Pogodynka
Pora roku: lato
Oto czas, który niegdyś kojarzył się i ludziom, i ich czworonogom z wakacjami. Niektórym dopisywało szczęście i towarzyszyli swym właścicielom w rozmaitych podróżach, inni zaś, przerzucani z rąk do rąk, od babci do ciotki, czuli się odrzuceni i niechciani. W dzisiejszych czasach lato przynosi jedynie nieznośne upały, które błagają o wywieszenie jęzora, a wraz z przygrzewającym słońcem wzmacnia się odór szwendaczy, wędrujących między lasem a ruinami. To także sezon najsilniejszych burz, tornad i innych anomalii pogodowych, siejących chaos. Deszcze są ciepłe, powyłupywane chodniki miasta rozgrzane i gotowe do smażenia na nich jajek, bekonu i poduszek psich łap, a zombie - rozleniwione i spowalniane szybszym rozkładem ciał.
Wędrowny Handlarz
Aktualnie jest nieobecny.
Hej, dzieciaki, chcecie może trochę świeżego towaru? Mam tu coś na młodość, na starość, na szybkiego samobója... A może chcesz żyć wiecznie albo urodzić bachora... ekhem, szczeniaka, bez niczyjej pomocy? No już, chodź, rozejrzyj się, nie pożałujesz! Charcik, zadowolony z zysków, zapewnił psiaki, że niebawem wróci na tereny stada, by ich skroić z kolejnej porcji Kostek. Zrozumiał, że kluczem do sukcesu są zniżki!
Stan Sfory
Stan: Zagrożenie klęską
Mroczne dni nadeszły... Sforzan dopadły rozmaite, ciężkie do zgryzienia nieszczęścia, które przepowiedziała im dwójka przybyszów - A'lel i Viy Curay. Ponadto skąpa ilość łowców w stadzie z wolna zaczyna zbliżać psy do wielkiego głodu, bo ileż pożywienia może zapewnić jeden czy dwójka polujących? Dziś pewne jest jedno: dopóki plagi trwają, nikt nie zazna spokoju, żaden żołądek nie zapełni się do cna, a suchość w pyskach i strach będą nam stale towarzyszyć. Strzeżcie się, bo biada tym, którzy nie dołączą do grupowej akcji ratowania Sfory albo spróbują przetrwać w pojedynkę!

30 czerwca 2020

Od Catelyn CD. Romulusa

   Mijały kolejne sekundy, czy może wręcz zaledwie ułamki sekund, które w głowie Catelyn rozciągały się pod względem odczuć do całych stuleci, a wraz z nimi zmieniało się jej podejście do całej tej sytuacji, w której się znalazła. Przez pierwszą chwilę zdawało jej się, że stojący przed nią samiec jedynie żartuje. Później, coraz mniej pewna siebie, łudziła się, że może robił on jedynie z niej idiotkę, za którą zapewne ją uważał. Czas jednak mijał, a Romulus nie zmieniał swej postawy ciała, więc i ona przestała mieć jakąkolwiek nadzieję. Nadzieja wszakże jest matką głupich, czyż nie?
   Czy fakt, że, nawet pomimo własnych coraz to większych wątpliwości, nie ugięła się pod naporem znacznie od niej większego psa świadczył o odwadze, czy może jednak o bezbrzeżnej wręcz głupocie rasowej suki? Z powodów zapewne oczywistych, do których należała na przykład chęć zachowania choć resztek wiary w siebie, ona sama skłaniałaby się chętniej ku pierwszej z tych dwóch opcji, lecz im dłużej tak stała, wbijając wzrok w okolice klatki piersiowej mieszańca, tym mniej pewnie się czuła. Jej ciało zdawało się jednak zupełnie nie zwracać na to uwagi, jakby tracąc połączenie z umysłem. Jej łapy ani drgnęły, sprawiając wrażenie, że wtopiły się w podłoże, a wszystkie kości, mięśnie i więzadła najwyraźniej zapomniały, że współpracując odpowiednio z mózgiem były w stanie wprawić cały ten układ zwany jej ciałem w ruch. Utknęła w pułapce stworzonej przez połączonego w dziwnej koalicji z jej własnym, jak się okazało, zdradzieckim organizmem psa odnoszącego się do niej z wyraźną niechęcią. Gdyby tylko udało jej się poruszyć, w razie potrzeby móc się obronić... Gdyby odpowiednio się wysiliła, może jakimś cudem udałoby jej się dobrać do jego gardła?
   Nie, nie udałoby jej się - marzenia ściętej głowy. Świetnie udowodnił jej to fakt, że, podczas gdy ona pogrążała się coraz głębiej i głębiej w swoim nerwowym zamyśleniu, Romulus przeszedł do czynów, wykonał ruch. Gdy została jednym pchnięciem powalona na twardą ziemię peronu, zdołała jedynie wydać z siebie bliżej nieokreślony dźwięk stanowiący połączenie pisku wywołanego jej zaskoczeniem i sapnięciem spowodowanym przez to, że upadek wycisnął jej powietrze z płuc. Zanim on łapą jeszcze mocniej docisnął ją do podłoża, zdążyła jeszcze obrócić się tak, by móc na niego spojrzeć. "Patrz na mnie, jak to robię. Patrz na mnie, jak cię zabijam.", mimowolnie zabrzmiało w jej uszach, zapewne jako pozostałość z jakiegoś oglądanego przez jej ludzi filmu, który w tej chwili wolałaby wymazać z pamięci.
   To, jak dociskał ją do podłogi, mimowolnie skojarzyło jej się z pewną głupawą zabawą, którą czasami, zazwyczaj rano lub wieczorami, inicjował jej - były, powinna się już do tego przyzwyczaić - właściciel. Wystarczyło, by zobaczył, że leżała na boku, zazwyczaj w swym ulubionym miejscu na dywanie przed kominkiem, a on sam stopy miał nie obute, by to głupstwo przyszło mu do głowy. Ona oczywiście nie narzekała, wielbiła wręcz tę zabawę, podczas której mężczyzna opierał delikatnie stopę na jej łopatce (zazwyczaj lewej, gdyż w większości przypadków kładła się na prawym boku) i delikatnie ją masował.
   No cóż, jeśli miała za chwilę zginąć, zdecydowanie miło było móc zaczerpnąć swój ostatni oddech w głowie mając tak słodkie wspomnienia.
   śmiertelny cios, którego oczekiwała, nie nadszedł jednak. Zamiast niego poczuła natomiast ciepły oddech psa gdzieś w okolicy jej prawego ucha.
   - Szybko się uczysz, księżniczko? - Prychnął. Gdyby okoliczności były inne, zapewne nie wahałaby się przed zwróceniem mu uwagi, że zdecydowanie nie była księżniczką. Sytuacja wyglądała jednak tak, jak wyglądała, więc Catelyn milczała jak zaklęta, bojąc się nawet zbyt głośno przełknąć ślinę. - W takim razie mam dla ciebie lekcję: nie daj się zabić. - Kolejne słowa stanowiące nie do końca przydatną samą w sobie lekcję cedził powoli, każde słowo oddzielając od tego je poprzedzającego efektowną pauzą. Jeśli miał zamiar za pomocą tego zabiegu wzbudzić w niej jeszcze większy strach, udało mu się. Jeśli nie kryły się z tym żadne ukryte zamiary... No cóż, i tak ją jeszcze bardziej zaalarmował. Mimo tego, że w jego głosie wciąż słychać było echo warkotu, on sam zdawał się jednak być już mniej agresywny. Zdążył się już nieco uspokoić? Puścił ją także wolno, zdejmując z niej ciężką łapę? A może chciał jedynie uśpić jej czujność?
   Tak, uczyła się szybko, nie były to jedynie puste słowa. Jako dowód na to mogła przestawić natomiast fakt, że teraz zachowywała większą, znacznie większą, czujność i ostrożność. Podniosła się szybko, ale nie na tyle szybko, by w pełni zdradzić swój stan psychiczny, który był już bliski paniki, i od razu stanęła przodem do niego. Uważnie mu się przyglądała, nie spuszczając go wręcz z oka. Jednocześnie starała się również przyjąć taką postawę ciała, która jednocześnie byłaby w stanie zapewnić jej jak najszybszą reakcję na ewentualny kolejny atak bardziej doświadczonego od niej szeptacza, ale i nie zdradzałaby Romulusowi, jak bardzo w rzeczywistości była zaniepokojona.
   Widząc uśmieszek, który pojawił się na jego pysku, wiedziała z całą pewnością, że nie osiągnęła zamierzonego efektu.
   - Nie przeżyjesz tu tygodnia. Naprawdę nie będę zaskoczony, gdy za kilka dni usłyszę od kogoś, że znaleźli twojego trupa rozszarpanego przez szwendacze. Zapamiętaj moje słowa. - Warknął. Jak szybko się upewniła, nie zapowiadało się jednak na kolejny atak z jego strony, co pozwoliło jej się odrobinę, choć nie na tyle, by w razie zaskoczenia znów dać się bez trudu podejść, jak to miało miejsce chwilę temu, rozluźnić.
   - Miałabym większe szanse przeżycia, gdyby ktoś nauczył mnie kilku rzeczy. - Odezwała się, głosem ku jej własnemu zdziwieniu naznaczonym jedynie odrobinę nerwowym drżeniem. Nagły przypływ genialnego wręcz w jej oczach pomysłu szedł najwyraźniej w parze z zastrzykiem pewności siebie. - "Nie daj się zabić" to dobry początek, ale chyba trudno trzymać się tej myśli, gdy nie zna się nawet podstaw przetrwania w takim miejscu, w takich warunkach. - Mówiła ostrożnie, powoli.
   Kiedyś jej niski głos był jej największym atutem - wystarczyło jedynie odpowiednio nim się bawić, władać z rozwagą, by dostać wszystko, czego zapragnęła. Miała wszystkich samców u swych łap gdy tylko otworzyła pysk. Ale czy działał on również na tego samca? A może, o zgrozo, zależność ta nie działała zupełnie w tym miejscu, w tych czasach?
   - Co masz na myśli? - Spytał, mówiąc równie wolno jak ona, choć wyraźnie wiedział, lub przynajmniej się domyślał, jakie miała zamiary.
   - Ja potrzebuję nauczyciela. Ty masz wiedzę. Czyż nie składa się to idealnie? - Uśmiechnęła się, starając się, by nie był to nerwowy uśmieszek.
   W tej chwili nie mogła być tą nerwową Cat. Powinna zapomnieć o całej swej niepewności, o wszystkim, co ją tak bardzo teraz przerażało. Miała cel i nie wybaczyłaby sobie, gdyby go nie osiągnęła. Musiała znów być tą starą Catelyn, która zgubiła się gdzieś po drodze do tego miejsca. A Romulus mógł jej w tym pomóc, mógł pomóc jej ją odnaleźć.

Romulus?

Bonus

dodatkowa nagroda za +1000 słów
+ 5 Kości, + 1 siła

Od Blodhundur CD. Hany

Gdy odpływałam, byłam pewna, że wydaję z siebie ostatnie tchnienia. Przez chwilę czułam strach przed śmiercią, która zbliżała się do mnie nieuchronnie. Ból był nie do zniesienia, póki nie odciążyła mnie utrata świadomości. Nie walczyłam z ciężkimi powiekami, które błyskawicznie opadły niczym dwie żelazne kurtyny. Nie starałam się powstrzymać konwulsji, które wstrząsały moim ciałem, wycieńczonym przez walkę i bieg. Pogodziłam się z przeznaczeniem, a głaz wielkości ludzkiej pięści stoczył mi się z serca, kiedy dotknęła mnie dziwna ulga. Umierałam, kończyłam swoją tragiczną podróż przez apokaliptyczny świat. Dotarłam do mety i przyszedł czas na, miałam nadzieję, zasłużony odpoczynek.
Nie było snów, nie było żadnych sennych mar, nie było tajemniczego światła w oddali, nie było Bragiego u bram Valhalli, nie było bliskich zstępujących po mnie spośród chmur. Była ciemność. Czy tak miało wyglądać wszystko po śmierci? Wieczne oglądanie powiek od wewnątrz? Tkwienie w mrocznej pustce, bez umiejętności odczuwania emocji? Czyżbym trafiła do piekła przez wszystkie życia, które odebrałam w ciągu czterech lat?
Ale po śmierci nie powinno się odczuwać bólu, a ten nagle zaczął rozsadzać moją czaszkę od środka.
Skrzywiłam się, targnęły mną mdłości. Zaczerpnęłam tchu, jednak sekundę później z mojego pyska polały się wymiociny. Obrzydliwa, cuchnąca papka, w której dominowała ślina, leżała u moich łap. Pawia puściłam z bólu i, prawdopodobnie, strachu zmieszanego z szokiem. Żyłam. Nie wiedzieć czemu, nie wiedzieć jak - żyłam. Zakasłałam, dręczona suchością i bólem gardła po zwróceniu treści żołądka.
W pierwszej kolejności nie zwróciłam uwagi na towarzystwo, jednak po niespełna minucie dostrzegłam u mojego boku Hanę. No, prawie u boku, ponieważ odsunęła się lekko, pewnie w chwili, gdy zaczęłam wyrzucać z siebie wszelki możliwy pokarm. Wyglądała na przestraszoną. Drżała, kuliła pod siebie ogon. Nie byłam pewna, czy jej ciało trzęsło się ze zmęczenia i głodu, czy też z nadmiaru emocji. Może obie przyczyny kulminowały się i dawały taki oto obraz? Obraz rozedrganej samicy, wpatrującej się we mnie z niewielkiej odległości.
— Hana? — zapytałam, jakby jej obecność nie była oczywista. Może podświadomie wątpiłam, że to, co widzę jest światem realnym? Może wciąż leżałam nieprzytomna albo, co gorsza, martwa? Pokręciłam wolno głową. Gdybym zdechła, nie czułabym obleśnego smaku rzygowin w pysku i nie miałabym wrażenia, jakby pod czaszką tkwiła tykająca bomba. — Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę — dodałam szeptem.
— Blodhundur! — Skrzywiłam się lekko, kiedy echo jej głosu delikatnie odbiło się wewnątrz metalowej rury, w której nadal tkwiłyśmy, mimo że wcale nie mówiła szczególnie głośno. Jej mina wskazywała na skruchę, a ton głosu zmalał. — Ty żyjesz. Myślałam, że... Ty... Rany. Tak strasznie mi ulżyło. Tak strasznie się bałam, że nie dasz rady, ale dałaś i jestem strasznie, strasznie...
Uśmiechnęłam się, słuchając jej rozemocjonowanej gadki. Podniosłam się wolno i, stanąwszy naprzeciwko suki na drżących kończynach, przyciągnęłam ją ostrożnie przednią lewą łapą do siebie, kładąc obolały łeb na jej ramieniu. Właśnie dlatego nie dokończyła swojej myśli przewodniej, choć może po prostu zająknęła się i nie miała pojęcia, co więcej rzec. Przytuliłam pysk do jej czarno-białej sierści i odetchnęłam z ulgą, mając świadomość, że już po wszystkim.
— Potrzebuję twojej pomocy w dojściu do metra. Pewnie pierdolnę gdzieś i już nie wstanę bez asekuracji. Potrzebuję twojego oparcia, potrzebuję... po prostu ciebie — wymamrotałam, mając wrażenie, że znowu słabnę. Wróciły do mnie zawroty głowy i mdłości. — Wystarczy, że dojdziemy do schodów, a potem krzyknij w dół korytarza "Mirage, Blodhundur jest ranna", on przybiegnie w ciągu paru sekund. Gdyby się na ciebie jeżył i oskarżał o mój stan to... to... kurwa — zaklęłam, czując rozrywający głowę ból.
— Hej, już w porządku, poradzę sobie. Jestem z tobą, dojdziemy tam razem.
Jej głos zdawał się rozmywać, choć próbowałam ze wszystkich sił pozostać przytomna. Tym razem mi się udało. Wzięłam głęboki wdech. Pomogła mi stanąć stabilnie u swojego boku i prowadziła mnie niczym przewodnik niewidomego przez gęstą, ciemną noc. Cała nasza powolna podróż, wszystkie ostrożnie stawiane kroki zniknęły z mojej pamięci. Pamiętałam tylko zapach jej futra, świerszcze ukryte w zakamarkach i posapywania szwendaczy w okolicy. Pełna kontrola nad zmysłami wróciła do mnie, gdy przed nosem wyrósł mój brat, który pomógł Hanie dowlec mój umęczony zad do naszego wagonu. Zasnęłam twardo, więc nawet nie poczułam, gdy któryś z uzdrowicieli zajął się opatrywaniem moich ran i bandażowaniem mojej głowy.

Obudziłam się dwie doby później bez zorientowania, jaka jest pora dnia i ile czasu byłam poza zasięgiem. Wierzyłam, że Malcolm zajął się stadem, kiedy ja wylegiwałam się niczym trup w metrze. Pewnie Xavier i Mirage pomagali mu na tyle, na ile mogli. Pomieszczenie było puste, jednak tylko przez chwilę, bo powolnym krokiem zajrzał do mnie znajomy pyszczek, który wyglądał na uradowany moim widokiem. Hana, ściskająca w zębach martwą przepiórkę, i jej kołyszący się na boki ogon wtargnęli do wagonu przywódców.
— Wstałaś. Domyśliłam się, że będziesz głodna, więc przyniosłam ci coś na ząb. — Podsunęła ptasią kreaturę pod mój nos. Uśmiechnęłam się. Przepiórka była zwierzęciem, które w pewien sposób zapoczątkowało naszą znajomość. — Wszystko w porządku? Jak głowa?
— Jest okej — odparłam krótko, ponieważ mój żołądek na widok jedzenia niemalże wessał siebie samego. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jak długo musiałam nie jeść. Oblizałam się łakomie i bez ceregieli zabrałam za pałaszowanie kąska przyniesionego przez łowczynię.
— Wszyscy byli przerażeni twoim stanem. Tokio zajęła się raną na głowie. Powiedziała, że miałaś dużo szczęścia, bo od postrzału w głowę dzielił cię dosłownie centymetr. Wtedy nie miałabyś szans na przeżycie. Miałaś gorączkę w trakcie snu i obawiali się, że mogłaś się zarazić wirusem... Hej, Blodhundur, wszystko w porządku? — spytała, kiedy zakrztusiłam się lekko na wzmiankę o domniemanym nosicielstwie.
— Tak, tak, jest git — odparłam, wykasławszy z siebie ciała obce. — Po prostu jestem zbyt pazerna na żarcie po... no, myślę, że trochę czasu minęło, odkąd ktoś widział mnie w metrze żywą. W każdym razie zjadłabym nawet konia z kopytami, chociaż przepiórka jest o wiele smaczniejsza. No i możesz mi mówić po prostu Blod. Dziwię się, że za każdym razem chce ci się wymawiać całość. Blodhundur, Blodhundur, Blodhu... Język mi się zaczyna plątać.
Zaśmiała się cicho, kręcąc lekko łepetyną. Taki był mój cel. Lubiłam ją rozbawiać. Niewiele osób śmiało się z głupot, które plotłam, a Hana należała do tej garstki, więc byłam skłonna nazywać ją skarbem. Takich to ze świecą szukać.
— Dobrze, Blod — odparła, na co wyszczerzyłam się do niej łagodnie. — Mirage poprosił mnie, żebym się tobą zaopiekowała, bo Malcolm potrzebował jego pomocy w ogarnięciu terenu. Ponoć kilka zombie kręci się zbyt blisko. Może sprawdźmy, czy jesteś w stanie stanąć o własnych siłach na łapy? Pomogę ci.
Skończyłam zapełniać brzuch ptasim ciałem i kiwnęłam lekko głową, przystając na jej propozycję. Powoli, ostrożnie i z wielką precyzją dźwignęłam swoje cielsko, próbując utrzymać je w pionie. Chwiałam się na wszystkie strony. Być może drobny podmuch wiatru był teraz zdolny do powalenia mnie na glebę. Z pomocą, nie po raz pierwszy, przyszła mi drobna borderka, która podparła mój bok własnym ciałem, nie tracąc swojego uśmiechu.
— Widzisz? Dajesz radę — mruknęła do mnie.
— Tak, widzę — odpowiedziałam, wyciągając wielką dozę przyjemności z naszej bliskości. Nie panowałam nad uśmiechem, który rozświetlał mój pysk. — Hana? Wiesz, zrobiłaś dla mnie tak wiele w ciągu kilku dni, że to przerasta jakiekolwiek pojęcie, a jesteśmy dla siebie praktycznie obcymi osobami. Chcę przez to powiedzieć... dziękuję. Nie jestem najlepsza w okazywaniu wdzięczności, ale poważnie, jestem kurewsko wdzięczna.

Hanka?

Bonus

dodatkowa nagroda za +1000 słów
+ 5 Kości, + 1 Wytrzymałość

Od Malcolma CD. Loreen

Pomimo wcześniejszych perypetii, wyprawa okazała się być owocna. Natknąłem się na całkiem pokaźny zapas worków z karmą. Choć skład tego wyrobu pozostawiał wiele do życzenia, wiedziałem, że w Metrze nikt nie będzie wybrzydzał. Pokarm, we wszelkiej formie, był na wagę złota. I gdyby ktoś się chociażby zająknął w tej kwestii, byłby stracony. Być może to zbyt mocne słowo... z drugiej jednak strony, czymże odznaczałby się osobnik, gotowy do wybrzydzania? Chyba tylko brakiem zwojów mózgowych, bowiem mózgu na pewno nie posiadał. 
Karma to nie jedyna dobra wiadomość. Spanielka była zdrowa, całkiem odważna, a co najważniejsze, niegłupia. Gdyby tego było mało, właśnie dzielnie kroczyła za mną, dzierżąc w pysku worek, być może niewiele lżejszy od niej samej. Zdecydowała się nadłożyć wysiłku dla nieznajomej grupy psów, co na starcie, raczej dobrze o niej świadczyło. 
W życiu jednak nauczyłem się, że psom bliżej do chorągiewek, jak im zawieje, tak - no właśnie. Starałem się zauważać pozytywne cechy swoich towarzyszy, nawet je doceniać. Ale nie skupiać się na nich, wszak nie tylko pozytywy nas definiują. Co więcej, ośmieliłbym się użyć stwierdzenia, że aby ocenić psa, powinniśmy kierować się jego negatywnymi cechami. To one poświadczały jak bardzo jego moralność jest zjedzona przez radioaktywne szczury i zmutowane robale. Dlatego wolałem wstrzymać się z osądem.
- Daleho jeszcze? - zapytała, a za chwilę worek z karmą wypadł z jej pyska. Opakowanie było szczelne, toteż zapobiegło rozsypaniu się chrupek po całej okolicy. Odwróciłem głowę w jej stronę, aby zawiesić wzrok na jej minie wyprutej z jakiejkolwiek nadziei. Westchnąłem pod nosem.
- Nie - rzuciłem krótko. Słowa zabrzmiały ostrzej, aniżeli bym się tego spodziewał. Suka skuliła się w sobie jeszcze bardziej. Schyliła się jednak, poprawiła chwyt i była gotowa do dalszej drogi.
Eskortowanie jej do Metra było niezwykle stresujące. Odwracałem się co chwilę, aby upewnić się, czy wciąż dotrzymuje mi kroku i czy narzucone tempo nie jest zabójcze. Loreen kroczyła dumnie przed siebie, unikając mojego wzroku jak ognia. Pozostawałem czujny, kontrolując sytuację dookoła, tak aby w razie potrzeby obronić naszą dwójkę. Idąc pomiędzy budynkami byliśmy idealnym celem dla tych, którzy chcieliby nas zaatakować. Mieli nas jak na dłoni.
Mogliśmy obrać szybszą drogę, kierując się głównymi alejami, albo postawić na większe bezpieczeństwo i poruszać się bocznymi uliczkami, w których teoretycznie trudniej byłoby nas złapać. Raz jeszcze spojrzałem na Loreen. Była wykończona, drżały jej łapy, a w pysku co chwilę poprawiała worek z karmą. Zacisnąłem mocniej zęby. Ruchem głowy skierowałem nas w stronę jednej z większych ulic miasta. Przemieszczaliśmy się wzdłuż linii budynków. Lewymi bokami niemal zahaczaliśmy o brudne elewacje, byleby tylko trzymać się jak najdalej od niebezpieczeństwa.
Szło nam naprawdę bardzo dobrze, na horyzoncie majaczył już zakurzony znak informujący o zejściu do metra. Widok ten tylko dodał mi otuchy i sił, a także napełnił mnie złudnym przeczuciem, że to już koniec. Gdy tylko trochę odpuściłem, usłyszałem jak worek z karmą upada na ziemię, zaraz za nim przygłuszone uderzenie, a następnie pisk. Loreen.
Niewiele myśląc, przestawiając tryby w mózgu, odwracając się z głośnym warknięciem, stanąłem do walki z napastnikiem. A raczej, jak się okazało, napastnikami. Jeden szwendacz trzymał sunię za tylnią łapę i wlepiał we mnie jedno oko. Drugie musiało niedawno wypłynąć, ponieważ miał na twarzy ślady krwi w oczodole i pod nim. Drugi chodzący trup, miał conajmniej dwa metry wysokości i stał kilka kroków za towarzyszem, charcząc wściekle.
Pokonując dzielącą nas odległość w głowie klarował mi się plan działania. Wyskoczyłem na jednookiego denata, powalając go na ziemię. Zdążyłem parę razy go ugryźć, gdy poczułem przenikliwe ukłucie pomiędzy żebrami. Syknąłem cicho, odwracając głowę. Kłapnąłem zębami, ale truchło było nieustraszone. Uderzyło mnie drugi raz, a ja poczułem ciepło w miejscu uderzenia. [-5HP] Tego było za wiele. Nachyliłem się nad ofiarą i dokończyłem dzieła kilkoma sprawnymi ugryzieniami. Gdy pierwszy przestał się bronić, zaatakowałem drugiego. Ta bestia była znacznie silniejsza. Zarobiłem parę celnych ciosów w pysk, a rana na żebrach piekła mnie niemiłosiernie. Po kolejnym uderzeniu upadłem na ziemię. Kurwa. 
Teraz spanielka przystąpiła do ataku. Dzielnie rzuciła się na nogę umarlaka, szarpiąc ją i gryząc. Nie miałem czasu do stracenia, podniosłem się i wbiłem kły w szyję szwendacza. Obrzydliwy smak posoki zostanie ze mną na kilka kolejnych dni. Z pomocą Loreen powaliliśmy go w końcu. Kilka sekund później byliśmy bezpieczni.
- Do metra - wyszeptałem na wydechu. - Już! - warknąłem głośniej zbierając wszystkie worki. Spanielka, utykając delikatnie dobiegła do schodów przede mną, lecz zamiast po nich zejść, zatrzymała się i czekała na mnie. Nie miałem jak na nią krzyknąć, więc - miała szczęście.
Większy worek zepchnąłem po schodach, mniejszy wciąż trzymałem w zębach. Zbiegliśmy w dół, desperacko łapiąc oddech. Poprowadziłem ją do centralnej części, która była już bardzo blisko. Gdy moim oczom ukazał się opuszczony skład metra i pojedyncze znajome sylwetki, wypuściłem worek.
- Loreen, gdy mówię do metra, to znaczy do metra - powiedziałem stanowczo. Nie starałem się nawet być miły. Tutaj gra toczyła się o jej, moje, nasze życia.
- Dzięki za pomoc i w ogóle, ale kim ty właściwie jesteś, żeby się tak rządzisz? - odwarknęła, nie siląc się nawet, aby ton jej wypowiedzi nie zabrzmiał zbyt sucho. Prychnąłem w odpowiedzi.
- Tutaj, moja droga, jestem kimś w rodzaju przywódcy - uśmiechnąłem się do niej szyderczo. Spanielka zmarszczyła brwi, a po jej wyrazie pyska widać było, że nie tego się spodziewała. - Razem z Blodhundur pełnię pieczę nad tym miejscem, a w szczególności nad psami, które tu mieszkają. Rządzić, nie rządzę się. Ja po prostu wiem co mówię, Loreen - dodałem już nieco łagodniej. Była odważna, pomogła mi w walce z trupem, bez jej udziału mogłoby być o wiele gorzej. Nie było sensu dłużej jej karcić.
Przysiadłem na chwilę zawieszając wzrok na jej oczach. Wpatrywała się we mnie przenikliwie, świdrując każdą część mojej świadomości i czegoś, co kiedyś mógłbym nazwać duszą. Cząsteczki te pozostawały niewrażliwe na czujne spojrzenie bursztynowych ślepi. Żadna ani drgnęła, choć większość bardziej niż zwykle chciała się ugiąć i poddać. Nie mogłem na to pozwolić, dlatego odwróciłem głowę w bok.
- Decydując się na zamieszkanie z nami, musisz wiedzieć, że będziesz musiała przyjąć pewną rangę. Mamy łowców, szeptaczy, uzdrowicieli i zielarzy. Dwie pierwsze polegają na pracy głównie w terenie, wymagają siły i wytrzymałości. Łowcy zapewniają nam pożywienie, a psy z rangą szeptacza oczyszczają metro ze szwendaczy. Uzdrowiciel, leczy. Natomiast zielarz musi mieć wiedzę na temat ziół, zbierać je i wytwarzać z nich maści. Osobiście uważam, że to najciekawsza z możliwych ról, aczkolwiek nie sugeruj się moim zdaniem. Pozostawiam tę kwestię do namysłu, a tymczasem witaj w domu.
Loreen?

Bonus

dodatkowa nagroda za +1000 słów
+ 5 Kości + 1 siła

28 czerwca 2020

Od Riry do Mirage

  Napiąłem wszystkie mięśnie w moim ciele, próbując utrzymać się na nogach. Upał doskwierał mi niesamowicie, rozgrzewając asfalt pod moimi, już i tak poranionymi, poduszkami łap. Dyszałem głośno, a moje całe ciało dygotało, odmawiając mi posłuszeństwa. Zaczynało mi się kręcić w głowie, czułem się coraz słabszy, ale musiałem ruszyć, musiałem iść dalej, inaczej nie przeżyje. To wszystko musiało być wielkim żartem. Nie przebyłem tyle, nie walczyłem tak długo, tylko po to by teraz umrzeć, przez coś takiego jak słabość mojego ciała. Jestem ponad to, jestem silniejszy niż to, to przecież oczywiste. Znajdę jakieś miejsce, odpocznę i upoluję coś, uda mi się jestem tego pewien.
  Świat się wokół mnie zakręcił, a ja o mało nie runąłem na podłogę. W ostatniej chwili, zaparłem się, biorąc głębszy wdech. Nie mogę upaść. Spróbowałem zrobić krok, każdy ruch był coraz bardziej bolesny, rozpalając we mnie ból, który mnie powoli rozrywał od środka. Szybko się cofnąłem. Potrzebuje jeszcze chwili, tylko chwili.
  Coś jednak we mnie uderzyło, a ja odleciałem, lądując kawałek dalej. Stęknąłem cicho, nie dając rady wydobyć z siebie nic więcej. Nie rozumiałem kompletnie co się dzieje, zacząłem odlatywać. Nawet nie wiedziałem czy się ruszam, czułem już tylko ból i gorąc, które mnie opanowały. Wypuściłem powietrze nosem, warcząc cicho. Przecież nie mogę teraz umrzeć, nie tak szybko, przecież muszę coś znaczyć. Łzy mi cisnęły się do oczu, gdy w głowie powtarzałem sobie słowa matki, która mówiła, że jestem stworzony do wyższych celów.
 - Nie zabijesz mnie - wycharczałem, próbując się podnieść.
Oślepiło mnie słońce.
Ciało wciąż mnie nie słuchało.
  Usłyszałem coś, odgłosy walki. Gardłowe warczenie, jęki szwendacza. Potem, poczułem uścisk na karku, podnieśli mnie, trzymając w górze. To nie były ręce, lecz zęby, tak dobrze znane i podobne do tych mojego ojca. Bezwładnie ruszyłem moimi łapami, łeb mi opadł do dołu. Stęknąłem cicho, chciałem się już wyrywać, ale dojrzałem leżące ciało szwendacza niedaleko mnie. Trochę mnie to uspokoiło, lecz wciąż nie rozumiałem co się dzieje.


  Obudził mnie smak gorzkiego zioła koło mojego pyska. Zamlaskałem, gwałtownie otwierając oczy. Odruchowo chciałem się podnieść, ale gdy tylko spróbowałem, opadłem na bok, powstrzymując piski bólu. Mruknąłem coś pod nosem, kichając. Dopiero wtedy dojrzałem, że jestem cały obłożony w ziołach. Opatrunek? Na to wygląda? Podniosłem swoją głowę, która wydawała się być o wiele cięższa niż zwykle. Nie znałem tego miejsca, na pewno tutaj nigdy nie byłem. Skąd więc...? No tak. Parsknąłem, padając na bok. Błąd, bolało. Przecież mnie wczoraj przenieśli. Najwyraźniej nie trafiłem na kanibali, by skończyć jako ich obiad.
 - Czyli jednak żyjesz.
Natychmiast odwróciłem głowę w tamtą stronę, krzyżując wzrok z mówcą.


Mirage? Mój boże, to jest gniot, ale nie mam siły tego poprawiać

27 czerwca 2020

Od Tokio CD. Catelyn

Większość dnia spędziłam na krótkim szkoleniu, które zaproponował mi Malcolm. Owczarek, który w Sforze był nie tylko jednym z przywódców, obejmował także funkcje zielarza i to właśnie zioła przydatne w lecznictwie miały być tematem szkolenia. Być może z braku zajęcia, a może pchnięty potrzebą spędzenia z kimś czasu, zabrał mnie na długą pogawędkę. W przeciągu tych kilku godzin słuchałam uważnie co miał mi do powiedzenia.
W zasadzie nie przerwałam mu ani razu. Mówił tak dokładnie, że nie musiałam o nic dopytywać. Szczegółowo zaznaczał różnice pomiędzy działaniem poszczególnych ziół, a czasem dawał wskazówki jak najłatwiej je rozpoznawać. Widziałam, że sprawia mu to ogromną przyjemność. Malcolm lubił być słuchany, a w pewnym sensie także podziwiany. To dlatego wybrał mnie, a nie kogoś spośród zielarzy, gdyż psy obejmujące tamte stanowiska posiadały podobną wiedzę do niego. Cieszyłam się więc podwójnie, mogłam dowiedzieć się nowych rzeczy, a także umilić czas przywódcy. Dać mu przestrzeń do podzielenia się wiedzą i oderwania się od codziennych obowiązków.
W rzeczywistości każdy potrzebował odpocząć. Widziałam nie raz, jak Xavier odmeldowywał wykończonych szeptaczy. Nie wiem ile godzin snu dziennie zażywali, ale na pewno było ich zbyt mało. Łowcy? To samo, a nawet gorzej. Było ich tak mało... Praktycznie całe dnie spędzali poza metrem szukając dla nas pożywienia. Wszyscy staraliśmy się jeść mniej - zapasy powoli ciężko było nazwać zapasami.
- Malcolmie - zaczęłam nieśmiało, gdy kierowaliśmy się już w stronę centrum, w stronę domu. Musiałam wracać, za kilka minut miałam objąć swoją zmianę w pubie, który pełnił rolę lecznicy. W czasach apokalipsy nic nie było tym, na co wyglądało.
Pies skierował na mnie swoje błyszczące, hebanowe oczy. Ich wyraz dodał mi otuchy.
- Gdybyście z Blodhundur potrzebowali pomocy przy polowaniach... To ja zawsze chętnie wyruszę z Łowcami. Psów coraz więcej, a jedzenia coraz mniej.
Po tych słowach przeniósł wzrok na ziemię. Nie był głupi, musiał wiedzieć, że sforzanie dostrzegają braki pożywienia. Logiczne więc, że martwią się o własne bezpieczeństwo.
- Wiesz, na razie trzymamy łapę na pulsie. Możesz uspokoić wszystkich, który czują niepokój, że póki co nie grozi nam głód. Ja i Mirage pomagamy, ile możemy, jeśli okaże się, że nie dajemy rady, na pewno ogłosimy nabór do szeregów Łowców w formie pomocy.
Pokiwałam głową z całkowitym zrozumieniem. Widocznie przywódcy nie chcieli siać niepotrzebnej paniki wśród nas, dźwigając na swoich barkach narastający ciężar. Gdyby tylko zdecydowali się podzielić go na więcej części, być może byłby łatwiejszy do uniesienia...
Pożegnałam się z towarzyszem, uśmiechając się do niego. W odpowiedzi otrzymałam jedynie skinienie głowy. Miałam cichą nadzieję na to, że Malcolm nie odbierze mojej prośby zbyt osobiście. Nie chciałam wyjść na wścibska, ani krytykować ich rozwiązania, a jedynie zapewnić, że sfora na pewno zrozumie. Parę razy czułam, że muszę wrócić do niego i zapytać, czy aby na pewno nie jest zły, ale zaraz potem docierało do mnie, że to głupie. Owczarek był typem zdystansowanym i nie było w tym nic dziwnego, że nie odwzajemnił mojego uśmiechu. Tłumaczyłam sobie w głowie, że gorzej byłoby, gdyby to zrobił.
Z resztą, nie miałam czasu na powrót. Śpieszyłam się, aby zastąpić Raisę.
Po dotarciu na miejsce suka opowiedziała mi ze znudzeniem, że była u niej tylko jedna duszyczka, która wpadła zamienić kilka słów. Więc zapowiadało się naprawdę fantastycznie. Wkrótce potem
Raisa wyszła, zostawiając mnie samą ze sobą.
Zajęłam się porządkowaniem skrzydła. Przestawiałam kartony, oddzielając te zdatne do użytku od podmokłych i zbytnio zabrudzonych. Zebrałam wszystkie porozrzucane gazety, po czym dwa razy przejrzałam apteczki i dostępność leków. Wszystko to, aby zabić tak wolno płynący czas.
Moja sytuacja miała ulec zmianie, gdy moich uszu dobiegły czyjeś kroki. Najpierw sama nie wierzyłam w to, co słyszę, uznając to za omamy spowodowane zbyt długim przebywaniem daleko od świeżego powietrza. Następnie zza drzwi wyłoniła się zwarta sylwetka owczarka. Przez krótką chwilę siedziałam jak wryta, paradoksalnie zupełnie nieprzygotowana na sytuację, w której się znalazłam. Patrzyłam na ranną sukę, a gdy ta podniosła na mnie swoje brązowe oczy, poderwałam się w jej stronę. Prawdopodobnie chwila zawahania była tak krótka, że pacjentka nie zwróciła na nią kompletnie uwagi.
- Jestem Catelyn, pełzający trup rozszarpał mi łapę podczas obchodu. - syknęła, zaciskając mocno zęby. Na mój pysk wkradł się grymas współczucia.
- Tokio - uśmiechnęłam się delikatnie, wytrzymując spojrzenie przepełnione bólem. Suka spuściła wzrok. - Pokaż, myślę, że nie będzie aż tak źle - dodałam pośpiesznie, trochę optymistycznie, wyciągając doń łapę.
Faktycznie, rana była zabrudzona, dosyć głęboka, aczkolwiek nie zagrażała życiu Catelyn. Sączyła się z niej szkarłatna krew, pierwsze co, to postarałam się dokładnie oczyścić łapę, aby lepiej przyjrzeć się ugryzieniu. Za pomocą szmatki i czystej wody z wiadra zmyłam z niej cały brud. Robiłam to najdelikatniej, jak tylko mogłam. Suka ani razu nie wyraziła swojego niezadowolenia, ani nie dała po sobie poznać, że coś ją boli.
- Jesteś bardzo dzielna - powiedziałam do niej, odkładając zabrudzony materiał. Bez ziemi, kurzu i krwi, łapa wyglądała całkiem przyzwoicie. - Będziesz żyć, droga Catelyn. Nie martw się też o swoją sprawność, za kilka dni łapa będzie jak nowa, a ty pewnie zapomnisz o całym zajściu.
Szeptaczka nic nie odpowiedziała. Skinęła jedynie głową, czekając aż podejmę kolejne kroki. Ruszyłam po maść antyseptyczną, po nałożeniu jej na ranę, opatrzyłam ją gazami i bandażami. Starałam się robić to jak najdokładniej i przy okazji nie zużywać dużej ilości materiałów. Ciężkie czasy wymagają specjalnych środków...
- Ode mnie to wszystko, teraz odpocznij chwilę, tak aby organizm miał czas na zebranie sił do regeneracji. Staraj się oszczędzać łapę, a jutro po swojej warcie przyjdź do mnie, zmienię ci opatrunek. - podsunęłam pacjentce miskę z wodą. - Będziesz musiała nosić go kilka dni, bo rana, choć niegroźna, jest głęboka, więc może wdać się zakażenie.
- Czy to naprawdę konieczne? - zmarszczyła lekko nos, dając mi do zrozumienia, że wcale nie uśmiecha się jej paradować z bandażem.
- Och, zdecydowanie, Cat. Zrozum, bardzo lubię swoją pracę, ale nie chcę wyciągać cię z czegoś o wiele poważniejszego. Jeśli rana nie będzie sprawiać problemów, pomyślimy o szybszym zdjęciu opatrunku. - odparłam uprzejmie. Westchnęła ciężko, na co celowo nie zareagowałam. Jej zdrowie było moim priorytetem. I choć na pewno będzie to dla niej trudne, przez kilka dni wszyscy będą widzieć, że jest słabsza. Nie ma powodów do strachu. Każda taka oznaka jest dowodem na to, że suka jest silna i wzorowo wypełnia swoje obowiązki, wszak nie myli się tylko ten, który nie próbuje.
- Jak się czujesz? - spytałam, przysiadając na miękkim ogonie.

Catelyn?

Bonus

dodatkowa nagroda za +1000 słów
+ 5 Kości + 1 szybkość

26 czerwca 2020

Od Erge - Wyprawa #1

Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ja, jak to zazwyczaj o tej godzinie, kierowałem się w stronę siedziby po odbytym patrolu. Ku mojemu zdziwieniu ruiny miasta, jak i most zdawały się być ostatnimi czasy nie odwiedzane przez zombie, rzecz jasna nie było w tym nic złego, ba, niektórzy powiedzieliby, że to wręcz znakomicie, jednak jak przystało na szeptacza, dla którego bezpieczeństwo sforzan było bez wątpienia na pierwszym miejscu, było to według mnie co najmniej dziwne i niepokojące. Burczący żołądek zaczął mnie już powoli irytować, toteż przyśpieszyłem kroku, gdy znalazłem się w jedynm z wielu tuneli, które prowadziły do samego serca metra, a także ruin starego fastfooda, w którym Xavier zazwyczaj rozdzielał nam zadania. Droga dłużyła mi się niemiłosiernie, głównie przez fakt, że mimo iż nie musiałem dzisiaj interweniować, byłem zmęczony nawiedzającą mnie od kilku dni rutyną. W duchu modliłem się, by bez problemów dotrzeć do kwatery głównej, odbębnić raport, który miałem już starannie przygotowany w głowie i w końcu móc odpocząć od przytłaczających mnie obowiązków. Skapujące z sufitu krople wody, bądź wodopodobnej cieczy wygrywały wolne melodyjki, niesione echem po wszystkich tunelach, pomagały mi one choć na chwilę odwrócić uwagę od tego, w jak okropnych czasach przyszło nam żyć, a także rozluźnić się po stresującym dniu. Przystnąłem jednak w momencie, gdy znalazłem się tuż przed rozwidleniem dróg, a mój wzrok powędrował w stronę jednego z ciemnych tuneli. Przeszył mnie zimny dresz, biegnący od ogona, po same uszy, które sterczały, uważnie nasłuchując przeraźliwych odgłosów, które na dobre stłumiły odgłosy kropli, odbijając się ścianami jednej z dróg. W jednej chwili nasilił się także odór rozkładającego się mięsa, który utwierdził mnie w przekonaniu, że szykujący się do spania sforzanie są w ogromnym niebezpieczeństwie. Poczułem zastrzyk adrenaliny, która nie pozwalała mi stać bezczynnie w miejscu, bez cienia zawahania ruszyłem dobrze znanym mi już tunelem, nie chcąc ryzykować udając się tym drugim, który jak mówiła Bloodhundur nigdy nie został całkowicie dokończony i stał się domem zmutowanych szczurów. Mimo iż droga istotnie była krótsza, gdyby cokolwiek poszło nie po mojej myśli, nikt nie dowiedziałby się o nadchodzącym szwendaczu, a to z kolei mogłoby doprowadzić do nieodwracalnych zmian w liczebności naszej sfory. Miałem jedynie nadzieję, że dam radę dogonić dwunożnego potwora.

Erge rusza za szwendaczem

20 czerwca 2020

Od Malcolma CD. Romulusa

Atak szwendacza, choć z zaskoczenia, nie był niczym niespodziewanym. Xavier robił wszystko, co w jego mocy, aby oczyścić kanały z chodzących trupów. Aczkolwiek była to raczej walka z wiatrakami, a już na pewno owe starcia nie były w stanie wyłonić jednoznacznego zwycięzcy. Nie pozostawało nam nic innego, niż obrona Metra, wszak miejsce strategicznie było naprawdę dobre. 
Dobrze było zobaczyć Romulusa w akcji. Lubiłem mieć rozeznanie w możliwie największym spektrum. Chciałem, a raczej czułem powinność, poznania psa. Postać niewątpliwie przysłuży się nam swoimi zdumiewającymi umiejętnościami fizycznymi. Martwiła mnie jednak inna rzecz. Niezwiązana zupełnie z cielesnością, choć może ten aspekt mógł ją podsycać. 
Wyniosłość i pewność siebie... tak, cały on. W trakcie naszej wycieczki odniosłem wrażenie, że nie czuje więzi z nami, ze sforą. W gwoli ścisłości, ja także nie pałałem do wszystkich ciepłymi uczuciami. Na palcach jednej łapy mógłbym wymienić psy, z którymi rozmawiałem. Nie zmienia to faktu, że za każdą jedną duszę byłbym w stanie podpisać pakt z samym diabłem. Jeśli śmiałem nazywać się przywódcą, musiałem codziennie udowadniać im, że jestem godny tego miana. 
- Wracajmy do domu - zarządziłem wlepiając ślepia w posokę kreatury. 
Bez zbędnych uprzejmości ruszyliśmy w kierunku Centrum. Przez większość czasu, między nami panowała kompletna cisza. Na razie nie potrzebowałem niczego od towarzysza, toteż nie rozpoczynałem rozmowy, na zasadzie kontemplowania istoty mchu, czy też pleśni porastającej ściany. Och, Romulusie, spójrz, jaka okazała plama wilgoci na sklepieniu! Kto w ogóle bawi się w takie rzeczy?
Myśli uciekły mi do mojej ostatniej akcji. Z moim partnerem zostaliśmy wysłani, aby przeszukać pustostan. Ludzie coraz częściej zgłaszali jakieś dziwne odgłosy dobiegające z opuszczonego budynku. Jako pies policyjny byłem przeszkolony pod wieloma względami. Tym razem miałem za zadanie chronić partnera, jeśli zaszłaby taka potrzeba.
Poruszałem się nisko na łapach, pozostając czujnym. Mój lewy bok dotykał nogi mężczyzny, odzianej w mocny, skórzany but. Jego spodnie szeleściły nieznacznie. W kieszeni nogawki miał ukryty nóż, który wyczuwałem na łopatce. Sam miałem na sobie służbowe szelki, głębokie, opinające się na klatce piersiowej. Przywykłem do nich, szczerze mówiąc, nawet je lubiłem. Były dla mnie czymś więcej niż tylko wizytówką. To... To był symbol mojej więzi z partnerem.
Potrząsnąłem głową, tak jakbym chciał wyrzucić z niej kłębiące się pod czaszką wspomnienia. Wracanie do tamtych dni nie było ani potrzebne, ani miłe. Myśli pozostawiały po sobie chłód betonowej podłogi, a także ból porzucenia, który był setki razy gorszy, niż to, czego doświadczyłem fizycznie.
Romulus zerknął na mnie ukradkiem, ale z jego ust nie padły żadne słowa. Nie był na tyle zdeterminowany, by zapytać co chodzi mi po głowie, a to, co sobie pomyślał, na zawsze pozostanie jedynie jego domysłem. Próbą wytłumaczenia napięcia i ciszy... Smutne, a zarazem bardzo ciekawe, jak niewiele się wie o swoich kompanach.
- Dlaczego Blodhundur jest przywódcą a nie Mirage? - pytanie zupełnie zbiło mnie z pantałyku. Pies zerkał na mnie, nie dlatego, że wyczuł napięcie. Zerkał, aby upewnić się, czy może pozwolić sobie na trochę ciekawości.
- Po pierwsze, Blodhundur jest przywódczynią - zmarszczyłem brwi. - Po drugie, nadaje się do tego o wiele bardziej, aniżeli jej brat. Jest bardzo odważna i ma wielkie serce, poza tym to bardzo mądra suka. Nie widzę powodów do twoich zmartwień, odnośnie stanowisk przywódców.
- Nie wystarczyłoby, gdybyś tylko ty obejmował to stanowisko?
Powietrze wciągane przez nos zaświstało. Jak przedstawić bezwzględną wdzięczność, komuś, kto być może nigdy wdzięczności nie czuł? Awykonalne, w szczególności dla mnie, psa, który niezbyt dobrze zna się na składaniu słów tak, aby miały one większy sens.
- Gdyby nie Blodhundur, nie byłoby mnie. - uciąłem krótko. Bezsensu tłumaczyć się komuś z czegoś, co siedzi głęboko w nas. Jak w kilku słowach miałbym przedstawić mu to, co dla mnie zrobiła? W jakim stanie się znaleźliśmy i jak długo zajęło mi dojście do siebie? Towarzystwo tej dwójki, bo i Mirage przyczynił się do mojego powrotu do żywych, zwróciło mi częściowo to, co wirus mi odebrał, a na co już nie miałem nadziei.
- Poza tym, taki podział władzy jest sprawiedliwy. Decyzje są podejmowane wspólnie, mamy lepszy pogląd na sprawy razem, aniżeli miałoby to miejsce oddzielnie. Kwestia perspektywy.
- Chodzi mi o to, że to jest suka - warknął wyraźnie zniecierpliwiony. Teraz dopiero mnie zamurowało. Przez chwilę nie mogłem pojąć, czy pies mówi na poważnie, czy żartuje.
- A co to ma do rzeczy? Twoja matka też nią była, więc gdyby nie jakaś suka, nie byłoby cię na świecie. Wybacz, Romulusie, ale kategoryzowanie psów ze względu na płeć jest dla mnie zupełnie niezrozumiałe, w szczególności, że Blodhundur ma większe jaja niż niejeden pies - skwitowałem lekceważąco. Szacunek należy się każdemu, chyba, że ktoś bardzo się stara o to, aby go stracić. Nieważne kim jest, nie wiedziałem skąd u psa takie przeświadczenie. Być może im dłużej tu zostanie, tym bardziej się to zmieni. W tej sforze nie będzie tolerowane dyskryminowanie innych.
Jedyną grupą, podlegającą próbie są szczenięta, jednak ceremonia nie ma podziału na suczki i pieski. Nie interesowało nas, jakie umiejętności przydatne do przeżycia będą reprezentować. Jeśli takowe posiadają, to w zupełności wystarczy. W tak ciężkich czasach nie mogliśmy pozwolić sobie na utrzymywanie darmozjadów, sprawa ta nie podlegała żadnej dyskusji.
Tunel przed nami otworzył się na dobrze nam znane tereny. Dotarliśmy do centralnej części metra. Mój towarzysz odszedł bez słowa. Odprowadziłem go wzrokiem, obserwując jeszcze przez chwile jego sprężysty chód. Westchnąłem, każdy ma swoje przeświadczenia, ruszyłem w stronę swojego wagonu. Przywitało mnie w nim ciche warknięcie Mirage. Nie ma to jak w domu.
Spałem najdłużej ze wszystkich. Sen był łaskawy. Cała noc minęła mi bezproblemowo. Słowem, od dawna tak dobrze nie spałem. Niespiesznie opuściłem bezpieczne schronienie wychodząc przez lekko uchylone drzwi. Kiedyś mechanizm automatyzmu działał bez zarzutów, teraz drzwi zamarły w bezruchu, tak jak i świat na powierzchni.
Jedynym minusem tak głębokiego wypoczynku było stosunkowo długie odzyskiwanie całkowitej świadomości. Tak jakby jej kawałki wciąż błądziły w innych wymiarach i trzeba było je kompletować. Zarys muskularnej postaci miał mi szybciej przywrócić percepcję.
Romulus szedł w moją stronę, patrząc mi cały czas prosto w oczy. Wytrzymałem spojrzenie ciemnobrązowych ślepi, które zdrowo pobłyskiwały. Wytężając resztki sił, natychmiast się wyprostowałem, a na mój pysk spłynął ten sam, pozbawiony wyrazu grymas. Jeszcze chwila i nasze nosy miały się zrównać, czekałem cierpliwie na to, co szeptacz miał mi do przekazania.

Romulusie?
Bonus

dodatkowa nagroda za +1000 słów
+ 5 Kości + 1 siła

19 czerwca 2020

Medicine



Podstawowe informacje
Medicine • Zdrowa  5 lat  Uzdrowiciel  Panseksualna
Statystyki
Siła — 3  Wytrzymałość — 2 • Szybkość — 5
Aparycja
 Rasa — ot zwykły kundelek, będący mieszanką genetyczną wielu ras.
• Wygląd zewnętrzny — Medicine na pierwszy rzut oka, sprawia wrażenie delikatnej i wiotkiej. Nie da się ukryć, jej sylwetka jest szczupła, ale przy tym mocna i wdzięczna. Zwinna i szybka, ma bardzo dobrze rozwinięte mięśnie łap, które są nieco krótsze niż długość ciałka - jest dłuższa niż wyższa. Pysk krótki i wąski o trójkątnym kształcie, zakończony różowiutkim noskiem z brązową plamką na jego grzbiecie. Oczy mają kształt migdałów, często są przymrużone, by dochodziło do nich jak najmniej światła. Kolor jej oka wpada w bardzo jasny błękit, drugie - prawe za to w krwistą czerwień; to właśnie na nim straciła wzrok. Uszy miękkie i aksamitne w kształcie płatka róży, pokryte długimi piórami. Krótka szyja ze średnią długości kryzą; sierść na grzbiecie tej samej długości. W przeciwieństwie do reszty ciała, które wręcz razi swoim śnieżnobiałym kolorem, długi i puszysty płaszcz w okolicach zadu oraz ogona przyjął całą paletę brązów, od koloru brunatnego po nawet rudy kasztan.
 Waga — 11 kilogramów
 Wzrost — 40 centymetrów w kłębie
 Głos Stella Jang


Charakter
Medicine nie jest typem psa, który chowa swój charakter i zastępuje go jakąś prymitywną wersją, ale tworzy wokół siebie pewną otoczkę, umiejącą nieźle namieszać w głowach. Psy z ulicy nazwałyby ją rozpieszczoną damulką z białego domu lub francuskim pieskiem, co niedaleko odbiega od rzeczywistości. Przede wszystkim, Medicine to sunia poukładana, wychowana w środowisku porządnym i nieskażonym prostackimi manierami. Nauczona kultury i odpowiedniego zachowania, w sytuacjach tego wymagających reprezentuje sobą klasę i poziom. Jest damą, pełną szacunku i elokwencji. Zachowuje opanowanie w każdej sytuacji, mając doskonałą kontrolę nad swoimi emocjami. Myśli sama za siebie, mając własne zdanie na każdy temat, nie poddaje się tak łatwo i nie ulega cudzym wpływom. Bywa uparta, jednak wysłuchuje i rozważa każdą możliwą opinię. Wszelkie słowa krytyki, gniew i inne źle kojarzące się czyny skierowane w jej stronę przyjmuje z uniesioną głową i bez żadnego wyparcia, chyba że jest możliwość kulturalnej, nieinwazyjnej dyskusji .Z natury jej złość nie trwa długo, pokojowe relacje stawia na pierwszym miejscu i są dla niej najważniejszymi wartościami, każdy spór stara się rozwiązać w sposób bezkonfliktowy. Czasami jednak mimo na ogół spokojnego zachowania, odmienne racje mogą ją rozzłościć; impulsywnie może zaskomleć francuskim przekleństwem, lecz na co dzień mięsem w nikogo nie rzuca. Nie używa przemocy psychicznej czy fizycznej wobec nikogo; nawet posiadając wrodzoną wolę walki i przetrwania, w sytuacji zagrażającej życiu, woli wykonać unik niż zaatakować. Długotrwała agresja, gnębienie, a nawet morderstwo, to czyny, jakich nie jest w stanie wykonać i zaakceptować, dlatego też boi się i brzydzi tych, którzy są w stanie zabić. Wcale nie jest egocentryczną sztywniarą, bo zapewne pojawiła się taka myśl, wręcz przeciwnie! Tryska pozytywną energią, a uśmiech nie opuszcza ją na krok. Nie da się ukryć, że jest niezmiernie towarzyska; miłośniczka wszelkich spotkań w gronie zarówno znajomych, jak i osób nowo poznanych. Charyzmatyczna i taktowna, nierzadko wywołując pewnego rodzaju respekt, a dzięki szeroko rozwiniętej empatii szybko i trafnie dostosowuje się do innych. Tak samo, jak łatwo idzie wywołać u niej uśmiech, tak samo łatwo odzyskuje panowanie nad sobą, i choć potrafi mieć gadane, istnieją tematy, które jak za sprawą magicznej różdżki zamykają jej pyszczek. Z awersją podchodzi do rozmów dotyczących śmierci, niechętnie opowiada o swoim kalectwie, a przy szczeniakach bardzo prawdopodobnym jest, a że radość ustąpi miejsca dziwnemu otępieniu, a nawet przygnębieniu. Śnieżynka nie jest wyjątkiem i również posiada swoje demony, z którymi czasami musi stoczyć uporczywą walkę. Łzy spływające po policzkach i gorzkie łkanie - jeszcze nikt osobiście nie miał tego widoku przed sobą. Każdy smutek nasza biała kulka przeżywa na osobności, gdyż nie chce zadręczać innych swoimi problemami. Nie lubi, afiszować swojej słabości, paradoksalnie twierdząc, że to wcale nic złego.
Znajome pyski z pewnością opiszą Medicine jako psa samodzielnego, wolącego wykonywać zadania indywidualnie i bez niczyjej pomocy, aczkolwiek nie boi się sięgać po pomoc, kiedy wie, że nie da rady w pojedynkę. Pomimo niezależności, jest pragmatykiem - praktycznie spogląda na podejmowane działania czy sposoby myślenia i potrafi trafnie przewidzieć ich skutki. Posiada ogromne poczucie lojalności, a przyjaźń, jak i miłość - każdy jej rodzaj, te więzi okazują się dla niej bardzo ważne. Dba i pielęgnuje owe uczucia, starając się, by nikogo nie zawieść. Niesamowicie wyrozumiała, cierpliwa i wytrwała. Stawia dobro innych wyżej niż swoje, dlatego jedną z cech definiujących Medicine jest jej silna, nawet do granic przesady, miłość i opiekuńczość. Posiada mocno zakorzenione poczucie odpowiedzialności - to prawdziwy anioł, troszczący się o wszystko, co tylko wpadnie w jej łapy. Dzięki nabytym umiejętnościom i szerokiej wiedzy potrafi nastawić niejedno złamanie czy zszyć nawet groźnie wyglądającą ranę. Jest w stanie zrezygnować ze swoich przyjemności i wygód dla innych. Wierna do tego stopnia, iż może ponieść konsekwencje za ukochaną osobę, a w momencie, gdy popełni jakiś błąd, widoczne są tego konsekwencje. Męczą ją wyrzuty sumienia i nie marnuje czasu na odbudowę tego, co zostało utracone.
Historia
Medicine urodziła się na ulicy w warunkach trudnych i mało prawdopodobnych do przeżycia zarówno osłabionej matki, jak i parze szczeniąt. Zmarznięta i przemoczona od deszczu suka zmarła niedługo po porodzie, lecz los nowo narodzonych psiaków nie został przesądzony. Odnalezione przez ludzi i wywiezione do przytułku, przez kilka tygodni odzyskiwały siły pod okiem weterynarzy i pracowników schroniska, by po wszystkim móc o własnych siłach stanąć na łapkach. To właśnie w tym miejscu, nadano jej imię. Medicine, Medi, Medisia; nazywano ją różnie. A co z bratem? Nie zapamiętała go dobrze. Z azylu zabrano go w mgnieniu oka, więc pozostał tylko mglistym wspomnieniem, które z dnia na dzień staje się coraz bardziej transparentne. Nasza biała kuleczka swój pierwszy rok życia spędziła wśród psów niechcianych, zagubionych bądź jak ona - znalezionych na ulicy. W schronisku nauczyła się wytrwałości, pokory, a przede wszystkim czerpania radości z małych rzeczy. Starsze psy, opiekując się nią od najmłodszych lat, przekazały masę mądrości, z których korzysta po dziś dzień. Dwa miesiące po swoich pierwszych urodzinach, Medicine poddana została zabiegowi sterylizacji, a kilka dni po tym została adoptowana, otwierając przed nią furtkę do nowego, lepszego życia.
Rodzina Latourelle okazała się tym, czego Medi potrzebowała od dawien dawna. W przeciągu kolejnych lat biała sunia nie tylko spędzała czas na beztroskiej zabawie, ale i nauce. Posłuszeństwo było podstawą, jaką osiągnęła w zaskakująco szybkim czasie, a kulturę i szyk podpatrzyła dodatkowo. Jakby tego było mało, praktycznie od początku była wiernym towarzyszem dzieci państwa L. podczas ich prywatnych lekcji, chociażby języków obcych. W taki sposób Medi przyswoiła nie tylko rodzimy język francuski, ale i angielski czy włoski. Życie całej rodziny układało się pozytywnie, choć w telewizji informowano o pierwszych przypadkach nietypowej grypy. Wszyscy dzięki temu zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej, przywiązując większą uwagę do bezpieczeństwa. Nic jednak nie trwa wiecznie. Im gorzej działo się na świecie, tym coraz więcej niepokoju wkradło się do domowego zaciszu. Zaczęło się od najzwyklejszych kłótni, nieporozumień, gdy tylko udowodnione zostało, że nosicielami śmiertelnego wirusa są czworonożni przyjaciele, rozpętało się istne piekło. Niegdyś kochający ludzie, tworzący bezpieczne sacrum, w mgnieniu oka stali się dzicy, niczym zwierzyna prosto z lasu. To właśnie na pierwszą falę pandemii przypadło jej kalectwo, powstałe w wyniku rozbicia na głowie szklanego naczynia. Przepełnieni nienawiścią i obrzydzeniem ludzie, rzucali w psa, czym popadnie. Medicine uciekła ledwo przytomna. Miała nie tylko złamane serce, pełno odłamków szkła w oczach i krwawiących rozcięć. Przerażenie wymieszane z dezorientacją o mały włos nie zaciągnęło jej pod koła samochodu - ostatnie, co pamięta z tamtego dnia, to głośny pisk opon.
Kiedy ponownie otworzyła swoje ślepia, była pewna, że umarła. Myślała tak, dopóki nie dotarł do niej ostry i rwący ból głowy. Jednak nie została potrącona. Szczęśliwie uciekła śmierci, wpadając w ramiona anioła stróża. Kenneth był psem z sąsiedztwa, podobnie jak Medicine kundlem z ulicy. Już przy pierwszym spotkaniu coś między nimi zaiskrzyło. Nie raz spotykali się, czy to na wspólne spacery, czy to na rozmowy przez płot. Pasowali do siebie jak dwie połówki pomarańczy, chciałoby się rzec. Gdyby nie szybka interwencja również wyrzuconego na zbity pysk przyjaciela i ogromny łut szczęścia, Medi przedwcześnie opuściłaby ten świat. Kenneth zaopiekował się ranną, z wielkim trudem uratował oko, jednak nie na tyle, odzyskać na nim wzrok. Niedługo po zregenerowaniu sił, para przyjaciół dołączyła do większej grupy ocalałych psów. Tam Medicine uzupełniła swoją medyczną wiedzę, najbardziej wykorzystując swoje drobne łapki przy chirurgicznych zabiegach. W liczącej kilka psów grupie spędziła kolejne miesiące, ucząc się jak żyć w postapokaliptycznym świecie. Była wierna nowym towarzyszom, nawet kiedy jako pierwsza miała okazję uniknąć zagrożenia ucieczką. Wystarczyło chwila nieuwagi, by pod osłoną nocy czworonogi zaatakowane zostały przez żywe trupy. Panika, jak po pstryknięciu palcem ogarnęła grupę, pozbywając się jej członków raz za razem. Jedni zdołali uciec, drudzy pożarci zostali żywcem, trzeci, tak jak Kenneth ponieśli poważne rany. Medicine nie mogła zostawić swojego przyjaciela, dlatego ryzykując własne życie pomogła wydostać się z tej rzezi. Posiadając nie najlepsze narzędzia, zrobiła co w jej mocy, by zatamować krwawienie, zszyć potworną szramę na brzuchu. Jednak mimo starań pies tracił siły. Niestety nie udało mu się przeżyć. Osłabiony ranami i rozprzestrzeniającym się wirusem we krwi, umarł na następny dzień. Medicine została z nim do samego końca. Z bólem serca kopała mu grób i patrzyła w bezruchu na zamglone oczy, zanim przykryła go gleba. Ze łzami w oczach wydrapywała w korze drzewa jego imię. Nie czuła takiej bezradności od czasów wypędzenia z ludzkiego domu
„Obiecaj mi jedno, Medicine, obiecaj mi, że twój uśmiech nieprzerwanie świecić będzie na twoim pysku, ażeby jego światło zaprowadziło mnie do ciebie w następnym życiu”.
Pozostałe informacje
Photo by suttonandkit  Jelonek#6770


Rabastan



Podstawowe informacje
Rabastan • Zdrowy  4 lata  Szeptacz  Panseksualny
Statystyki
Siła — 9  Wytrzymałość — 8 • Szybkość — 9
Aparycja
 Rasa — Kundel, prawdopodobnie mieszanka border collie i retrievera tollera z labradorem, chociaż patrząc na jego wzrost można by przypuszczać, że największy wkład w jego genetykę mają dwie pierwsze rasy.
• Wygląd zewnętrzny — Miękka czekoladowa sierść, oklapnięte uszy i duże łapy, przez co dorosły już pies wygląda jakby wciąż był beztroskim szczenięciem. Samiec ma dość smukłą budowę, ale nie brakuje mu mięśni - jego ciało zawsze jest gotowe do biegu. Ogon gęsty i zwykle noszony nisko. Oczy, z których jedno jest błękitne, czujnie obserwują otoczenie, a uszy, mimo że niepozorne, wychwytują nawet najmniejsze szelesty. Brązowa sierść na prawej tylnej kończynie zakrywa trzy centymetrową bliznę, powstałą wskutek zaplątania łapy w drut kolczasty podczas jednej z ucieczek Rabastana przed śmiercionośnym kogutem. Pies nie pokazuje jej nikomu, nawet kiedy ślad mu dokucza. Nie chce, żeby wykluczano go przez to z obowiązków, a inne psy były wystawione na większe niebezpieczeństwo przez jego nieobecność na patrolu czy wyprawie. Drugie znamię - nieregularna szrama na głowie - jest wynikiem upadku wycieńczonego Rabastana ze schodów metra, w dzień jego przybycia na teren Sfory, i niefortunnego uderzenia o krawędź jednego z podniszczonych stopni.
 Waga —  z apetytem samca jest różnie, więc jego waga waha się od 13 do 15 kilogramów
 Wzrost — około 50 centymetrów w kłębie
 Głos — Raczej przyjemny i niezbyt donośny. Samiec całkiem dobrze potrafi maskować głosem swoje prawdziwe emocje, aczkolwiek nie na tyle, żeby wprawne ucho uważnego rozmówcy tego nie wychwyciło. Zdarza się, że jego ton przyjmuje lekko szczenięce zabarwienie, zwłaszcza gdy jest czymś podekscytowany lub wystraszony.
Charakter
         W przypadku Rabastana zdanie "nie oceniaj książki po okładce" nie w każdym aspekcie się sprawdza. Jak wygląda tak się zazwyczaj zachowuje, bo mimo dojrzałego wieku ekscytuje się wszystkim jak młodziak. Zamiast ratować się przed powodzią, zachwycony będzie ją obserwował, a dopiero jak woda sięgnie mu do brzucha zorientuje się, że coś jest nie tak. Rozbiegany i pełen energii, bardzo łatwo się rozprasza. Niecierpliwy, potrafi znudzić się po paru sekundach bezczynności, a kiedy mu się nudzi zaczyna chodzić w kółko lub bawić się przypadkowymi przedmiotami, nierzadko coś przez to psując.
         Wbrew pozorom nie potrzeba wiele, żeby ten jego entuzjazm zgasić, trzeba tylko wiedzieć gdzie uderzyć. Psychika Rabastana jest bardzo krucha i wrażliwa, wystarczy jedno trafne słowo lub gest, aby go zranić. Dla niego nie ma nic gorszego od bycia niechcianym i niedocenianym. Niestety często nie potrafi się postawić i stanowczo powiedzieć "nie", przez co staje się idealnym dla dręczycieli obiektem do poniżania, pomiatania i wykorzystywania.
         Samiec miewa czasem ciche dni, które spędza na rozmyślaniu o przyszłości, tęsknocie do przeszłości i snuciu nierealnych marzeń. Zresztą nie raz miał przez to kłopoty, bo zamiast skupiać się na bieżącym problemie, patrzył w daleką przyszłość i ignorował teraźniejszość. Z drugiej strony szybko mu to mija i na powrót staje się rozgadanym i rozbrykanym szczeniakiem.
         Kolejną warstwą charakteru Rabastana jest ta najlepsza i najbardziej przydatna w trudnych czasach, ale najmniej udzielająca się. Mimo że pies nie zawsze wystarczająco dba o swoje bezpieczeństwo, kiedy tylko jego bliscy będą zagrożeni, rzuci się na pomoc choćby sam miał doznać obrażeń. Jest to spowodowane wstydem i wyrzutami sumienia, które prześladowały go po ucieczce z domu, i które od czasu do czasu nadal do niego wracają.
         Samiec jest bardzo lojalny i wierny, nigdy nie przyszłoby mu do głowy, żeby zdradzić kogoś kto mu zaufał. Nie zbyt dobrze odnajduje się w kontrolowaniu i zarządzaniu innymi; od wydawania rozkazów woli je otrzymywać i wykonywać.
Historia
         Miękki kocyk na twardej betonowej podłodze. Mama liżąca mnie i wyczerpana po porodzie aż dwunastu szczeniąt, spośród których ja byłem ostatnim, podobno cudem, teoretycznie zbyt słabym, aby przeżyć. Nasza opiekunka w schronisku często powtarzała, że jestem jej "Szczęśliwą Dwunastką", bo pomimo początkowych komplikacji rozwijałem się tak samo dobrze jak reszta psiaków. Lubiłem ją, mimo że po zabawie zawsze zostawiała mnie w tej okropnej klatce na pastwę reszty szczeniąt. Na początku chowałem się za Mamą lub wciskałem w kąt, ale z czasem stałem się śmielszy i zacząłem bawić z rodzeństwem. Zanim jednak udało mi się dobrze ich poznać, zaczęli znikać. Gdzie? Nie wiedziałem, ale bardzo chciałem to odkryć. W końcu zostałem tylko ja, Siostra i nasza Mama. Z nudów zaczepialiśmy Mamę, ciągnęliśmy ją za uszy i skakaliśmy po niej (jak teraz o tym myślę, to musiała mieć anielską cierpliwość). Właśnie wtedy, w środku zabawy, do klatki weszła opiekunka i wzięła naszą dwójkę. Siostra rzucała się, nadal próbując chwycić mój ogon, ale mnie zainteresowali ludzie. Zostałem podany dziewczynce, która zaśmiała się, kiedy polizałem ją po oku. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
         Po pożegnaniu z Mamą i Siostrą, Dziewczynka zapięła mi elegancką czarną smycz i zaprowadziła do Samochodu, który po chwili szczeknął i zaczął iść! Wspiąłem się do okna. Świat też szedł! Wpatrywałem się w niego jak zahipnotyzowany, mimo że Samochód warczał na mnie przez całą drogę. Kiedy wysiedliśmy stwierdziłem, że świat przestał już biec. Powąchałem powietrze. Ile tu było zapachów! Ale Dziewczynka wciąż trzymała mnie na smyczy, więc poszedłem za nią i Dużymi. Później okazało się, że Dziewczynka to Maya, a Duzi to Tata i Mama (mimo że wcale nie pachniała jak Mama). Mieszkali w niewielkim niebieskim domku, wokół którego roztaczały się pola i łąki. Obok domu mieszkały owce, kozy, krowy, kury, króliki, a nawet koń. Byłem tak przeszczęśliwy z tego, że mogę z nimi mieszkać, że ogon bolał mnie od ciągłego machania. Codziennie wychodziłem przez moje psie drzwiczki na obchód gospodarstwa. Czułem respekt przed krowami, kozy i owce wydawały się nudne, więc najwięcej czasu spędzałem na pastwisku z koniem Bentleyem, który zawsze witał mnie rżeniem. Najgorsze z całej rodziny były kury. Nigdy nie wpuszczały mnie do kurnika, a wielki kogut nie raz mnie pogonił. Rodzice i Maya prawie codziennie wychodzili gdzieś rano, a wracali wieczorem, więc większość życia spędzałem na gospodarstwie, zdarzało mi się nawet spędzać na dworze całe noce.
         Mimo że wszyscy w rodzinie bardzo mnie kochali, największe przywiązanie czułem do Mai. Dawała mi jedzenie, spała ze mną w łóżku i często siadaliśmy razem przy kominku, aby mogła poczytać mi książki. Sama też pisała, a kartki spinała w cienkie pliki i kładła tak wysoko, że za nic nie mogłem ich sięgnąć. Co jakiś czas zdarzały się dni, kiedy wszyscy byliśmy w domu. Maya brała mnie wtedy na podwórko i uczyła mnóstwa sztuczek. Umiałem siadać, dawać łapę, udawać martwego, czołgać się pod Samochodem, a nawet wskakiwać na kurnik i przeskakiwać przez płot! Nieustannie słyszałem, że jestem wyjątkowo utalentowany, a kiedy Maya będzie starsza, zrobi o mnie film. Co raz powtarzała o "byciu reżyserem" i rozmawiała o tym z rodzicami. Nie do końca wiedziałem o co jej chodzi, ale była szczęśliwa więc ja też byłem.
         Kiedy podrosłem zaczęliśmy jeździć nad Jezioro. Było tam mnóstwo kaczek i, mimo iż nie byłem już głupi i wiedziałem, że ptaki i tak mi uciekną, nie mogłem się powstrzymać od wskoczenia do wody, aby je przepędzić. To właśnie w Jeziorze odkryłem moją miłość do wody i pływania. Na brzeg wracałem tylko na odpoczynek i przysmak, a w tym czasie kaczki znów pojawiały się przy pałkach wodnych.
         Dni mijały a ja rosłem, uczyłem się sztuczek, ale też zmądrzałem. Rozumiałem już gdzie wszyscy wychodzą rano, po co doi się krowy i dlaczego ryby mogą oddychać pod wodą a psy nie. Zacząłem się nawet zapuszczać na wycieczki poza gospodarstwo, wykorzystując sztuczkę z kurnikiem. Zazwyczaj wybierałem się na przechadzkę po polach i pobliskim lasku, wracałem na kolację, a następnego rana po śniadaniu znów wychodziłem. Wszystko to było wspaniałe dopóki grupa kilku psów z wioski mnie nie zwietrzyła. I zaczęło się. Docinki, grożenie, kąsanie po łapach i ogonie. Kiedy mogłem uciekałem, ale niejednokrotnie udawało im się zapędzić mnie w pułapkę. Wtedy jedynym wyjściem było przetrwanie ataku i poczekanie aż się znudzą i odejdą. Trudno mi było zrezygnować ze spacerów, więc zacząłem wychodzić tylko wczesnym rankiem i późnym wieczorem. Codziennie wybierałem inną trasę i stałem się tak czujny, że rejestrowałem najmniejszy nawet ruch spadającego na ziemię liścia. I, o dziwo, ten system działał... do czasu.
         Akurat wracałem do domu po wieczornym wypadzie. Dosłownie na parę sekund zatopiłem się w myślach, ale ta chwila nieuwagi wystarczyła. Nagle usłyszałem ujadanie i chrzęst żwiru pod łapami biegnących ku mnie psów. Rzuciłem się w stronę płotu, byłem już tak blisko! Wielki czarny brytan odciął mi drogę. Spanikowałem i zacząłem biec w przeciwnym kierunku. Było to skrajnie głupie, bo coraz bardziej oddalałem się od gospodarstwa, ale naturalny odruch był silniejszy. Oczywiście w mgnieniu oka sytuacja zwróciła się przeciwko mnie, bo teraz byłem otoczony przez cztery psy. Nie mogłem zwolnić bez ryzyka ugryzienia przez brytana, ucieczkę w bok uniemożliwiały mi dwa brązowe kundle, a przede mną gnał, co chwilę spoglądając za siebie, ciemny owczarek. Psy przeszły do kłusa, więc chcąc nie chcąc też zwolniłem. Owczarek wyminął mnie, dołączając do reszty. Z jednej strony miałem prześladowców, z drugiej ścianę starej stodoły. Zmrużyłem oczy i podkuliłem ogon, niemo błagając o litość. Jeden z brązowych psów skoczył pierwszy, gryząc mnie w kark. Ugiąłem przednie łapy i zamknąłem oczy. Czułem bolesne ukąszenia w łapy, a potem w brzuch, co zmusiło mnie do podniesienia. Czas dłużył się niemiłosiernie, moje ciało drżało, ale umysł pozostawał jasny. Wiedziałem, że muszę tylko poczekać, a znudzą się i mnie zostawią. Jednak nic tego nie zapowiadało, a mój bezruch zdawał się tylko ich irytować, bo ugryzienia przybierały na sile. Miarka się przebrała, kiedy poczułem jak jeden z psów wskakuje na mnie przednimi łapami. Wykręciłem się i zacisnąłem szczęki na napastniku. Otworzyłem oczy z przerażeniem. Moje zęby wbijały się w pysk owczarka, który cofnął się zaskoczony, wyrywając z uścisku. Przez ułamek chwili psy stały nieruchomo, trawiąc niespodziewane zajście. Niemal słyszałem jak serce łomocze w mojej piersi. Zrobiło mi się słabo. Czarny pies zaczął zbliżać się powoli, warcząc i odsłaniając ostre zęby. Wiedziałem, że już po mnie, czekałem na cud. A cud... nadszedł. Usłyszałem jak ktoś woła moje imię. Maya! Najwyraźniej postanowiła mnie poszukać, kiedy nie stawiłem się punktualnie na kolację. Psy odwróciły głowy, co ja bez wahania wykorzystałem. Przemknąłem między nimi i popędziłem do Mai i Taty. Byłem szybki, a moi prześladowcy zrezygnowali z pościgu widząc obcych ludzi. Dobiegłem do dziewczyny i przylgnąłem do niej, nadal roztrzęsiony.
         Po tym wydarzeniu przestałem wychodzić za płot. Siedziałem w domu i u Bentleya, czasem droczyłem się z kurami. Jeździliśmy nad Jezioro. Wszystko było jak dawniej, ale potem nadszedł ten dzień... Od wielu miesięcy moi właściciele chodzili zaniepokojeni przez jakąś zarazę, o której mówili w telewizji. Przestali wyjeżdżać z domu. Kiedy do nich podchodziłem zachowywali się nerwowo, nawet Maya patrzyła na mnie dziwnie. Ale nadal miałem swoje miejsce w domu. Aż do tego pamiętnego dnia.
     Odpoczywałem w chłodnym cieniu kasztanowca na pastwisku, kiedy kątem oka zarejestrowałem ruch. Usiadłem. Dwóch mężczyzn kierowało się do domu. Szli... dziwnie. Powoli i niepewnie, zataczając się lekko. Uznałem, że to pewnie tylko pijacy, którzy zgubili drogę, lub pomylili adresy jak to się już kiedyś zdarzyło. Niemniej jednak postanowiłem podążyć za nimi, tak na wszelki wypadek. Ostrożnie przeszedłem przez uchylone drzwi. Z salonu dobiegły mnie krzyki i odgłosy szarpaniny. Spłoszony wycofałem się z domu. Zaczynałem się denerwować. Zaszczekałem, ale ze środka nie dochodził już żaden hałas. Ponownie przekroczyłem próg, kierując się w głąb domu. Jednak nic nie przygotowało mnie na widok, który zastałem w salonie. Moja rodzina leżała na podłodze. Maya, Mama, Tata... byli martwi. W jednej chwili cały mój świat runął. Chciałem coś zrobić, ratować ich, cokolwiek, ale jeden z dziwnych mężczyzn ruszył na mnie z kijem baseballowym. Nie miałem już w sobie siły na jakikolwiek opór, podkuliłem ogon i wybiegłem z domu. Przeskoczyłem ogrodzenie i pognałem na oślep. Byle szybciej, byle dalej. Byłem zrozpaczony i roztrzęsiony. Mój umysł nie nadążał za potokiem emocji, które czułem. Kiedy w końcu zatrzymałem się przy strumieniu, aby ugasić pragnienie, łapy się pode mną ugięły i osunąłem się w trawę. Byłem wyczerpany, ale szaleńczy bieg uspokoił przynajmniej moje myśli. Odzyskanie sił zajęło mi całą noc i prawie cały następny dzień. Pojawił się problem. Czułem głód, a nie umiałem polować.
         Chyba faktycznie byłem szczęściarzem, bo po niedługim czasie znalazłem grupę psów, które mnie przyjęły. Żyłem z nimi przez kilka dni i żywiłem się tym co upolowały, samemu także ucząc się tej sztuki. Wkrótce jednak przekonałem się, że to nie miejsce dla mnie, kiedy na moich oczach sfora zagryzła ludzkie dziecko i jego matkę, po czym najzwyczajniej w świecie pożywiła się nimi. Wstrząśnięty tym wydarzeniem odszedłem. Ale znów nie był to właściwy ruch. Przez wiele dni błąkałem się unikając ludzi, bo już z doświadczenia wiedziałem, że nie byli przyjaźnie nastawieni do psów. Byłem coraz bardziej głodny, przez co czułem się otępiały i zmęczony i nie dawałem rady nic upolować. Na skraju wyczerpania dotarłem do opuszczonego miasta. Zapach ludzi wywietrzał, ale istniała szansa, że nie zabrali całego jedzenia ze sklepów. Szybko zorientowałem się, że jedyną drogą prowadzącą do zabudowań jest most biegnący ponad nieprzyjemnie wyglądającym bagnem. Ruszyłem wolnym truchtem. Moja głowa pulsowała bólem, świat się zamazywał, mięśnie odmawiały współpracy. Byłem w jednej trzeciej mostu, kiedy usłyszałem jęki i dziwny charkot za sobą.     Obejrzałem się. Kilkanaście zombie sunęło ku mnie. Nie miałem żadnych szans w walce, ale czy ucieczka była lepszym wyjściem? Nie traciłem czasu na zastanawianie i ruszyłem w stronę miasta, przyspieszając i wytężając resztki sił. Powoli zostawiłem hordę w tyle. Zwolniłem. Zataczając się skręciłem w pierwszą lepszą uliczkę. Nie byłem w stanie unieść głowy, beton płynął przed moimi oczami, łapy się plątały. Jedna z kończyn natrafiła na pustkę. Zachwiałem się i spadłem, zanurzając w ciemności.
Pozostałe informacje
Photo by Sara Nowak • funky#1081


14 czerwca 2020

Od Hany CD. Blodhundur

Widziała.
Wszystko widziała.
Hanka nie zważała już teraz na ból startych do krwi opuszek łap ani na nieznośne głosy w głowie, które od zawsze dobrze kierowały łaciatą i teraz stanowczo odradzały jej jakiekolwiek podjęcie ofensywy. Bez wahania rzuciła się w stronę ludzi, którymi tak bardzo teraz gardziła. Na tyle, aby z pełną świadomością zesłać na nich okrutną śmierć. W jednej chwili zamieniła się w skowyczącą i wyjącą przeciągle istotę, która zataczała kręgi wśród nieumarłych, chcąc zwrócić uwagę jak największej ilości. Podgniłe ciała w jednej chwili zaczęły ją otaczać z każdej strony i zarazem tłumić strzały ludzi własnymi ciałami, jakby zamykając ją w żywej i ruszającej się klatce. Klatce, która sama w sobie była czymś zabójczym. Jej grzbietu dotknęła ręka ludzkiej samicy, której głowa trzymała się chyba na ścięgnie. Jej palce niemalże zacisnęły się na jej karku, choć suczka była szybsza. Hana miała ochotę zwymiotować, lecz powstrzymywał ją obraz krwawiącej Blodhundur - łaciata miała nadzieję, że wszystko z nią w porządku.
Czemu ludziom tak łatwo przychodzi pociągnięcie za spust ich gromistych patyków? Czy psy, które od wieków wiernie były pod każdy człowieczy rozkaz, muszą teraz tak cierpieć? Czy przeznaczeniem jest strzał w łeb i rów, w połowie wypełniony psią juchą i deszczówką? Czy jeśli to panowie kiedyś cierpieli, to zadaniem psów ras wszystkich miało być ich zagryzanie, a matka natura mści się teraz na zwierzętach w odwecie, za nie wybicie tego parszywego gatunku do cna? Hana wcale się by nie zdziwiła, gdyby to było cholerną prawdą. Gdy spojrzała się na młodziaka, ginącego i coraz mniej widocznego pod stosem zgniłych ciał, to ten przypominał jej własnego pana. Hana skarciła się w duchu za to porównanie, wiedząc, że jej chłopak był inny i nie kierował się tak płytkimi instynktami. Ten za to miał duże i okrągłe oczęta, które tak śmiesznie błądziły, szukając jej spojrzenia a może i nawet szansy na ratunek. Hana jednak nie drgnęła, delektując się ich krzykami i łamliwymi jękami, zapewne wołaniami o pomoc. Tak bardzo chcieli ją dopaść, że pozwolili swym nierozważnym zachowaniem, aby zombie odcięło im drogę ucieczki i zarazem otoczyło śmiercionośnym korowodem. Dla spragnionej zemsty Haneczki była to prawdziwa uczta, której koszt ponosili oni sami. A zresztą, dla jasnej było to bez różnicy, jak by zginęli - równie dobrze mogliby się sami powystrzelać tymi swoimi patykami, gdyby tylko nie zabrakło im nabojów. Jaka szkoda, że umrą przez coś, czym sami zadawali śmierć.
Ostra woń charakterystycznej juchy wzbudziła w Hanie coś, co przez długi czas pozostawało uśpione w podole jej duszy. Nie zdołało to jednak złamać silnej woli, której odejście skutecznie wytrąciłaby Hanę z równowagi i pozbawiło zdolności jasnego myślenia. Metaliczny zapach wgryzał się w jej nozdrza bez żadnych skrupułów, nie dając zmąconemu umysłowi ani na chwilę odpocząć. Stanęła w bezpiecznej odległości od wylotu betonowej tuby i z cichym charkotem wypluła resztki śliny z pyska, tuż obok zeschniętych już skrzepów krwi, należących zapewne do Blodhundur. Płuca paliły ją żywym ogniem, choć w obliczu niepokoju, jaki w sobie miała, nie można było tego choćby nazwać cierpieniem. Bała się wejść do środka. Cholernie bała się widoku psa, który być może jest już martwy lub dogorywa, krztusząc się własną krwią. Gdyby to był ktoś, kogo ledwie ujrzała na oczy, to nie obejrzałaby się nawet za sobą i odeszłaby w przeciwną stronę. Byłoby jej przykro i... to wszystko. Ale z niebieskooką sprawa miała się trochę inaczej, bo Hana zdążyła się już do własnego przywódcy w postaci Blodhundur nieco przywiązać.
Hanka z niewiarygodnym trudem zbliżyła się do Blodhundur. Ta wymamrotała coś o walkiriach, by po kilku sekundach stracić oddech. W miodowych ślepiach Haneczki zalśnił strach i bojaźń, której nie doświadczyła od naprawdę długiego czasu. O własną skórę nie czuła takiego lęku jak teraz. Krew sączyła się z rany małymi strużkami i skapując na ziemię, tworząc jeziorko w zagłębieniu betonu.
— Ej, nie wybieraj się nigdzie — wymamrotała, chcąc nawiązać kontakt z pogrążoną w letargu.
Wszystkie jej myśli momentalnie przestały mieć znaczenie, kiedy po krótkiej chwili intensywnego wpatrywania, boki ciemnej uniosły się w geście wzięcia oddechu. W łaciatej pękło już coś od samego początku, kiedy to w karkołomnym biegu dostrzegła krew na ciele psa. Suka leżała na lewym boku i wyglądała niesamowicie mizernie, jakby postrzał mimowolnie odebrał część zawartego w niej życia. Haneczka momentalnie zniżyła się na wysokość rany, aby po chwili zacząć zlizywać nadmiar krwi wokół przecięcia skóry. Niemalże natychmiast cały jej pysk zabarwił się na znienawidzoną przez nią barwę, jakby robiąc to złośliwie. Nie miała niczego, co mogłoby jej pomóc zatamować krwawienie nad zranieniem, nie mówiąc już nawet o oczyszczeniu czy dezynfekcji. Hana modliła się w duchu do wszystkich znanych jej bóstw, aby postrzał z ludzkiej dłoni był tylko draśnięciem. Jeśli czarna kula przebiła czaszkę, to...
— Blodhundur? — nos czarnej wydawał się niepokojąco chłodny — Słyszysz mnie?
Przez moment Haneczka miała wrażenie, jakby powieki ciemnej drgnęły. Ponownie, przepełniona nadzieją, dotknęła pyska Blodhundur. Ten jednak nie ruszył się ani o centymetr.
— Proszę, otwórz oczy — wystękała łamliwym głosem, nie mając bladego pojęcia, co może zrobić, aby pomóc rannej — Nie rób sobie ze mnie żartów...
Ku jej nieszczęściu, na myśl przyszły jej tylko dwa w miarę racjonalne rozwiązania. Aż dwa. Mogła zostawić Blodhundur samą w tej rurze i ruszyć po pomoc do innych lub zostać z nią i czekać, aż ktoś zauważy ich nieobecność i ruszy z pomocą. Obie opcje jednak nie były idealne i mimo starań, łaciata nie potrafiła znaleźć złotego środka. Wycieńczona biegiem, położyła się tuż obok suki i przymknęła powieki, nadal jednak nasłuchując. Czuła się winna, im bardziej docierało do niej to, co się wydarzyło. A wolny i nierównomierny, przerywany jedynie cichymi kaszlnięciami oddech czarnej, coraz bardziej utwierdzał ją w tym przekonaniu. Czuła się przeklęcie winna tego, że obok niej leży nieprzytomna właścicielka pięknych ślepi. Żałowała, że sama nie jest na jej miejscu.
Nie może jej zostawić samej.
Decyzję podjęła w momencie, kiedy umarły niemalże wskoczył do środka podłużnej rury. Hanka ledwo odróżniała zapachy w mieszaninie potu i krwi, ale tego jednego, woni gnijących ciał, nie mogła pomylić z żadnym innym. Czuła, jak ich pojedyncze paznokcie drapią beton i miała wrażenie, że te potwory nie czują bólu i nie znają litości. Nie słyszała, aby było ich wiele, ale nie chciała tego sprawdzać. Małe szanse miała w starciu choćby z jednym, nie mówiąc już o dwóch czy trzech przeraźliwie głodnych i szybkich bestiach. A co dopiero nieprzytomna samica, która była wręcz dziecinnie łatwym kąskiem dla tych żądnych mięsa istot? Hana zdolna była do obrony, ona nie. Może jeśli będą przez odpowiedni czas cicho, to chorzy na wirusa stracą zainteresowanie tym miejscem i odejdą? Choć na ranie pojawiła się zajawka brunatnego skrzepu, to Haneczka nadal była przerażona a widok krwi, która zdążyła się już wydostać z rany, w ogóle jej nie uspokoił. Ciągle siedziały w niej emocje, które nie chciały dać za wygraną i kotłowały się w umyśle Haneczki bez przerwy. Nie wiedziała, czy dobrze zrobiła, postanawiając zostać. Na pewno potrzebny byłby uzdrowiciel czy zielarz, które od razu wiedziałby, co robić. Wszystko wydawało się jakieś takie ciężkie, jakby jedno wielkie licho wzięło w swe łapska ich losy i postanowiło je urozmaicić według własnego uznania.
Nocny chłód był niemiłosierny, a Hana przysunęła się do Blodhundur, chcąc zapewnić jej choć odrobinę ciepła. Cały czas czuwała i nasłuchiwała, czy są bezpieczne. Beton wręcz palił zimnem, a suczka wydawała się być ledwo ciepła... Hana zerknęła na ranę, która się już zasklepiła, choć nadal niepokoiła suczkę. Całość była opuchnięta, a wokół strupa pojawił się biało-żółty nalot - Haneczka dobrze wiedziała, co to jest. Musiało się wdać zakażenie, co było wręcz rzeczą oczywistą.
— Nie pozwolę ci umrzeć, wiesz? — powiedziała cichutko, mając złudne nadzieje, że ciemna ją usłyszy — Jakoś sobie damy radę, tylko proszę, wstań. Nie mogę nigdzie iść, jeśli będziesz nieprzytomna. Zjedzą cię, wiesz? Nie chciałabym tego.
Odpowiedziała jej cisza, przerywana okazjonalnymi skowytami trupów.
Obudziło ją poruszenie z jej lewej strony. Momentalnie się zerwała, stając i nachylając się tuż obok Blodhundur, której powieki zadrżały.
— Proszę, Blodhundur, odpowiedz — Haneczka szepnęła w jej stronę z nadzieją, wlepiając w nią błagalne spojrzenie.

Niebieskooka?

Bonus

dodatkowa nagroda za +1000 słów
+ 5 Kości, + 1 Szybkość

12 czerwca 2020

Od Blodhundur CD. Hany

Nie mogłam zasnąć tej nocy. Sama nie wiedziałam, co konkretnie było powodem, o ile jakikolwiek w ogóle istniał. Choć zmęczenie obciążało moje ciało niczym kilka pokaźnych sztang, ułożonych jedna obok drugiej na moim grzbiecie, to szybkie bicie serca i nierównomierny oddech skutecznie uniemożliwiały mi zmrużenie powiek przez wiele godzin. Z jednej strony wciąż dręczyła mnie myśl o intruzach - a, co gorsza, ludzkich intruzach, których rozmowa biła echem w mojej głowie... aż wreszcie cichła, tłumiona przez delikatny, dźwięczny głos, opowiadający o rusałkach, pani licho i złych duchach. Z trudem wstrzymane parsknięcie. Zachwyt nad Gwiazdą Polarną, zapierający dosadnie dech w piersi. Niewinne, ciche fuknięcie. Hana.
Wstałam gwałtownie przestraszona wrażeniem, że powiedziałam jej imię na głos, czym mogłam obudzić samców śpiących w tym samym pomieszczeniu. Głośno oddychając, rozejrzałam się po wagonie pochłoniętym przez ciemność niemalże doszczętnie. Mirage śpiący przy mojej prawej łapie stęknął coś niewyraźnie przez sen i przewalił się na drugi bok, Xavier pochrapywał w kącie, zaś Malcolm był tak cicho, leżąc tuż przy wejściu do naszej rezydencji, że przez chwilę miałam wrażenie, jakby był martwy, jednak białe futro miarowo unoszące się i opadające zrzuciło głaz z mojego serca. Na moje szczęście, imię Hany pojawiło się tylko w moich myślach, a nawet jeśli nie, to nie zostało wypowiedziane na tyle głośno, by ktokolwiek zareagował pobudką.
Wyskoczyłam po cichu z wagonu, by napić się wody z kałuży wydrążonej w betonowej nawierzchni. Woda skapywała z sufitu po obfitych opadach deszczu, więc prowizoryczna miska ostatnimi czasy nie pozostawała pusta. Ziewnęłam i rozejrzałam się po pustej stacji metra. Przy ścianie przebiegła dwójka szczurów, popiskując i tupiąc swoimi małymi łapkami. W nocy wszystko wydawało się o wiele głośniejsze. Wróciłam do środka i padłam pod ścianą, jak najdalej od wszystkich z powodu uczucia gorąca, i zasnęłam jak zabita, nawet nie wiedząc, kiedy to się stało.

Wstałam wcześniej niż się spodziewałam. Nie czułam się wypoczęta, ale najwyraźniej mój organizm zdecydował, że limit snu na tę dobę został wykorzystany. Przeciągnąwszy się leniwie i rozdziawiwszy paszczę szeroko podczas ziewania, ruszyłam na wczesny patrol po okolicy. Zamierzałam wytropić ludzkie pomioty i obserwować tak długo, aż doprowadzą mnie do swojego gniazda, byśmy wiedzieli, których obszarów unikać, zanim nie pozbędziemy się wroga na dobre.
Wróciłam na miejsce zbrodni, czyli teren, na którym wczoraj z Haną usłyszałyśmy rozmowę pary ludzi. Obwąchałam starannie popękany chodnik w poszukiwaniu jakichkolwiek wskazówek, dokąd ta dwójka mogła się udać. Silna woń moczu doprowadziła mnie do znaku, złamanego w połowie i pobazgranego czarnym sprejem. Ktoś namalował dwa krzyżyki równolegle ze sobą i półkole pod nimi. Uśmiechnięta, martwa twarzyczka jak się patrzy. Nie czułam zapachu świeżej farby, a graffiti wyglądało na sponiewierane przez ostatnie ulewy, toteż byłam pewna, że widniało tu od dawna. Za to plamy moczu na metalowej rurze znaku - wręcz przeciwnie. Któryś z ludzi musiał zatem ostatniej nocy opróżnić pęcherz w tym miejscu, zostawiając idealną poszlakę dla mnie i mojego niezawodnego zmysłu węchu. Kilka śladów kropel na chodniku wskazywało kierunek, w którym podążyłam.
Po kwadransie powolnego marszu zatrzymałam się gwałtownie, czując zapach jedzenia. Fasola i pomidory. Fasolka w sosie pomidorowym. Woń dobiegała z zadaszonej przestrzeni przed wejściem do nieco zrujnowanej klatki schodowej. Pod ścianą, tuż przy drzwiach z pękniętym, podłużnym okienkiem stały dwie otwarte puszki po fasoli w sosie pomidorowym, którą wyczułam z daleka. Zakradłam się bliżej. Zblendowana pomidorowa paćka zdążyła zaschnąć na dekielkach, kiedy spływała po nich i skapywała na betonowy chodnik. Obwąchałam znalezisko, jednak przerwało mi sapnięcie, po którym nastąpiło skrzypnięcie uchylających się drzwi do budynku. Przestraszona, dwoma susami znalazłam się za najbliższym rogiem, zza którego wyjrzałam i dostrzegłam mężczyznę przy kości. Wysokiego, szerokiego - innymi słowy, stosunkowo potężnego, ciężkiego do pokonania wroga, przynajmniej w pojedynkę. Zmrużyłam oczy, widząc przypięty do jego pasa pistolet. O kurwa, to będzie trudne.
Wycofałam się powoli. Nie chciałam, by mnie zauważył. Nikt nie miał pojęcia, dokąd poszłam, więc nie mogłam liczyć na pomoc. Jednocześnie nie chciałam narażać członków stada, za których zdrowie, życie i dobro - bądź co bądź - byłam odpowiedzialna, przynajmniej w połowie. Bezszelestnie przemknęłam do budynku obok, chowając się za oszkloną witryną sklepową. Na moje szczęście, nie została wybita ani przez szwendaczy, napierających na tworzywo, byle dostać się do środka, ani przez ludzi, rabujących wszystko, co tylko się dało, gdy rozpaczliwie gromadzili zapasy. Każdy chciał przetrwać, niezależnie od gatunku, jednak my, jako reprezentacja psów, mieliśmy zdecydowanie najgorzej, kiedy najbardziej rozwinięte zwierzęta - ludzie - brali nas na muszkę, traktując niczym szczury w trakcie epidemii dżumy. W istocie, byliśmy nimi, a przynajmniej część nas. Część, do której się zaliczałam, niestety.
Rozsiadłam się wygodnie przy brudnym oknie w budynku i patrzyłam przez długi czas na intruza, wyczekując jego kompana bądź kompanów tej samej rasy. Minęła godzina, może dwie, kiedy zaczęły mnie dręczyć pchły. Dosłownie na dziesięć minut spuściłam oczy z ludzkiego gniazda, by wymiętosić kłami sierść na zadzie i ulżyć sobie w świądzie powodowanym przez tych skaczących skurwysynów. Kiedy zajęłam swoje stanowisko z powrotem, zaparło mi dech w piersi. Hana, przyparta do otynkowanej ściany, kuliła się przed tym samym grubym człowiekiem, który wcześniej wyłonił się zza drzwi klatki schodowej. Poczułam, jak przepełnia mnie gniew, gdy tylko pomyślałam, że może ją skrzywdzić swoimi obrzydliwymi, człowieczymi łapskami. Odezwał się we mnie bohaterski instynkt, więc ruszyłam jej na ratunek, widząc w niej damę w opałach, tak jak kilka dni temu, kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy.
Opuściłam sklepik i natychmiast wypatrzyłam Hanę, która przemknęła niczym błyskawica pomiędzy nogami intruza. Cieszyłam się, że nie walczyła z nim w pojedynkę. Wynik tej bitwy był z góry przesądzony. Kły i pazury kontra naboje nie były walką wyrównaną w żadnym stopniu. Ludzki samiec dobył swej broni, celując w umykającą borderkę.
— George! George, kurwa, wstawaj! — krzyknął, odchylając głowę w stronę wejścia do budynku, jednak nie tracąc z oczu biegnącej suczki. — Patrz, jak załatwia się te kreatury! — Ustawił się i ułożył dłonie, gotowy do pociągnięcia za spust.
Poczułam uderzenie gorąca. Miałam sekundy na podjęcie decyzji, może nawet mniej. Czasu nie było wcale. Dosłownie. Czułam, że umrę. Przez chwilę przed oczami stanęła mi matka i jej przerażone, wybałuszone oczy, kiedy nasz właściciel trzymał ją mocno na pieńku, na sekundy przed odrąbaniem jej głowy toporem. Wstąpiła we mnie furia.
— Hana! Slalomem! — wrzasnęłam. Skutek był pozytywny, bo suka uniknęła dzięki temu pierwszej kuli, która wystrzeliła z broni człowieka. Cieszyłam się, że mnie usłyszała i posłuchała rady.
Mężczyzna zwrócił uwagę na mnie, kiedy zaszczekałam głośno. Nie zdążył jednak zareagować, bo ruszyłam na niego najszybciej jak mogłam. Miałam większe szanse niż borderka w starciu, choć były równie nikłe. Złapałam go za lewą nogę. Zacisnęłam szczęki mocno, warcząc donośnie. Zaczęłam szarpać za jego łydkę na boki, mając nadzieję na naruszenie stawów. Wrzasnął z bólu i upuścił pistolet. Puściłam go i chwyciłam w zęby jego broń, uciekając z nią jak najdalej. Tym sposobem kupiłam nam trochę więcej czasu...
Wtedy poczułam ból na głowie i huk wystrzału, a także głos drugiego człowieka, młodszego od pomiotu, któremu ukradłam broń. Krew spłynęła mi na prawe oko. Kula drasnęła mnie, kiedy oddał strzał w moją stronę. [-15 HP] Miałam wrażenie, że ze strachu drętwieją mi łapy. Zaczęłam biec slalomem, tak jak poradziłam Hance, dzięki czemu uniknęłam dwóch kolejnych naboi, które, jeśli dobrze zapamiętałam imię, George starał się we mnie władować. W trakcie sprintu zauważyłam jednym, niezalanym krwią sączącą się z rany na głowie grupkę szwendaczy, którzy zainteresowali się hałasem, jaki narobiła broń tej dwójki idiotów. Co gorsza, zwabieni zapachem świeżej krwi, ruszyli także za mną. Z myślą, że to koniec, wskoczyłam do metalowej rury o sporej średnicy u rogu najbliższego budynku, pnącej się wzwyż, razem z rosnącą budowlą. Kolejne dwie kule ścigających mnie facetów odbiły się od powierzchni mojej kryjówki, przez co w środku zapanował nieznośny dźwięk.
Zakręciło mi się w głowie.
Z pyska wysunął się pistolet ludzkiego pomiotu.
Łapy odmówiły posłuszeństwa.
Upadłam na bok. Echo wewnątrz wciąż dudniło, a ja miałam wrażenie, że straciłam słuch. Leżałam. Słyszałam tylko podłużny pisk i czułam, jak tworzy się pod moim policzkiem niewielka kałuża krwi. Mojej własnej krwi. Świat znów zawirował, zrobiło mi się duszno w tej ciasnej przestrzeni, jaką stanowiła rura. Zemdliło mnie. Patrzyłam, jak różne cienie przesuwają się u wejścia do mojej prowizorycznej kryjówki, ostatecznie tylko jedna sylwetka wślizgnęła się do środka i zbliżyła do mnie. Nie wiedziałam, czy to któryś z tych ludzi, czy może zombie dał radę przyczołgać się za mną, by uczynić ze mnie swój posiłek. Odniosłam jednak wrażenie, że to jakaś inna istota, znacznie potężniejsza niż ludzkie pomioty czy martwi.
— Walkirie... walkirie przyszły, by zabrać mnie z pola bitwy wprost do Valhalli... — wymamrotałam nieświadomie, częściowo odzyskując słuch. Każdy dźwięk był przytłumiony i odbijał się parokrotnie echem, a obraz rozmazywał się coraz bardziej, aż wreszcie zniknął całkowicie pod osłoną mroku.
Ostatnim, co widziałam, była pochylająca się nade mną postać i zapach psiej sierści oraz krwi.

Haneczka?

Bonus

dodatkowa nagroda za +1000 słów
+ 5 Kości, + 1 szybkość