Ostatnie doby wspominałam szczególnie dobrze, choć dokuczały mi często tak silne i intensywne bóle głowy, że wymiotowałam średnio raz dziennie. Powodem mojego zadowolenia było zezwolenie na robienie wielkiego, pięknego, dorodnego, niespotykanego od dawien dawna NIC. Mogłam się wylegiwać, zaspokajać głód i spać tyle, ile dusza tylko zapragnęła. Pewnie wielu psom nie odpowiadałby podobny stan rzeczy, bo pękałyby z przesycenia rutyną, jednak ja, mimo bycia przyzwyczajoną do wędrownego trybu życia, bycia w wiecznym ruchu i ciągłego odczuwania dreszczyku emocji, poganianego adrenaliną - miałam jak w raju, nie musząc ruszać zada z wagonu przywódców. Czułam się cudownie, mogąc w pełni zregenerować siły i odetchnąć pełną piersią, odciąwszy się od stresu oraz obowiązków, jakie wlekły się za statusem alfy stada. Po prostu żyłam drzemkami, przekąskami, gapieniem się w ściany i drobnymi spacerkami po metrze. W dodatku często zaglądali do mnie Hana i mój brat. O różnych porach, rzecz jasna, ze względu na to, że Mirage pewnie nie chciałby, aby bez jego wiedzy, prośby czy kontroli ktokolwiek kręcił się przy jego młodszej siostrze.
Miałam trochę czasu dla siebie i swoich przemyśleń. Nie doszłam do żadnych nowych wniosków, ale mogłam w spokoju i ciszy zastanowić się nad swoimi decyzjami, które już podjęłam, a w szczególności nad postanowieniem ukrywania swojego nosicielstwa. Właściwie to każdego dnia zadawałam sobie to samo pytanie: po co? Odpowiedzi nigdy nie otrzymałam, wiecznie milczałam przed sobą samą, lecz mimo braku sensownego powodu do owej tajemnicy to zawsze, kiedy decydowałam się już, by zwierzyć się komukolwiek, a w szczególności bratu - z niewiadomych przyczyn tchórzyłam i znajdowałam sposób, by wyłgać się głupim żartem czy zaczepką do wspólnej, niemalże szczenięcej zabawy. Czasem nie potrafiłam siebie zrozumieć, a bywało i tak, że nawet nie wiedziałam, kim do cholery się stałam, że nie ufam Mirage na tyle, by podzielić się z nim czymś tak banalnym, jak fakt przenoszenia choroby, która wymordowała połowę ludzkości. Brzmiało absurdalnie, i było prawdziwe w stu procentach. Byłam psem plagi.
— Dziękuję — powiedziałam na widok Hany, która przyniosła mi, jak codziennie, przepiórkę do przekąszenia. Byłam nawet skłonna polubić te latające kreatury ze względu na symbol, jakim się stały w tej relacji. Zawsze witała i żegnała mnie uśmiechem, a krótka wymiana słów podnosiła mnie na duchu i wprawiała w dobry nastrój na resztę dnia.
Zdążyłam pochłonąć ptaszysko i nieco odpocząć po posiłku, gdy zjawił się Malcolm. Stosunkowo dawno rozmawialiśmy ze sobą o rzeczach niezwiązanych z funkcjonowaniem Sfory; o błahych sprawach, będących chlebem powszednim. Najwidoczniej mój kiepski stan fizyczny i powolny powrót do zdrowia były idealnym powodem, by na chwilę zboczyć z trasy, oderwać się od rwącego nurtu wydarzeń i porozmawiać na spokojnie - tak, jak robią to przyjaciele, na których barkach wcale nie ciąży los kilkunastu innych żyć i rozkręcająca się apokalipsa zombie. Nie byłam zbytnio zachwycona, kiedy dialog stoczył się wolno na formalne tory, jednak wiedziałam, iż było to nieuniknione, a zwłaszcza temat naszego Zgromadzenia, które teoretycznie było, istniało i funkcjonowało sobie w tle jako towarzystwo doświadczonych, jednak w praktyce gówno się działo, bo nawet nie mieliśmy listy jego członków ani podstawowych założeń, na bazie których miałoby ono się opierać.
— Chwileczkę. — Moje brwi ściągnęły się gwałtownie, kiedy samiec skończył mówić. Nie pasowało mi coś w jego wypowiedzi, a właściwie odczułam, jakby coś pominął. Może nie coś, a raczej kogoś. — Ty, ja i Xavier? A co z Mirage? — Pies skrzywił się niemal niedostrzegalnie.
— Domyślałem się, że poruszysz ten temat. Wiesz przecież, że on...
— To mój brat. — Wstałam, bo dotychczas siedziałam wygodnie. Spięłam się. — Mirage jest moim bratem, i do niedawna także pełnił rolę trzeciego przywódcy. Wiem, co zrobił. Wiem, że zjebał sprawę po całości. — Rozejrzałam się, przypominając sobie nagle, że rozmawiamy na temat, o którym nikt inny poza naszą czwórką nie miał prawa wiedzieć. Zniżyłam ton. — Nie winię cię za to, że twoje zaufanie do niego jest ograniczone. — Mina Malcolma wskazywała jasno, że słowo "ograniczone" to łagodniejsze określenie na "zerowe", ale nie miałam czasu się nad tym rozwodzić ani do tego przypieprzać. — Mój brat to świetny strateg. Jest od nas starszy, ma olbrzymie doświadczenie. Dysponuje wielką siłą i inteligencją, choć czasem zachowuje się jak największy głąb. Chronił mnie przez cały ten czas. Ciebie również. Przecież pamiętasz, jak to wyglądało, zanim założyliśmy stado. — Wyraz pyska psa zdawał się złagodnieć, kiedy pobudziłam nasze wspólne wspomnienia. — Wiesz dobrze, że Mirage i tak by się tam wprosił, żeby być obok mnie i móc mnie chronić. Nic ani nikt by go nie powstrzymało. Znasz go. — Uśmiechnęłam się lekko.
Kochałam swojego starszego brata. Ufałam mu, chociaż poważnie tego nadużył swoją potężną gafą. Byliśmy rodziną, mimo wszystko. Nigdy mnie nie opuścił, zawsze ryzykował własnym życiem, aby ratować moje i nadstawiał za mnie karku, gdy pakowałam się w kłopoty. Choć sam nie był najbardziej odpowiedzialną jednostką, jaką znałam, to był dobrą osobą o czystym sercu i zamiarach. Wielkie (dosłownie) bobo i napakowany ochroniarz w ciele psiska o ciemnym umaszczeniu. Ot, cały Mirage.
— Nie musisz się ze mną zgadzać. Nie muszą do ciebie przemawiać moje argumenty w stu procentach. Ale wiedz, że bycie upartym osłem jest u nas rodzinne i nie odpuszczę, póki obydwoje nie zdecydujemy się i nie zatwierdzimy składu Zgromadzenia. Czas leci, a ono jest nam niezbędne, bo nowych przybywa. Moje zdanie pozostaje niezmienne. Ja, ty, Xavier ORAZ Mirage.
Miałam nadzieję, że Malcolm nie będzie się opierał i pójdzie mi na rękę. W przeciwnym razie musielibyśmy długo odkładać oficjalne rozpoczęcie działania naszej rady, składającej się z psów doświadczonych i zaufanych. Nie widziałam żadnych przeciwwskazań, by mój brat zajmował należne mu miejsce wśród nas. Wszyscy popełniali błędy: jedni drobniejsze, w większym natężeniu i znacznie częściej, które nie były w stanie na dłuższą metę o niczym zaważyć, a inni - popełniali ogromny błąd, którego nijak nie dało się wymazać z pamięci na lata, czasem nawet do końca życia. W tej drugiej kategorii plasował się, niestety, mój brat. Nie wszyscy byli tak skorzy do tego, by mu wybaczyć, tak jak ja. Tak naprawdę to nigdy nawet nie żywiłam do niego urazy, bardziej złościłam się na siebie, że - znając jego słabości i zaburzenia - pozwoliłam mu w stu procentach decydować grupą o tak wysokim ryzyku poniesienia śmierci. Choć to okropne, to byłam zdania, że jeszcze można by było przymknąć oko, jeśli skazałby na rozszarpanie wyłącznie naszych poprzednich szeptaczy, jednak on pozwolił szwendaczom przedostać się dalej i wybić co do jednego naszych Sforzan. Uzdrowicieli, łowców, zielarzy... Mało tego! Sam kopnąłby w kalendarz, gdyby nie Xavier, jego umiejętności i wieczne zachowywanie metaforycznej zimnej krwi. Uratował mojego brata, mojego Mirage, i za to byłam mu dozgonnie wdzięczna.
Malcolm?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz