Pogodynka
Pora roku: lato
Oto czas, który niegdyś kojarzył się i ludziom, i ich czworonogom z wakacjami. Niektórym dopisywało szczęście i towarzyszyli swym właścicielom w rozmaitych podróżach, inni zaś, przerzucani z rąk do rąk, od babci do ciotki, czuli się odrzuceni i niechciani. W dzisiejszych czasach lato przynosi jedynie nieznośne upały, które błagają o wywieszenie jęzora, a wraz z przygrzewającym słońcem wzmacnia się odór szwendaczy, wędrujących między lasem a ruinami. To także sezon najsilniejszych burz, tornad i innych anomalii pogodowych, siejących chaos. Deszcze są ciepłe, powyłupywane chodniki miasta rozgrzane i gotowe do smażenia na nich jajek, bekonu i poduszek psich łap, a zombie - rozleniwione i spowalniane szybszym rozkładem ciał.
Wędrowny Handlarz
Aktualnie jest nieobecny.
Hej, dzieciaki, chcecie może trochę świeżego towaru? Mam tu coś na młodość, na starość, na szybkiego samobója... A może chcesz żyć wiecznie albo urodzić bachora... ekhem, szczeniaka, bez niczyjej pomocy? No już, chodź, rozejrzyj się, nie pożałujesz! Charcik, zadowolony z zysków, zapewnił psiaki, że niebawem wróci na tereny stada, by ich skroić z kolejnej porcji Kostek. Zrozumiał, że kluczem do sukcesu są zniżki!
Stan Sfory
Stan: Zagrożenie klęską
Mroczne dni nadeszły... Sforzan dopadły rozmaite, ciężkie do zgryzienia nieszczęścia, które przepowiedziała im dwójka przybyszów - A'lel i Viy Curay. Ponadto skąpa ilość łowców w stadzie z wolna zaczyna zbliżać psy do wielkiego głodu, bo ileż pożywienia może zapewnić jeden czy dwójka polujących? Dziś pewne jest jedno: dopóki plagi trwają, nikt nie zazna spokoju, żaden żołądek nie zapełni się do cna, a suchość w pyskach i strach będą nam stale towarzyszyć. Strzeżcie się, bo biada tym, którzy nie dołączą do grupowej akcji ratowania Sfory albo spróbują przetrwać w pojedynkę!

18 lipca 2020

[Pięć Plag] Od Decoy cd. Remusa - Pierwsza Plaga

Decoy zauważyła, że inne psy również włączyły się w akcję organizowania zapasów wody. Wkrótce wiadra, wiaderka, miski, kubki i wszelkiej maści inne pojemniki, które mogły służyć do łapania w nie deszczówki, zapełniły teren wokół wejść do metra. Suczka, podobnie jak wiele innych zrywających się rano do pracy psów, korzystała z tych zapasów by mieć siłę wykonywać swoje obowiązki. Plaga czy nie, szwendaczy przybywało i należało systematycznie pozbywać się powiększającej się hordy. Cała sfora miała niebywałe szczęście, że nadszedł sezon burz i praktycznie co kilka dni padało a ich prowizoryczne magazyny wody napełniały się na nowo, zapewniając jako takie nawodnienie organizmów sforzan.
Suczka, jeśli miała na to czas, zanosiła pełne pojemniki na stację i ustawiała je w rzędzie w widocznym miejscu. Wciąż nie sypiała najlepiej. Do zmęczenia dołączyło więc też teraz odwodnienie. Wiedziała, że piła dużo mniej niż powinna. Nawiedzały ją regularne bóle głowy, które zaczynały się zazwyczaj od świtu i trwały do godzin popołudniowych, kiedy wracała do metra. Nawet wtedy nie mogła zaznać odpoczynku. Należało jeszcze przynieść drugą porcję wody i wynieść puste wiadra i miski znów na zewnątrz, by ponownie się napełniły. Robota nie była ciężka ale z pewnością nużąca. Po całym dniu walki ze szwendaczami myślało się tylko o odpoczynku, o tym by paść niczym nieżywy pies na legowisko i nie wstawać z niego aż znów nadejdzie świt.
Przynajmniej wszyscy dzielili się obowiązkami po równo i nikt jeszcze nie zaczął zgłaszać obiekcji, że inni dostają więcej wody. Jeśli wkrótce zaczną się tworzyć wewnętrzne konflikty, może być bardzo trudno utrzymać spokój wśród sforzan. Pragnienie dotykało ich wszystkich ale zdarzały się jednostki, które mogły spróbować zawłaszczyć więcej dla siebie czy uniemożliwić korzystanie z zapasów innym. Decoy nie miała pojęcia czy podobne incydenty miały już miejsce, a nawet jeśli to sprawcy dobrze się kryli. Przynajmniej nikt nie wywoływał otwarcie kłótni na temat wody i dziennego przydziału, który był daleki od ilości gaszącej pragnienie.
Noce nie były dla Decoy łatwe. Suczkę budziły najcichsze nawet dźwięki a potem miała trudności z ponownym zapadnięciem w sen. Było to szczególnie irytujące gdy sprawcami tych odgłosów byli właśnie inni sforzanie, przekręcający się z boku na bok w swoich wagonach albo wzdychający głośniej przez sen. Samica nie mogła ich za to winić ale bezsilna frustracja pozostawała, czego skutkiem było jej niezbyt przyjacielskie podejście do innych następnego ranka.
Zresztą większość sfory stresowała się tą sytuacją. Nawet jeśli otwarcie tego nie okazywali, widać było po ich zachowaniu, że sytuacja nie wpływa na nich najlepiej. Bloodhundur przemykała niemal nieuchwytnie po metrze, zajęta kursami od stacji do tuneli. Wydawało się, jakby kogoś unikała. Malcolma widywała rzadko, ale pies sprawiał wrażenie skupionego na zadaniu utrzymaniu sfory przy życiu, jeszcze bardziej zdystansowanego i nieprzeniknionego niż zwykle. Oprócz przywódców, również generał dawał im odczuć, że nie jest to czas, kiedy można sobie odpuścić i dać spokój z likwidowaniem zombie kosztem zbierania deszczówki. Jego zwykłe przemowy stały się wyraźnie krótsze, za to pełne bluzgów i wymyślania, szczególnie dla tych, którzy mieli nieszczęście podpaść samcowi lub wyróżnić się w jakiś sposób.
Tak też było dzisiaj z Decoy. Zwykle była na miejscu ich spotkań przed wszystkimi i chowała się gdzieś w restauracji McDonald's. Po ciężkiej nocy, gdy wstała rano, okazało się, że nie ma już więcej wody. Z cichym jęknięciem rozczarowania powlokła się ku wyjściu z metra, gdzie też nic nie znalazła. Deszczu nie było, wiadra stały puste.
Ten dzień miał jej jeszcze dać w kość. Gdy dotarła do restauracji, jak zwykle weszła za ladę i wgramoliła się na jedną z półek, które służyły jej za odpowiedniki legowiska w metrze. Zdawało jej się, że przymknęła oczy tylko na moment. Wiele tygodni niespokojnego snu dało o sobie znać i Decoy zapadła w głęboką drzemkę w najmniej odpowiednim do tego momencie. Nie słyszała jak inni szeptacze wchodzą do pomieszczenia. Co więcej, nie słyszała jak sam generał pojawia się na miejscu i zaczyna dzielić części Strefy do oczyszczenia pomiędzy swoich podwładnych.
Obudziła się dopiero wtedy, gdy Xavier podniósł głos, wyraźnie czymś zdenerwowany. Jej głowa uniosła się półprzytomnie do góry i uderzyła o półkę. Suczka zwlekła się na podłogę i wyszła zza lady, wprost przed łapy generała, który był w swoim żywiole, wymyślając im od leniwych i niekompetentnych.
— Spójrzcie, kto nas zaszczycił! — Uśmiechnął się w sposób, który nie zwiastował niczego dobrego. — Nareszcie. Jak miło z twojej strony, że zdecydowałaś się uświetnić nasze spotkanie swoją obecnością.
— Przepraszam — wydusiła z siebie Decoy, usiłując nie ziewnąć. Miała kłopoty.
— W dupie mam twoje przeprosiny — Wyszczerzył zęby, momentalnie przekształcając kpiący uśmiech w coś o wiele bardziej przerażającego. — Stul pysk i siadaj.
Decoy przycupnęła smętnie niedaleko wyjścia, gotowa uciec natychmiast po otrzymaniu przydziału na dziś. Czekała i czekała, generał chyba postanowił zatrzymać ją na sam koniec. Suczka słuchała jak inni dostają tereny, którymi zajmowała się już kilkukrotnie. W końcu wszystkie znajomo brzmiące miejsca były zajęte i Decoy wiedziała, że Xavier nie potraktuje jej spóźnienia ulgowo.
— Centrum miasta. Dopóki nie zlikwidujesz wszystkiego, nie pokazuj mi się na oczy.
Decoy momentalnie to otrzeźwiło, w ten zły sposób. Centrum miasta było jednym z najbardziej niebezpiecznych miejsc w Strefie. Nawet tam można było natrafić na hordy tworzące się z zombie, które ciągnęły do siebie nawzajem. Suczka wiedziała, że niemożliwe jest by udało jej się skończyć robotę w jeden dzień. Nie wiedziała, kto wcześniej zajmował się tamtym terenem, ale strzelała, że Romulus. Patrząc na niego, porównała w myślach ilość czasu potrzebnego jej samej na chociażby samo dotarcie tam. Oceniła, że Xavier wysłał ją przynajmniej na dwa dni samotnego likwidowania szwendaczy. O ile wyjdzie z tego cało, z pewnością będzie to dla niej niezapomniane przeżycie.
Mijając ją, generał posłał jej spojrzenie pełne satysfakcji. Decoy smętnie zwiesiła ogon, nawet nie usiłując udawać, że nie jest przestraszona perspektywą udania się do centrum. W takim stanie w jakim znajdowała się obecnie, wątpliwe było, że uda jej się wypełnić polecenie Xaviera. Wiedziała jednak, że samiec nie rzuca słów na wiatr i jeśli powiedział, by nie wracała zanim nie uda jej się oczyścić terenu z zombie, to ma nie wracać.
Szeptacze wyszli z restauracji, podążając za generałem. Decoy obejrzała się na kilku towarzyszy, którzy oddalali się już w kierunku swoich przydziałów. Dałaby wiele, by zamienić się z jednym z nich. Szanse na to były marne i doskonale zdawała sobie z tego sprawę. W dodatku Xavier z pewnością nie byłby zadowolony wiedząc, że jego podwładni ignorują jego rozkazy i wymieniają się terenami by ułatwić sobie życie. Westchnęła i odwróciła się ku centrum.
Z początku nie napotykała na wiele przeszkód. Na tym etapie obszar, po którym się poruszała, pokrywał się z kilkoma innymi, bezpieczniejszymi. Przed sobą widziała już wysokie budynki, coraz gęściej upakowane mieszkania i mnóstwo krzyżujących się ze sobą ulic. Zastanawiała się, ile szwendaczy spotka na swojej drodze. Jedyne plusy sytuacji jakie dostrzegała to takie, że z pewnością uda jej się tutaj jakoś pozabijać zombie bez konieczności kontaktu. Na razie priorytetem było dla niej znalezienie jakiegoś źródła wody i bezpiecznego punktu obserwacyjnego.
Wędrówka w kierunku centrum zajęła jej kilkanaście minut. Poruszała się na tyle szybko na ile pozwalał jej spragniony organizm. Nie chciała ryzykować przegrzania. Temperatura i tak była dość wysoka, gdyby Decoy zaczęła truchtać czy biec, z pewnością wkrótce nie nadawałaby się do niczego, tym bardziej do likwidowania szwendaczy. Pierwsze trupy zaczęła spotykać już od momentu gdy zagłębiła się w ulice. Na szczęście były to te, które jedynie leżały, gnijąc sobie spokojnie w słońcu. Skorzystała z okazji by wytarzać się pobieżnie w pozostałościach krwi i wnętrzności. Nie chciała śmierdzieć równie mocno jak same szwendacze ale wystarczająco by te nie zwracały na nią uwagi, zaalarmowane zapachem żywego stworzenia.
Jeśli któryś z zombie jeszcze się poruszał, Decoy wykańczała go szybkim ciosem w głowę. Zazwyczaj używała jakiegoś ciężkiego przedmiotu by rozłupać czaszkę lub podłużnego, by wsadzić go prosto w mózg. Te szwendacze praktycznie rozkładały się na jej oczach, wystarczyło je nagnieść łapą by części kości i tkanek zapadły się do środka i uszkodziły najważniejszy w ciele organ, który ostatecznie przypieczętowywał koniec żywego trupa. Takim sposobem przeszła przez dwie długie ulice, przedłużając bezpieczną Strefę wolną od zombie o kilkanaście metrów.
Obserwowała powybijane witryny sklepów i okna mieszkań, szukając jakiegoś ruchu wewnątrz budynków. Jeśli widziała szwendacza, wchodziła do środka i starała się zwabić cel gdzieś, gdzie łatwo było dosięgnąć do jego głowy. Lady, szafki, krzesła i inne meble stały się jej stanowiskami, gdzie wykańczała po kolei wszystkie zombie tym co było pod łapą. W ostateczności skakała im na karki i zabijała wbijając się kłami w kark, uszkadzając nieodwracalnie rdzenie kręgowe i unieruchamiając zombie.
Na razie praca nie była na tyle trudna czy niebezpieczna jak się spodziewała, ale nie traciła czujności. Wiedziała, że w każdej chwili może się napatoczyć na jakąś większa grupę czy nawet całe stado poruszające się ulicami. Temperatura powoli się podnosiła, mając osiągnąć apogeum za kilka godzin w południe. Słońce wędrowało po niebie, od czasu do czasu zasłaniane na chwilę chmurami. Te krótkie momenty Decoy witała z prawdziwą wdzięcznością. Pozwalały złapać nowy oddech i zapał do pracy, która wydawała się nie mieć końca.
W budynkach od czasu do czasu znajdowała jakieś ciekawe fanty. Co prawda nie miała pojęcia do czego mogły służyć czy też jak się nimi posługiwać, nie zabierała ich ze sobą, ale zawsze miło było zobaczyć coś nowego i pięknego. W mieszkaniu, w którym tkwiły dwa szwendacze i gnieździły się gołębie udało jej się odnaleźć tablice wiszące na ścianach, na których poprzybijane były szpilkami kolorowe motyle. Od maleńkich, ledwie odróżnialnych od pączków kwiatów po wielkie, niemal tak duże jak jej głowa. Czy te martwe owady zamknięte za zakurzonymi i popękanymi szybkami miały dla ludzi jakieś zastosowanie czy był to jedynie element dekoracyjny, który cieszył ich zmysły?
Decoy przysiadła na chwilę, odpoczywając zdyszana po likwidacji obu zombie przebywających w tym domu. Motyle musiały żyć jeszcze przed apokalipsą. Co oznaczało, że mimo bycia od dawna zabitymi i zamkniętymi za szkłem, były niemymi świadkami minionych czasów. Czasów, których ona nigdy nie poznała. Wiedziała, że większość sfory żyła zanim wybuchła epidemia i ludzie zaczęli przemieniać się w chodzące trupy. O ile się orientowała, była najmłodszą samicą spomiędzy członków sfory. Ciekawiło ją to, co było przedtem. Ludzie jawili jej się jako tajemnicze i nieznane stworzenia. Z pewnością różnili się od tego, co z nich pozostało. Szwendacze były jedynie bezmyślnymi kreaturami nastawionymi na pożeranie wszystkiego w zasięgu słuchu i węchu. Te dwa trupy leżące za nią kiedyś zawiesiły gablotki pełne motyli na swojej ścianie. Ciekawe, dlaczego?
Suczka obrzuciła nieruchome owady ostatnim spojrzeniem i wstała. Postanowiła przeszukać dom, chociaż niewiele w nim pozostało. Wszędzie osadzał się brud a podłogę pokrywała gruba warstwa ptasich odchodów i szarych piór. Gołębie nie przejmowały się jej obecnością i latały po pokoju swobodnie, siadając na zniszczonych meblach i zakurzonych blatach. Decoy namierzyła gniazdo na wysokiej szafce, która kiedyś zapewne była białego koloru. Teraz nie dało się rozpoznać pod tym całym syfem. Wskoczyła na krzesło a następnie na stół. Zastanawiała się, czy uda jej się wskoczyć na wyższy poziom. Po krótkim namyśle przeszła bezpieczniejszą trasą prowadzącą przez długi rząd szafek.
Gołąb, który siedział w gnieździe, nie miał ochoty z niego wychodzić. Zwierzęta żyjące w mieście przyzwyczaiły się już do nieobecności drapieżników i stały się wyjątkowo leniwe, zatracając swój instynkt. Szwendaczom łatwo było umknąć, w przeciwieństwie do psów. Decoy szybkim ruchem chwyciła szyję ptaka i uśmierciła, przetrącając mu kark. Następnie odsunęła truchło na bok, odsłaniając zawartość gniazda. Dwa niewielkie białe jajka.
Decoy otworzyła skorupkę, ostrożnie wbijając w nią pazur. Wzięła w zęby jajko i przechyliła głowę, pozwalając zawartości spłynąć na język. Z drugim zrobiła to samo. Oblizała się, mrużąc oczy z zadowolenia. Może nie była to woda, ale z pewnością coś pysznego i wilgotnego, co zwilżyło chociaż na chwilę wysuszone gardło. Gołębia szybko oskubała z piór i skonsumowała, szczególną uwagę poświęcając jeszcze ciepłej krwi.
Po posiłku opuściła budynek i ruszyła w dalszą drogę. Dochodziło południe. Słońce przygrzewało, okropny fetor bijący od szwendaczy nasilał się. Wszędzie latały dokuczliwe owady, które usiłowały wejść Decoy do oczu i nosa. Przeganiała je łapami i ruchami głowy ale nie pomagało to na długo. Muchy wracały niemal natychmiast, ich irytujące brzęczenie wbijało się Decoy przez uszy do mózgu.
Właśnie w najmniej odpowiedniej do tego porze, suczka zaczęła napotykać na bardziej mobilne zombie, krążące po ulicach rzężąc i jęcząc. Trafiła na jakiś większy plac, do którego dojście stanowiły wąskie uliczki zawalone zwłokami. Szwendacze musiały się tutaj zgromadzić i zostały uwięzione przez martwych towarzyszy, którzy padli nie docierając do celu. Przemknęła obok nich do jednej z wybitych witryn, poszukując jakiegoś ostrego kawałka szkła. Niestety, wszystkie były zbyt małe by mogła się nimi posłużyć.
Rozejrzała się, nie mając pomysłu co teraz. Plac wypełniały zombie i prędzej czy później będzie musiała dać znać o swojej obecności, zaczynając zabijać je po kolei. Nie wiedziała, jak może zlikwidować kilkanaście sztuk bez zwracania na siebie uwagi. Odłożyła ten problem na później, gdy zauważyła że zombie wychodzą nie z uliczek, jak wcześniej podejrzewała, a z białego budynku z krzyżem na szyldzie. Okna i drzwi były pozabijane deskami ale zombie jakoś zdołały przebić się przez barykadę i teraz jeden po drugim wychodziły ze środka. Może zamknięto ich tam tak dużo, że przeszkoda w końcu nie wytrzymała i napór szwendaczy ją złamał.
Postanowiła przeczekać aż reszta zombie wyjdzie z budynku. Wyglądało jej to na miejsce, w którym ludzie trzymali leki. Blodhundur mówiła kiedyś, że nazywano to aptekami czy jakoś podobnie. Decoy miała nadzieję, że znajdzie tam coś co będzie mogła wykorzystać by zabić szwendacze. Jeśli cały czas były zamknięte w środku, zapewne nie splądrowano jeszcze tego budynku do końca.
Przez dziurę w drzwiach dostała się do środka jednej z pobliskich restauracji. Omal nie wpadła prosto na szwendacza, który zacharczał, gdy nastąpiła mu na nogę. Suczka odskoczyła w porę by uniknąć pazurów, które wystrzeliły w jej stronę. Zombie leżał przygnieciony przez jakiś ciężki mebel, który być może sam na siebie przewrócił, miotając się w pomieszczeniu i nie mogąc znaleźć wyjścia. Decoy weszła mu na kark i szybko się go pozbyła. Wypluła obrzydliwą maź, która nalała jej się do pyska.
Miała trochę czasu. Przez dziurę, którą się tutaj dostała, mogła obserwować co się działo na zewnątrz. Apteka była akurat nieźle widoczna z tego kąta, wystarczyło raz na jakiś czas zerkać czy zombie nadal z niej wychodzą. Decoy aby nie marnować cennych chwil, przekopała pokój w poszukiwaniu jakiś cennych rzeczy. Wszystko było bardzo zniszczone i zakurzone, suczka musiała niemal ciągle powstrzymywać się przed kichaniem. Przy każdym kroku wbijała masę kurzu w powietrze aż w pokoju zrobiło się całkiem szaro.
Był to dość ponury lokal. Stało tutaj sporo stolików, w większości połamanych. Na wszystkich były jakieś napisy, których Decoy nie potrafiła przeczytać. Niektóre zostały napisane markerami, inne wydrapano ostrym narzędziem w drewnie. Pod blatami przyklejone zostały niezidentyfikowane grudki, których suczka nie miała zamiaru oglądać bliżej. Z sufitu zwieszała się jedna jedyna lampa, żarówka była pęknięta. Na ścianach porozbryzgiwanie były ślady zakrzepłej dawno krwi. Brzydkie tapety przebarwiły się ze starości, gdzieniegdzie zostały jakieś plamy, brunatne, zgniłozielone czy czarne. W dalszej części pomieszczenia znajdował się bar, chociaż Decoy niewiele widziała w tak słabym świetle.
Przeszła ku wysokim stołkom barowym, starając się stąpać tak by podnosiło się jak najmniej kurzu. Obeszła ladę i zerknęła na to, co zostało na półkach. Nie było tego wiele. Butelki były bardzo brudne i z trudem przychodziło jej określenie, czy jest w nich jakaś zawartość. Zdjęła kilka i potrząsnęła nimi na próbę. Jedna okazała się pusta ale w dwóch zachlupotał płyn. Zachęcona tym suczka zaczęła znosić na podłogę wszystkie butelki, które były w zasięgu jej zębów. Musiała być ekstremalnie ostrożna by jakiejś nie upuścić i nie zbić. To na pewno zwróciłoby uwagę szwendaczy i nawet jej kamuflaż nie pomógłby za wiele, gdyby alkohol wylał się jej na futro.
W jej głowie powoli kreował się plan. Ryzykowny, ale nie miała lepszych pomysłów. Zgromadziła tyle częściowo zapełnionych butelek ile mogła i zaczęła zanosić je pod drzwi. Zerknęła na aptekę by przekonać się, że szwendacze przestały wychodzić spomiędzy wyłamanych desek. Całe stado tłoczyło się teraz na placu, snując się bez celu. Śmierdziały jak cholera. Nie przyglądała się im zbytnio ale ogólnie nie były w najlepszym stanie. Musiały siedzieć zamknięte w tej aptece dość długo. Zamierzała dokończyć dzieła zniszczenia i ostatecznie pozbyć się problemu.
Ostrożnie wytaczała butelki na zewnątrz pomagając sobie łapami. Zebrała ich dziewięć, jedne mniejsze drugie większe. W każdej było przynajmniej trochę płynu, musiała mieć nadzieję, że tyle wystarczy. Nie miała pojęcia co to za rodzaj alkoholu ale modliła się, by dobrze się palił.
Szwendacze nie zwracały na nią uwagi, gdy po cichu przechodziła w stronę zbitej witryny sklepowej. Wzięła w pysk największy odłamek szkła, jaki znalazła i wróciła do butelek. Teraz należało jedynie rozejrzeć się za jakimiś suchymi roślinami. Plac był wydeptany i nie rosło na nim wiele trawy ale Decoy udało się wyrwać kilka kępek, które ułożyła w zgrabny stosik. Podniosła głowę by sprawdzić czy słońce jest w odpowiedniej pozycji. Nie było czasu na dalsze poprawki.
Usiadła obok trawy i nakierowała szkło tak, by promienie słoneczne świeciły prosto na wysuszone źdźbła. Przez kilka minut nic się nie działo i suczka zaczynała już wątpić czy jej plan się powiedzie. Potem jednak stopniowo stos zaczął lekko dymić a do jej nosa dobiegł zapach palonej trawy. Zaczekała, aż pojawi się płomień i wtedy odłożyła szkło. Chwyciła pierwszą z brzegu butelkę i rozbiła ją o chodnik. Niemal natychmiast zombie zaczęły odwracać się w jej stronę, zwabione hałasem.
Decoy uderzyła drugą butelką, która nie chciała się rozbić. Rzuciła ją w zdenerwowaniu na trawę obok. Z pęknięcia sączył się płyn. Płomień za suczką coraz bardziej się rozszerzał, czuła ciepło na grzbiecie, gdy trzecia flaszka poszła w drobny mak. Szwendacze przysuwały się coraz bliżej, nadciągały zbitą chmarą. Czwarta butelka. Piąta. Decoy miotała się nerwowo, patrząc to na ogień to na plamę rozlanego płynu. Musiała działać szybciej albo zaraz czekało ją stanie się posiłkiem dla zombie lub płomieni.
W szóstym i siódmym naczyniu nie było prawie żadnego alkoholu. Suczka jęknęła i w desperacji chwyciła za przedostatnią, nieomal następując na rozbite szkło. Widziała kontem oka, że szwendacze są już kilka metrów od niej. Miała dosłownie sekundy by uciec. Uderzyła o beton, butelka rozprysnęła się, cudem żaden odłamek nie ranił ją w pysk. Poczuła gwałtownie podmuch gorąca za sobą i odskoczyła. Ogień napotkał płyn i zaczęło się piekło. Decoy zaczęła uciekać, porzucając ostatnią buteleczkę. Nie patrzyła, czy plan zadziałał, słyszała tylko charczenie szwendaczy i trzask płomieni.
Dopadła do apteki i wskoczyła do środka, lądując na podłodze pokrytej krwią. Poślizgnęła się i przewróciła, przejeżdżając na posadzce kilka metrów. Zatrzymało ją dopiero uderzenie o półkę z lekami. Wstała najszybciej jak mogła i dysząc, popatrzyła na to, co działo się po drugiej stronie placu.
Stado płonęło. Szwendacze zajmowały się jeden od drugiego. Zwabione w pułapkę, nawet nie starały się uciekać. Paliły się, obijając o siebie nawzajem, depcząc butelki i jeszcze bardziej podsycając płomienie. Rzęziły i wydawały inne okropne dźwięki, wymachując kończynami, o ile jeszcze je miały. Łachmany i resztki ubrań przenosiły ogień jak zarazę. Trawa pod stopami zombie spłonęła szybko i teraz tylko one paliły się, zataczając i upadając wokół. Martwe szwendacze tworzyły mur przez który pozostałe nie mogły przedostać się dalej od płomieni. Wkrótce większość padła, jęcząc przy tym coraz słabiej.
Decoy odetchnęła z ulgą. Udało się. Plac został z grubsza oczyszczony. Musiała jedynie dobić te szwendacze, które paliły się za krótko i nie zdążyły usmażyć w grupie. Na razie zdecydowała się zrobić przerwę na zasłużony odpoczynek. Znalazła suche miejsce, gdzie nie rozlała się kałuża krwi. Powietrze wypełnił obrzydliwy zapach spalenizny i zepsutego mięsa. Z pewnością przywabi tu wszelkiej maści kreatury. Suczka westchnęła i położyła się pod jakąś przewróconą gablotką. Czujnym wzrokiem obserwowała plac, wytężając słuch.
Kwadrans później usłyszała pierwsze dźwięki świadczące o tym, że uliczkami nadciąga tutaj kolejna porcja szwendaczy. Wiedziała, że wejścia są zablokowane ale wolała nie dać się zaskoczyć zombie, które nagromadzone w jednym miejscu, mogłyby znaleźć sposób by jakoś przejść nad ciałami poległych, czy to popychając je czy wspinając się. Jeszcze nie rozejrzała się po aptece ale wiedziała, że obok spalonych zombie znajdzie dużo kawałków szkła.
Uzbrojona w rozbitą do połowy butelkę, wyglądającą trochę jak kwiat ze śmiercionośnymi ostrymi płatkami, ruszyła by likwidować nadchodzące zombie. Wdrapała się na stertę martwych ciał i wbijała szkło prosto w mózgi szwendaczy kotłujących się pod jej łapami. W ten sposób mur jeszcze bardziej się powiększał, stwarzając bezpieczną strefę wewnątrz placu. W budynkach nie było już żadnych szwendaczy, na ziemi zostały jeszcze gdzieniegdzie leżące i ledwie co poruszające się na wpół spalone zwłoki. Decoy postąpiła z nimi tak samo jak z intruzami nadchodzącymi uliczkami.
Praca zabrała jej kolejne godziny i nim się obejrzała, robiło się ciemno. O mijającym czasie przypomniało jej też pragnienie i głód chwytający za żołądek. Wróciła do apteki w poszukiwaniu jakiegoś pojemnika, który mogłaby wystawić na zewnątrz, w nadziei, że w trakcie nocy napada do niego trochę deszczu. Znalazła coś znacznie lepszego. Na zapleczu ktoś musiał urządzić sobie skrytkę. Były tam zapasy wody w plastikowych butelkach, kanistrach i bukłakach zrobionych z jakiegoś ciemnego materiału.
Decoy odkryła również plecak, którego jedno z ramiączek było całkiem oderwane, drugie ledwo co się trzymało. W środku była masa rzeczy, których nawet nie potrafiła nazwać. Kolorowe obrazki przedstawiające jakichś ludzi, dorosłą samicę i młodego samca. Dużo okrągłych metalowych krążków. Zakrwawione i podarte bandaże, wepchnięte byle jak w jedną z kieszeni. Paczkę herbatników w przeźroczystym opakowaniu, które zjadła natychmiast, nie przejmując się tym, że nie smakowały najlepiej. Mnóstwo ubrań w różnych rozmiarach, wszystkie z dziurami i postrzępionymi krawędziami. Nóż, zerdzewiały i o wyszczerbionym ostrzu.
Z pewnością nie mogłaby użyć plecaka do przetransportowania wody, oprócz tego, że był zepsuty, był też stanowczo zbyt duży. Ale jego widok przypomniał jej o kimś, kto nosił podobną rzecz zawsze blisko siebie. Jeśli uda jej się oczyścić centrum miasta, tak by było bezpieczne chociażby przez jeden dzień czy nawet kilka godzin... Mogłaby przenieść te zapasy na stację by wszyscy mogli z nich korzystać.
Musiała jedynie zadbać o to, by droga była bezpieczna. Z takim postanowieniem poszła spać, uprzednio upewniając się, że w razie czego ma co najmniej dwie drogi ucieczki. Po raz pierwszy od wielu dni, spała dobrze. A przynajmniej na tyle spokojnie, że wstała wypoczęta i gotowa do działania.
Plac nie był jedynym miejscem, które musiało zostać oczyszczone, ale na szczęście tylko tam wystąpiło tak duże stado szwendaczy. Pozostałe kręciły się tu i ówdzie, jedne bardziej inne mniej gnijące i śmierdzące dzięki wysokim temperaturom i skwarowi lata. Kilkukrotnie Decoy powstrzymywała torsje, nie chcąc tracić treści żołądka, który tak trudno było napełnić. Jaja i gołąb z poprzedniego dnia odeszły już do niepamięci, podobnie jak sucharki znalezione w plecaku. Suczka próbowała znaleźć jakiś jadalny kawałek szwendacza ale wszystkie były nadpsute i nie ostał się na nich żaden kawałek mięsa, który nie powodowałby odruchu wymiotnego po wzięciu go do pyska. Na szczęście przynajmniej wody miała pod dostatkiem. Nie otworzyła jeszcze żadnego ze znalezionych pojemników, piła jedynie deszczówkę, której napadało trochę do prowizorycznie postawionej miski.
Rano i wieczorem zabijała szwendacze, w południe odpoczywała. Głowa bolała ją już mniej ale suczka wciąż czuła, że nie jest w szczytowej formie. Nie jadała najlepiej, chociaż między jednym zombie a drugim udawało jej się czasem złapać jakąś mysz czy namierzyć grubego robaka. Zastanawiała się czy po powrocie Xavier w jakikolwiek sposób będzie próbował zweryfikować, czy faktycznie pozbyła się wszystkich niebezpieczeństw z centrum. Miała nadzieję, że od tej pory nie zacznie jej tu wysyłać nagminnie. Zdecydowanie wolała czyścić parkingi wokół metra czy nawet ciemne tunele. Mimo braku pewności, sumiennie zabijała wszystkie chodzące trupy jakie napotkała. Sprawdzała budynki i ulice, które przeczesywała też pod kątem możliwości znalezienia jakiegoś ciekawego przedmiotu lub zapasów. Nie natrafiła jednak już na taką żyłę złota jak w aptece na placu.
Pod koniec drugiego dnia była wykończona. Zupełnie jakby wiedziały, szczury i gołębie specjalnie drwiąc sobie z niej, podbiegały czy podlatywały blisko i na jakikolwiek jej ruch zrywały się by umknąć na czas. Decoy obniżył się refleks i czas reakcji. Niebezpiecznie byłoby zostawać dłużej w centrum miasta. Nie wiadomo, czy z innych jego części znów nie przywędrowałyby hordy potworów, odcinając jej drogę powrotną. Zresztą, zadanie zostało wykonane. Sama nie mogła uwierzyć, ale oczyściła sama jedna teren, który przydzielił jej generał. Uważała, że mimo wszystko spisała się całkiem nieźle.
Do metra wracała ścieżką, którą oczyściła jako pierwszą. Nie kryła się specjalnie ze swoją obecnością, nadstawiając jednak ucha, w razi gdyby nadchodził jakiś szwendacz. Szła powoli, niemal wlokła się naprzód. Droga, która dwa dni temu zajęła jej kilkanaście minut, teraz przeciągnęła się na cały ranek. Na stację dotarła, gdy słońce zaczynało znów ostro przypiekać. Dopadła do wiaderek i wychłeptała zawartość jednego z nich do dna. Potem udała się do Xaviera by zdać mu raport.
— Kurewsko cuchniesz — skrzywił się na jej widok generał, nie dając po sobie poznać co tak naprawdę myśli. — Zrób coś z sobą.
Brak nagany uznała za pochwałę za należycie wykonane zadanie. Odwiedziła spiżarnię, z zaskoczeniem orientując się, że nie ma w niej za wiele zwierzyny. Spytała o to przechodzącą obok Tokio, która powiedziała jej, że w sforze został już tylko jeden łowca, Hana. Jej znajomy z dzieciństwa, Johny Badgo zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach kiedy była nieobecna. Decoy pokiwała głową ze zrozumieniem, współczując w duchu suczce, która od tej pory była odpowiedzialna za wyżywienie blisko dwudziestu psów. Niemniej, była cholernie głodna więc bez wyrzutów sumienia wzięła jednego zmutowanego szczura. Przyniesie za to Hanie w zamian dodatkową porcję wody.
Po jedzeniu przeszła się po metrze, usiłując znaleźć Remusa i zastanawiając się, czy ten zgodzi się by wyruszyć z nią do miasta. Ostatecznie, mieli zrobić coś, co przysłuży się całej społeczności, nieprawdaż? Charakterystyczną rudą kitę zielarza odnalazła w jednym z wagonów. Pies leżał na swoim legowisku a przed nim rozłożone były zioła, które najwyraźniej segregował.
— Witaj, Remusie — odezwała się, opierając przednie łapy na krawędzi wejścia. — Jesteś zajęty?
— Decoy? — Uniósł głowę i przywitał się uprzejmie machnięciem ogona. — Dawno cię nie widziałem. Właściwie to przeglądam zioła i sprawdzam, czy żadnych nam nie brakuje.
— Pytam, bo potrzebuję twojej pomocy z jedną sprawą — powiedziała prosto z mostu. — Masz jeszcze tę torbę, którą zawsze ze sobą nosiłeś?
— Tak... — odparł pies, wskazując na materiał leżący obok. — Mam. A co to za sprawa?
Opisała mu skrytkę w aptece, którą odkryła podczas oczyszczania centrum miasta na zlecenie Xaviera. Remus słuchał, kiwając głową ale nie wydawał się zbyt entuzjastycznie nastawiony. Decoy już zaczynała sądzić, że nie zdoła go przekonać i miała prosić, by użyczył jej swojej torby, jeśli sam nie zamierzał pomagać, gdy samiec wstał i odsunął zioła na bok.
— Skoro tak się to przedstawia, chyba powinniśmy ruszać zanim zrobi się ciemno. Lepiej dotrzeć tam wcześniej i zdążyć przed zmrokiem donieść wszystko do metra. — Przysunął w swoją stronę plecak. — Pomożesz mi go ubrać?
Decoy przytrzymała torbę w górze, podczas gdy Remus przymocowywał ją do swojego grzbietu, tak, by nie spadała. Zajęło to moment i już po chwili pies był gotowy by wyruszać, co zasygnalizował uśmiechając się do suczki. Odwzajemniła gest, doceniając to, że pies się zgodził. Nie każdy chciałby pakować się w niebezpieczną część miasta po to, by targać ciężkie pojemniki z wodą przed pół dnia.
Szli w ciszy, odprowadzani spojrzeniami reszty sforzan. Decoy nagle zrozumiała, dlaczego wszyscy dookoła odwracają się w ich stronę. Dyskretnie zbliżyła nos do swojego futra na szyi. Tak, to zdecydowanie przez nią.
— Eem... — mruknęła cicho, zwracając uwagę rudego psa. — Jeśli chcesz, to mogę iść za tobą. Wiem, że nie pachnę najlepiej.
— Nie szkodzi — Machnął łapą. — Chociaż faktycznie masz rację.
Decoy parsknęła a Remus uśmiechnął się lekko. Wyszli z metra i skierowali swe kroki w kierunku miasta. Jeszcze przez chwilę mogli spacerować bez poczucia zagrożenia. Suczka postanowiła wykorzystać ten czas by przygotować zielarza na to, co mogą spotkać w centrum miasta. Nie wiedziała, czy często wychodził poza Strefę i na jak długo, ale ona miała najnowsze informacje na temat tego jak przedstawiała się sytuacja w mieście.
— Nie powinno być tam szwendaczy a przynajmniej żadnych stad. Oczyściłam drogę. Będziemy iść sprawdzonym szlakiem, staraj się nie oddalać i podążać po moich śladach. Na wypadek niebezpieczeństwa... Cóż, zrobię co w mojej mocy, żebyśmy przeszli bezpiecznie. Uważam, że to dobry pomysł, żebyś zamaskował jakoś swój zapach ale jeśli nie chcesz to poradzimy sobie bez tego.
— Ziemia wystarczy czy mam znaleźć coś innego? — przerwał jej łagodnie pies, wskazując głową pobliską kępę roślin wyrastającą ze zwilżonej deszczem czarnej ziemi.
— Wystarczy — uspokoiła go Decoy, przystając.
Remus podszedł do rośliny i łapami nałożył trochę wilgotnej gleby na swoje rude futro. Dookoła rozniósł się ziemisty zapach. Następnie pies przeszedł kilkukrotnie przez wysoką trawę by zwilżyć futro rosą. Uważając by nie zabrudzić torby, wytarzał się w roślinach i piasku najpierw z jednej strony a potem z drugiej. Teraz jego zapach był niemal nieodróżnialny od zwykłej woni traw o poranku.
Wznowili podróż, odtąd zachowując ciszę. Wchodzili na potencjalnie niebezpieczny teren. Decoy zachowywała czujność i nasłuchiwała wszystkich dźwięków, które mógłby wydawać szwendacz. Nie zapominała też o innych psach, które czasem naruszały granice Strefy. Mimo że żadnego nie spotkała w trakcie tych dwóch dni, nie mogła wykluczyć obecności intruza. Martwiła się trochę o pozostawione zapasy. Co prawda zabezpieczyła je drzwiami i dodatkowo przysuniętą szafką, zagradzającą dostęp do zaplecza apteki, ale wiedziała, że przy odpowiednim nakładzie siły i liczebności zombie mogły sforsować tak prostą barykadę. Musiała liczyć na to, że plac pozostał takim, jakim go zostawiła. Bez chodzących trupów i z dochodzącymi uliczkami zablokowanymi przez mur z martwych szwendaczy.
Znając trasę, Decoy mogła łatwo poprowadzić Remusa skrótami i już po niecałej półgodzinie na horyzoncie pojawiły się znajome budynki. Suczka z bijącym sercem wyjrzała zza rogu ulicy. W alejce nie było nikogo ani niczego. Rozkładające się trupy spokojnie leżały ułożone w stos. Decoy kiwnęła głową i razem z zielarzem wspięli się na mur i zeskoczyli po drugiej stronie.
— To tutaj — rzekła półgłosem, patrząc na aptekę. Okolica wydawała się czysta. — Pośpieszmy się.
Remus zgodnie podążył za nią. W środku budynku pomógł jej odsunąć szafę i razem weszli na zaplecze, gdzie suczka szybko policzyła pojemniki z wodą. Wszystkie były na miejscu. Odetchnęła z ulgą. Zaczęli pakować butelki do plecaka, ładując tyle ile mogli. Remus chwycił jeszcze za jeden z kanistrów, Decoy za drugi.
Droga powrotna minęła bez większych przygód. Zatrzymali się na postój, by zielarz mógł trochę odetchnąć i zregenerować siły, w końcu to on dźwigał na swoim grzbiecie większość ładunku. Decoy pilnowała by droga była bezpieczna i wstrzymywała psa ilekroć usłyszała coś podejrzanego. Lepiej było dmuchać na zimne. W końcu wyszli z miasta.
Kanistry trzymane w pyskach uniemożliwiały im rozmowę więc dopóki nie dotarli do wejścia do metra, nie zamienili ze sobą słowa. Dopiero gdy oboje postawili pojemniki pod tunelem, Decoy odezwała się zmęczonym głosem.
— Remus, chciałam ci bardzo podziękować. Sama nie dałabym rady.
Spojrzała na to, co udało im się przynieść. Butelki były szczelne, jednak czy woda w nich nadawała się do picia? Suczkę ścisnęło coś w środku. Oby ta cała wyprawa nie poszła na marne.

Remus?

Bonus

dodatkowa nagroda za +5000 słów
+ 50 Kości, + 1 Wytrzymałość, + 2 Siła, + 2 Szybkość

Decoy, szlachetnie podjęłaś się kolejnych kroków, by ocalić Sforę i jej członków przed śmiercią z odwodnienia. Dzięki wzorowej współpracy z Remusem, udało ci się donieść do metra kilka nieuszkodzonych pojemników i kanistrów z wodą, czym zapewniłaś Sforzanom kolejny dzień przetrwania.

Zdobywasz +2 WYTRZYMAŁOŚĆ, +2 SIŁA, +8 KOŚCI
.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz