Wyrywam się do przodu, jednak ucisk na klatce piersiowej skutecznie blokuje moje próby uwolnienia się i pognania za tropem. Szelki, a raczej gruba smycz, na której jestem prowadzony, ograniczają moje tempo pracy. Gdyby nie to, już dawno byłbym na miejscu. Nawierzchnia pod łapami w końcu zmienia się, wprowadzam partnera w opuszczony pustostan. Tutaj zapachy inaczej się roznoszą. Ograniczona przestrzeń nasila ich intensywność. Teraz jestem pewny, że dotarcie do celu to kwestia kilku sekund. Nie mylę się. Zaczynam szczekać i drapać w drewniane drzwiczki w podłodze. Sam ich nie otworzę, a trop kończy się właśnie tutaj. Dokładnie w tym miejscu.
Mój partner jedną komendą nakazuje mi wrócić do swojego boku. Jestem posłuszny, od razu milknę i siadam po jego lewej stronie, choć ciężko mi utrzymać emocje na wodzy. Na tym kończy się moje zadanie. Dziś kończy się też moje szkolenie na prawdziwego psa pracującego. Podnoszę głowę do góry. Widzę jak człowiek patrzy na mnie z dumą, więc i ja jestem dumny.
Sny z poprzedniego życia to moje największe przekleństwo, ale też błogosławieństwo. Nic nie boli tak bardzo jak wspomnienie czegoś, co tak bardzo się kochało, a zostało nam odebrane bezpowrotnie. Moje szkolenie, wysiłek jaki włożyłem w to, aby stać się najlepszym, przepadło. Moja praca wydawała się być niczym w obliczu wszystkiego. Wszystko to, w co tak mocno wierzyłem, przepadło za sprawą jednego załamania, jednej niepewności. Gdy świat stawał na głowie, mój właściciel nie traktował mnie już jak przyjaciela. W ciągu kilku tygodni z wiernego i oddanego psa, stałem się największym wrogiem. Ja poświęciłem mu wszystko, co miałem. On odpłacił się w sposób, o jaki nie posądziłbym nikogo, bo tak nie zachowywały się nawet zwierzęta. Nauczyłem się, że nie wolno ufać, a zapewnienia i obietnice na zawsze pozostają tylko słowami.
Przewróciłem się z boku na bok. Mimo wszystko, to właśnie dzięki nabytym umiejętnością jestem w stanie przeżyć. Ludzie nieświadomie stworzyli mi idealne warunki do rozwoju. Wdrożyli treningi, które pozwoliły mi zdobyć siłę. Pokazali mi jak najskuteczniej atakować, a także, jak najlepiej się bronić. Wszystko, co miało służyć im, teraz obróciło się na ich niekorzyść.
- Blodhundur, pośpieszmy się - choć wciąż miałem zamknięte ślepia, nie spałem. Głos Mirage był na tyle donośny, że doskonale słyszałem każde jego słowo, a sam jego dźwięk przegonił resztki snu z powiek. Najwidoczniej wybierali się na wspólny obchód. Niewiele myśląc, poniosłem się ze swojego posłania i wyszedłem przez szparę w drzwiach.
Od czasu do czasu lubiłem odwiedzać Xaviera, a raczej jego podopiecznych i obserwować ich pracę. Szeptacze byli właściwie jedyną grupą, która równie wcześnie była na nogach, co przywództwo. Generał wymyślał im najróżniejsze zadania, dzielił w pary, w trójki, kazał pracować samodzielnie. Wszystko to, aby utrzymać centrum metra we względnym porządku i nie dopuścić do tego, by chodzące trupy się u nas rozgościły.
Udałem się więc do opuszczonej restauracji McDonald's. Na wejściu przywitały mnie wyblakłe, a niegdyś złote łuki. Wślizgnąłem się do środka, starając się jak najmniej rozproszyć uczestników spotkania. Ci pozostawali profesjonalni. Upewniwszy się, że nie nachodzi ich nikt obcy, skupili się na Xavierze i jego barwnych przemowach. Usadowiłem się z tyłu, obserwując najliczniejszą rangę w sforze. Dobrze jest wiedzieć, w czyich łapach leży bezpieczeństwo innych, czyż nie?
Moją uwagę przyciągnęła niewielka biała suczka z nielicznymi brązowymi odmianami. Zmarszczyłem brwi próbując przypomnieć sobie jej imię. Trzeba wiedzieć, że pomimo mojego społecznego dystansu, starałem się poznawać podstawowe informacje o członkach. W tym przypadku ciężko było mi jednoznacznie określić, kim była owa persona. Jedyną możliwością była Decoy, która przecież nie tak dawno wstąpiła w nasze szeregi. Czy na pewno nie tak dawno? Czas miał to do siebie, że lubił płatać figle. Pędził jak szalony, a mi dni zlewały się w jedno. Więc pierwotnie postawiona hipoteza mogła okazać się właściwą.
Gdy pierwszy raz usłyszałem o szczeniaku w sforze, nie byłem zadowolony. Blodhundur doskonale zna moje zdanie na ten temat. Wie, że mam wiele argumentów, które nie popierają prokreacji w tych czasach. W przypadku Decoy było jednak inaczej. Ona się u nas nie urodziła, została znaleziona, a więc niemoralne byłoby jej porzucenie, a właściwie zostawienie jej na pastwę losu.
Ten sprytny szczeniak dzisiaj siedział na spotkaniu szeptaczy, przygotowując się do walki ze szwendaczami. Jej się udało, ilu jeszcze ma tyle szczęścia, co ta samiczka?
Generał zakończył spotkanie. Psy zaczęły się rozchodzić, wracając do swoich obowiązków. Romulus, podążając na czele grupy, od razu za Xavierem skinął do mnie lekko głową, na co odpowiedziałem tym samym. Reszta poszła w jego ślady.
- Malcolm, tak? - względną ciszę przerwał kobiecy głos. Lekko zachrypnięty, więc spodziewałem się, że jego właścicielka odchrząknie, jednak to nie nastąpiło. Przytaknąłem ciemnobrązowym oczom, które nie zdradzały żadnych emocji. - Całe spotkanie czułam się obserwowana, w czym problem?
Pewności nie można było jej odmówić. Ciężko spotkać psa, który w tak dosadny sposób nakreśla co go gryzie. Przekręciłem lekko głowę, zaintrygowany spotkaniem. Dostrzegałem w niej szkołę Blodhundur.
- W niczym, przez długi czas nie mogłem cię rozpoznać, Decoy i stąd pewnie twoje bądź co bądź, właściwe odczucie - celowo użyłem jej imienia. Gdy dotarło do jej uszu, widać było jej zdziwienie wymalowane na pysku. Nie dałem poznać po sobie, że jestem tym faktem usatysfakcjonowany.
- Najwidoczniej już wszystko jasne - odburknęła zbita z pantałyku.
- Och, tak - odparłem, podnosząc się z pozycji siedzącej - Czy nie powinnaś iść z resztą grupy? - zapytałem nieco kąśliwie. Sugerując jej, że wolałbym pozostać sam i nie poszerzać wiedzy na jej temat, ponieważ to co chciałem, już doskonale wiedziałem.
Decoy?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz