Dzień także nie zaliczyłbym do tych udanych. Gdy tylko uchyliłem powieki, oślepiło mnie słońce wpadające przez niewielkie, miejscami wybite i popękane, prostokątne szyby przy suficie. Temperatura musiała mi spaść, bo drżałem z zimna. Głowa nadal bolała, a dźwięki dochodzące ze wszystkich stron wydawały się tak głośne, jakbym obudził się na placu budowy. Każda mucha brzmiała jak przejeżdżający tuż przy moim ciele traktor, a stukot pazurów białego psa podchodzącego do mnie, jak młot pneumatyczny. Zamknąłem oczy, ażeby choć trochę uchronić się przed tymi torturami. Poczułem gorzki płyn na języku, po chwili spływający w dół do żołądka. Był przyjemnie rozgrzewający. Odpłynąłem.
Kiedy się ocknąłem, zapadał wieczór. Przez lufty widziałem ogniste odbicie słońca w oknach sąsiedniego budynku. Swój stan oszacowałem na zdecydowanie lepszy, więc spróbowałem usiąść, ale chyba trochę się przeceniłem, bo ledwo uniosłem głowę. Rozejrzałem się. Pode mną kilka szmat zostało ułożonych w prowizoryczne legowisko. W pomieszczeniu było kilkanaście takich stanowisk, każde składało się z ze stolika i posłania pod nim. Przez część sali biegł stały parawan, którego kolor niegdyś był chyba czerwony, ale teraz przypominał bardziej osmalony róż.
Usłyszałem zbliżające się głosy i z sąsiedniego pomieszczenia wyszły trzy psy. Przywołałem z pamięci poranek i suczkę, która podała mi lekarstwo. Chyba się nawet przedstawiła. A może to tylko wyobraźnia płatała mi figle?
- Tokio? - zaryzykowałem.
Biała przedstawicielka rasy Samoyed postawiła uszy i ruszyła w moją stronę.
- Dzień dobry. Widzę, że zapamiętałeś moje imię. Dobrze, baliśmy się, że mogłeś stracić pamięć. - trąciła moją głowę, a ja zorientowałem się, że mam na niej opatrunek. - Nieźle żeś się załatwił - zażartowała, a ja uśmiechnąłem się słabo.
- Zaraz wracam. - zniknęła w drugim pokoju, a ja miałem czas, żeby przyjrzeć się pozostałym psom. Jednym z nich był jasny, wysoki chart. Poznałem po głosie, że jest płci żeńskiej. Drugi pies miał ciemną sierść z jaśniejszymi kosmykami, kojarzącą mi się z futrem jednego z królików w moim dawnym domu. Słuchał w zamyśleniu towarzyszki, po czym ruszył do wyjścia i wybiegł w ciemność. Po chwili wróciła Tokio. Ona z kolei przypominała mi słodką watę, na którą, w młodym wieku, miałem okazję się natknąć w przejezdnym wesołym miasteczku.
- Jak się czujesz? - zaczęła zdejmować mi opatrunek, następnie polała ranę jakąś cieczą. Zapiekło tak, że aż pisnąłem.
- Tak sobie - przyznałem.
Tokio obwiązała zranienie świeżym bandażem i podsunęła miskę z lekko jeszcze parującym wywarem.
- Do dna - poleciła - Dasz radę sam?
Potaknąłem i zbliżyłem pysk do ziół. Nie pachniało źle. Polizałem i od razu się skrzywiłem.
- Nie wybrzydzaj, specjalnie dodałam miodu, żeby złagodzić gorzki smak. - Biała położyła jeszcze koło naczynia kawałek mięsa. Dotarło do mnie jaki byłem głodny i oblizałem pysk.
- Zjedz jak wypijesz. Jak będziesz czegoś potrzebował to nie bój się zawołać. - odeszła za parawan.
Posłusznie wychłeptałem całe lekarstwo, po czym zabrałem się za mięso, jednak zioła chyba zaczęły mnie usypiać, bo nawet nie zorientowałem się kiedy zapadłem w sen.
Następne dni były o wiele lepsze. Podniosłem się, a potem byłem w stanie przejść się po lecznicy. Tokio i psy które widziałem okazały się Uzdrowicielkami, ale nie miałem zbyt dużo okazji na rozmowę, bo ciągle były zajęte lub poza pubem. W końcu został też zdjęty opatrunek, a na głowie pozostała mi tylko nieregularna szrama. Tokio zakazała mi wychodzić z lecznicy, a ja, wiedząc że na zewnątrz mogę spotkać zombie, uznałem, że rzeczywiście nie warto się na razie wychylać. Jednak po setnym zwiedzeniu baru byłem już tak cholernie znudzony, że zacząłem rozmawiać ze swoim stolikiem. Niestety nie wiedział wiele, a nawet jeśli, to nie był łaskaw się tym ze mną podzielić. A chciałem wiedzieć tak dużo! Jak się tu znalazłem? Co to za sfora? I co jest na zewnątrz pubu?
Nagle do środka wpadła grupa psów, kilka z nich niosło niezbyt dobrze wyglądającego osobnika. Tokio podeszła do mnie.
- Ciężki przypadek. Zostań tu, zaraz ktoś po ciebie przyjdzie. - powiedziała i odbiegła za parawan. Ciekawiła mnie ta akcja, ale zostałem. Czekałem i czekałem, ale nikt nie przychodził.
Chodziłem zirytowany w kółko, a w końcu położyłem się na legowisku, na grzbiecie, tak że miałem idealny widok na sufit i delikatne pajęczyny zwieszające się z niego. Jedna wyglądała jak owca. A druga, jak się przekrzywiło głowę, jak beznogi koń.
Usłyszałem kroki przy wejściu.
- Abordaż? - mruknąłem do siebie. Ale nieznajomy, który ukazał się moim oczom nie wyglądał jakby miał wobec mnie łupieżcze plany. Za to zdecydowanie wyglądał jak lody straciatella. Nawet je lubiłem, mimo że kawałki czekolady wchodziły czasem w zęby.
Musiał być to pies, o którym wspomniała uzdrowicielka.
- Kapitanie, jesteśmy uratowani! - oznajmiłem stolikowi oficjalnym tonem. Przekręciłem się do normalnej pozycji, ale zaczepiłem łapą o obrus, który, wraz z zastawą, zjechał z mebla mijając nas o centymetry. Ups.
Nieznajomy-straciatella westchnął i spojrzał w stronę zgromadzonych na drugim końcu sali uzdrowicieli. Także zwróciłem wzrok w tamtą stronę, aby zobaczyć Tokio odwzajemniającą jego spojrzenie z lekkim uśmiechem.
- Jes...
- Za mną. - przerwał. Zmieszałem się lekko i ponownie zerknąłem za siebie, ale pies zaczął już odchodzić. Podążyłem za nim. Wyszliśmy z Pubu do ciemnego tunelu. Po leżącym na boku wagonie poznałem, że niegdyś jeździł tędy pociąg. Mój towarzysz wciąż nic nie mówił, a milczenie trochę mnie stresowało.
- Rabastan. - Postanowiłem się przedstawić, mając nadzieję, że pies nie weźmie tego za przypadkowe słowo.
- Xavier. - zrozumiał. - Generał - dodał po chwili.
- Czym dowodzisz?
- Szeptaczami.
Trąciłem łapą kamyk, który potoczył się przed nami, z lekkim stukiem uderzając w większy kawałek gruzu.
- Czyli...?
Przeszliśmy kilka metrów zanim odpowiedział.
- Szeptacze to grupa psów, mamy za zadanie trzymać Szwendaczy, czyli zombie, z dala od metra. Wiesz czym są zombie, prawda? - jego głos zmienił ton na jeden z tych, których nigdy nie potrafiłem zidentyfikować.
- Jasne! Zaatakowały mnie takie na moście, ale im uciekłem i... - obok nas przebiegł niewielki pies z torbą wypełnioną roślinami na grzbiecie, przez co straciłem wątek. Najwyraźniej gdzieś się spieszył, bo tylko skinął nam głową. Może biegł do tamtego rannego? Powiodłem za nim wzrokiem. Sierść nieznajomego miała piękny odcień, kojarzyła mi się ze złocącymi się na jesieni liśćmi, tworzącymi dywanowe arcydzieła na ziemi.
- To Remus. Jeden z naszych Zielarzy. - głos bordera przedarł się do mojej świadomości.
- Czy wszyscy... Czy... Jak to wszystko wygląda? Gdzie są inni? Każdy ma wyznaczone stanowisko? A ja kim mógłbym być? - poczułem się trochę pewniej i nawet wyprzedziłem Xaviera o kilka kroków, chcąc zajrzeć do jednej z odnóg metra, ale wzrok napotkał tylko ciągnącą się w głąb czerń.
Xavier?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz