Decoy zauważyła, że inne psy
również włączyły się w akcję organizowania zapasów wody. Wkrótce wiadra,
wiaderka, miski, kubki i wszelkiej maści inne pojemniki, które mogły służyć do
łapania w nie deszczówki, zapełniły teren wokół wejść do metra. Suczka, podobnie
jak wiele innych zrywających się rano do pracy psów, korzystała z tych zapasów
by mieć siłę wykonywać swoje obowiązki. Plaga czy nie, szwendaczy przybywało i
należało systematycznie pozbywać się powiększającej się hordy. Cała sfora miała
niebywałe szczęście, że nadszedł sezon burz i praktycznie co kilka dni padało a
ich prowizoryczne magazyny wody napełniały się na nowo, zapewniając jako takie
nawodnienie organizmów sforzan.
Suczka, jeśli miała na to czas,
zanosiła pełne pojemniki na stację i ustawiała je w rzędzie w widocznym
miejscu. Wciąż nie sypiała najlepiej. Do zmęczenia dołączyło więc też teraz
odwodnienie. Wiedziała, że piła dużo mniej niż powinna. Nawiedzały ją regularne
bóle głowy, które zaczynały się zazwyczaj od świtu i trwały do godzin popołudniowych,
kiedy wracała do metra. Nawet wtedy nie mogła zaznać odpoczynku. Należało
jeszcze przynieść drugą porcję wody i wynieść puste wiadra i miski znów na
zewnątrz, by ponownie się napełniły. Robota nie była ciężka ale z pewnością
nużąca. Po całym dniu walki ze szwendaczami myślało się tylko o odpoczynku, o
tym by paść niczym nieżywy pies na legowisko i nie wstawać z niego aż znów
nadejdzie świt.
Przynajmniej wszyscy dzielili się
obowiązkami po równo i nikt jeszcze nie zaczął zgłaszać obiekcji, że inni
dostają więcej wody. Jeśli wkrótce zaczną się tworzyć wewnętrzne konflikty,
może być bardzo trudno utrzymać spokój wśród sforzan. Pragnienie dotykało ich
wszystkich ale zdarzały się jednostki, które mogły spróbować zawłaszczyć więcej
dla siebie czy uniemożliwić korzystanie z zapasów innym. Decoy nie miała
pojęcia czy podobne incydenty miały już miejsce, a nawet jeśli to sprawcy
dobrze się kryli. Przynajmniej nikt nie wywoływał otwarcie kłótni na temat wody
i dziennego przydziału, który był daleki od ilości gaszącej pragnienie.
Noce nie były dla Decoy łatwe.
Suczkę budziły najcichsze nawet dźwięki a potem miała trudności z ponownym
zapadnięciem w sen. Było to szczególnie irytujące gdy sprawcami tych odgłosów
byli właśnie inni sforzanie, przekręcający się z boku na bok w swoich wagonach
albo wzdychający głośniej przez sen. Samica nie mogła ich za to winić ale
bezsilna frustracja pozostawała, czego skutkiem było jej niezbyt przyjacielskie
podejście do innych następnego ranka.
Zresztą większość sfory stresowała
się tą sytuacją. Nawet jeśli otwarcie tego nie okazywali, widać było po ich
zachowaniu, że sytuacja nie wpływa na nich najlepiej. Bloodhundur przemykała
niemal nieuchwytnie po metrze, zajęta kursami od stacji do tuneli. Wydawało
się, jakby kogoś unikała. Malcolma widywała rzadko, ale pies sprawiał wrażenie
skupionego na zadaniu utrzymaniu sfory przy życiu, jeszcze
bardziej zdystansowanego i nieprzeniknionego niż zwykle. Oprócz przywódców,
również generał dawał im odczuć, że nie jest to czas, kiedy można sobie
odpuścić i dać spokój z likwidowaniem zombie kosztem zbierania deszczówki. Jego
zwykłe przemowy stały się wyraźnie krótsze, za to pełne bluzgów i wymyślania,
szczególnie dla tych, którzy mieli nieszczęście podpaść samcowi lub wyróżnić
się w jakiś sposób.
Tak też było dzisiaj z Decoy.
Zwykle była na miejscu ich spotkań przed wszystkimi i chowała się gdzieś w
restauracji McDonald's. Po ciężkiej nocy, gdy wstała rano, okazało się, że nie
ma już więcej wody. Z cichym jęknięciem rozczarowania powlokła się ku wyjściu z
metra, gdzie też nic nie znalazła. Deszczu nie było, wiadra stały puste.
Ten dzień miał jej jeszcze dać w
kość. Gdy dotarła do restauracji, jak zwykle weszła za ladę i wgramoliła się na
jedną z półek, które służyły jej za odpowiedniki legowiska w metrze. Zdawało
jej się, że przymknęła oczy tylko na moment. Wiele tygodni niespokojnego snu
dało o sobie znać i Decoy zapadła w głęboką drzemkę w najmniej odpowiednim do
tego momencie. Nie słyszała jak inni szeptacze wchodzą do pomieszczenia. Co
więcej, nie słyszała jak sam generał pojawia się na miejscu i zaczyna dzielić
części Strefy do oczyszczenia pomiędzy swoich podwładnych.
Obudziła się dopiero wtedy, gdy
Xavier podniósł głos, wyraźnie czymś zdenerwowany. Jej głowa uniosła się
półprzytomnie do góry i uderzyła o półkę. Suczka zwlekła się
na podłogę i wyszła zza lady, wprost przed łapy generała, który był w swoim
żywiole, wymyślając im od leniwych i niekompetentnych.
— Spójrzcie, kto nas zaszczycił!
— Uśmiechnął się w sposób, który nie zwiastował niczego dobrego. — Nareszcie.
Jak miło z twojej strony, że zdecydowałaś się uświetnić nasze spotkanie swoją
obecnością.
— Przepraszam — wydusiła z siebie
Decoy, usiłując nie ziewnąć. Miała kłopoty.
— W dupie mam twoje przeprosiny —
Wyszczerzył zęby, momentalnie przekształcając kpiący uśmiech w coś o wiele
bardziej przerażającego. — Stul pysk i siadaj.
Decoy przycupnęła smętnie
niedaleko wyjścia, gotowa uciec natychmiast po otrzymaniu przydziału na dziś.
Czekała i czekała, generał chyba postanowił zatrzymać ją na sam koniec. Suczka
słuchała jak inni dostają tereny, którymi zajmowała się już kilkukrotnie. W
końcu wszystkie znajomo brzmiące miejsca były zajęte i Decoy wiedziała, że
Xavier nie potraktuje jej spóźnienia ulgowo.
— Centrum miasta. Dopóki nie
zlikwidujesz wszystkiego, nie pokazuj mi się na oczy.
Decoy momentalnie to otrzeźwiło,
w ten zły sposób. Centrum miasta było jednym z najbardziej niebezpiecznych
miejsc w Strefie. Nawet tam można było natrafić na hordy tworzące się z zombie,
które ciągnęły do siebie nawzajem. Suczka wiedziała, że niemożliwe jest by
udało jej się skończyć robotę w jeden dzień. Nie wiedziała, kto wcześniej
zajmował się tamtym terenem, ale strzelała, że Romulus. Patrząc na niego,
porównała w myślach ilość czasu potrzebnego jej samej na chociażby samo
dotarcie tam. Oceniła, że Xavier wysłał ją przynajmniej na dwa dni samotnego
likwidowania szwendaczy. O ile wyjdzie z tego cało, z pewnością będzie to dla
niej niezapomniane przeżycie.
Mijając ją, generał posłał jej
spojrzenie pełne satysfakcji. Decoy smętnie zwiesiła ogon, nawet nie usiłując
udawać, że nie jest przestraszona perspektywą udania się do centrum. W takim
stanie w jakim znajdowała się obecnie, wątpliwe było, że uda jej się wypełnić
polecenie Xaviera. Wiedziała jednak, że samiec nie rzuca słów na wiatr i jeśli
powiedział, by nie wracała zanim nie uda jej się oczyścić terenu z zombie, to
ma nie wracać.
Szeptacze wyszli z restauracji,
podążając za generałem. Decoy obejrzała się na kilku towarzyszy, którzy
oddalali się już w kierunku swoich przydziałów. Dałaby wiele, by zamienić się z
jednym z nich. Szanse na to były marne i doskonale zdawała sobie z tego sprawę.
W dodatku Xavier z pewnością nie byłby zadowolony wiedząc, że jego podwładni
ignorują jego rozkazy i wymieniają się terenami by ułatwić sobie życie.
Westchnęła i odwróciła się ku centrum.
Z początku nie napotykała na
wiele przeszkód. Na tym etapie obszar, po którym się poruszała, pokrywał się z
kilkoma innymi, bezpieczniejszymi. Przed sobą widziała już wysokie budynki,
coraz gęściej upakowane mieszkania i mnóstwo krzyżujących się ze sobą ulic.
Zastanawiała się, ile szwendaczy spotka na swojej drodze. Jedyne plusy sytuacji
jakie dostrzegała to takie, że z pewnością uda jej się tutaj jakoś pozabijać
zombie bez konieczności kontaktu. Na razie priorytetem było dla niej
znalezienie jakiegoś źródła wody i bezpiecznego punktu obserwacyjnego.
Wędrówka w kierunku centrum
zajęła jej kilkanaście minut. Poruszała się na tyle szybko na ile pozwalał jej
spragniony organizm. Nie chciała ryzykować przegrzania. Temperatura i tak była
dość wysoka, gdyby Decoy zaczęła truchtać czy biec, z pewnością wkrótce nie
nadawałaby się do niczego, tym bardziej do likwidowania szwendaczy. Pierwsze
trupy zaczęła spotykać już od momentu gdy zagłębiła się w ulice. Na szczęście
były to te, które jedynie leżały, gnijąc sobie spokojnie w słońcu. Skorzystała
z okazji by wytarzać się pobieżnie w pozostałościach krwi i wnętrzności. Nie
chciała śmierdzieć równie mocno jak same szwendacze ale wystarczająco by te nie
zwracały na nią uwagi, zaalarmowane zapachem żywego stworzenia.
Jeśli któryś z zombie jeszcze się
poruszał, Decoy wykańczała go szybkim ciosem w głowę. Zazwyczaj używała
jakiegoś ciężkiego przedmiotu by rozłupać czaszkę lub podłużnego, by wsadzić go
prosto w mózg. Te szwendacze praktycznie rozkładały się na jej oczach,
wystarczyło je nagnieść łapą by części kości i tkanek zapadły się do środka i
uszkodziły najważniejszy w ciele organ, który ostatecznie przypieczętowywał
koniec żywego trupa. Takim sposobem przeszła przez dwie długie ulice,
przedłużając bezpieczną Strefę wolną od zombie o kilkanaście metrów.
Obserwowała powybijane witryny
sklepów i okna mieszkań, szukając jakiegoś ruchu wewnątrz budynków. Jeśli
widziała szwendacza, wchodziła do środka i starała się zwabić cel gdzieś, gdzie
łatwo było dosięgnąć do jego głowy. Lady, szafki, krzesła i inne meble stały
się jej stanowiskami, gdzie wykańczała po kolei wszystkie zombie tym co było
pod łapą. W ostateczności skakała im na karki i zabijała wbijając się kłami w
kark, uszkadzając nieodwracalnie rdzenie kręgowe i unieruchamiając zombie.
Na razie praca nie była na tyle
trudna czy niebezpieczna jak się spodziewała, ale nie traciła czujności. Wiedziała,
że w każdej chwili może się napatoczyć na jakąś większa grupę czy nawet całe
stado poruszające się ulicami. Temperatura powoli się podnosiła, mając osiągnąć
apogeum za kilka godzin w południe. Słońce wędrowało po niebie, od czasu do
czasu zasłaniane na chwilę chmurami. Te krótkie momenty Decoy witała z
prawdziwą wdzięcznością. Pozwalały złapać nowy oddech i zapał do pracy, która
wydawała się nie mieć końca.
W budynkach od czasu do czasu
znajdowała jakieś ciekawe fanty. Co prawda nie miała pojęcia do czego mogły
służyć czy też jak się nimi posługiwać, nie zabierała ich ze sobą, ale zawsze
miło było zobaczyć coś nowego i pięknego. W mieszkaniu, w którym tkwiły dwa
szwendacze i gnieździły się gołębie udało jej się odnaleźć tablice
wiszące na ścianach, na których poprzybijane były szpilkami kolorowe motyle. Od
maleńkich, ledwie odróżnialnych od pączków kwiatów po wielkie, niemal tak duże
jak jej głowa. Czy te martwe owady zamknięte za zakurzonymi i popękanymi
szybkami miały dla ludzi jakieś zastosowanie czy był to jedynie element
dekoracyjny, który cieszył ich zmysły?
Decoy przysiadła na chwilę,
odpoczywając zdyszana po likwidacji obu zombie przebywających w tym domu.
Motyle musiały żyć jeszcze przed apokalipsą. Co oznaczało, że mimo bycia od dawna
zabitymi i zamkniętymi za szkłem, były niemymi świadkami minionych czasów.
Czasów, których ona nigdy nie poznała. Wiedziała, że większość sfory żyła zanim
wybuchła epidemia i ludzie zaczęli przemieniać się w chodzące trupy. O ile się
orientowała, była najmłodszą samicą spomiędzy członków sfory. Ciekawiło ją to,
co było przedtem. Ludzie jawili jej się jako tajemnicze i nieznane stworzenia.
Z pewnością różnili się od tego, co z nich pozostało. Szwendacze były jedynie
bezmyślnymi kreaturami nastawionymi na pożeranie wszystkiego w zasięgu słuchu i
węchu. Te dwa trupy leżące za nią kiedyś zawiesiły gablotki pełne motyli na swojej
ścianie. Ciekawe, dlaczego?
Suczka obrzuciła nieruchome owady
ostatnim spojrzeniem i wstała. Postanowiła przeszukać dom, chociaż niewiele w
nim pozostało. Wszędzie osadzał się brud a podłogę pokrywała gruba warstwa
ptasich odchodów i szarych piór. Gołębie nie przejmowały się jej obecnością i
latały po pokoju swobodnie, siadając na zniszczonych meblach i zakurzonych
blatach. Decoy namierzyła gniazdo na wysokiej szafce, która kiedyś zapewne była
białego koloru. Teraz nie dało się rozpoznać pod tym całym syfem. Wskoczyła na
krzesło a następnie na stół. Zastanawiała się, czy uda jej się wskoczyć na
wyższy poziom. Po krótkim namyśle przeszła bezpieczniejszą trasą prowadzącą
przez długi rząd szafek.
Gołąb, który siedział w
gnieździe, nie miał ochoty z niego wychodzić. Zwierzęta żyjące w mieście
przyzwyczaiły się już do nieobecności drapieżników i stały się wyjątkowo
leniwe, zatracając swój instynkt. Szwendaczom łatwo było umknąć, w
przeciwieństwie do psów. Decoy szybkim ruchem chwyciła szyję ptaka i
uśmierciła, przetrącając mu kark. Następnie odsunęła truchło na bok,
odsłaniając zawartość gniazda. Dwa niewielkie białe jajka.
Decoy otworzyła skorupkę,
ostrożnie wbijając w nią pazur. Wzięła w zęby jajko i przechyliła głowę,
pozwalając zawartości spłynąć na język. Z drugim zrobiła to samo. Oblizała się,
mrużąc oczy z zadowolenia. Może nie była to woda, ale z pewnością coś pysznego
i wilgotnego, co zwilżyło chociaż na chwilę wysuszone gardło. Gołębia szybko
oskubała z piór i skonsumowała, szczególną uwagę poświęcając jeszcze ciepłej
krwi.
Po posiłku opuściła budynek i
ruszyła w dalszą drogę. Dochodziło południe. Słońce przygrzewało, okropny fetor
bijący od szwendaczy nasilał się. Wszędzie latały dokuczliwe owady, które
usiłowały wejść Decoy do oczu i nosa. Przeganiała je łapami i ruchami głowy ale
nie pomagało to na długo. Muchy wracały niemal natychmiast, ich irytujące
brzęczenie wbijało się Decoy przez uszy do mózgu.
Właśnie w najmniej odpowiedniej
do tego porze, suczka zaczęła napotykać na bardziej mobilne zombie, krążące po
ulicach rzężąc i jęcząc. Trafiła na jakiś większy plac, do którego dojście
stanowiły wąskie uliczki zawalone zwłokami. Szwendacze musiały się tutaj
zgromadzić i zostały uwięzione przez martwych towarzyszy, którzy padli nie
docierając do celu. Przemknęła obok nich do jednej z wybitych witryn,
poszukując jakiegoś ostrego kawałka szkła. Niestety, wszystkie były zbyt małe
by mogła się nimi posłużyć.
Rozejrzała się, nie mając pomysłu
co teraz. Plac wypełniały zombie i prędzej czy później będzie musiała dać znać
o swojej obecności, zaczynając zabijać je po kolei. Nie wiedziała, jak może
zlikwidować kilkanaście sztuk bez zwracania na siebie uwagi. Odłożyła ten
problem na później, gdy zauważyła że zombie wychodzą nie z uliczek, jak
wcześniej podejrzewała, a z białego budynku z krzyżem na szyldzie. Okna i drzwi
były pozabijane deskami ale zombie jakoś zdołały przebić się przez barykadę i
teraz jeden po drugim wychodziły ze środka. Może zamknięto ich tam tak dużo, że
przeszkoda w końcu nie wytrzymała i napór szwendaczy ją złamał.
Postanowiła przeczekać aż reszta
zombie wyjdzie z budynku. Wyglądało jej to na miejsce, w którym ludzie trzymali
leki. Blodhundur mówiła kiedyś, że nazywano to aptekami czy jakoś podobnie.
Decoy miała nadzieję, że znajdzie tam coś co będzie mogła wykorzystać by zabić
szwendacze. Jeśli cały czas były zamknięte w środku, zapewne nie splądrowano
jeszcze tego budynku do końca.
Przez dziurę w drzwiach dostała
się do środka jednej z pobliskich restauracji. Omal nie wpadła prosto na
szwendacza, który zacharczał, gdy nastąpiła mu na nogę. Suczka odskoczyła w
porę by uniknąć pazurów, które wystrzeliły w jej stronę. Zombie leżał
przygnieciony przez jakiś ciężki mebel, który być może sam na siebie
przewrócił, miotając się w pomieszczeniu i nie mogąc znaleźć wyjścia. Decoy
weszła mu na kark i szybko się go pozbyła. Wypluła obrzydliwą maź, która nalała
jej się do pyska.
Miała trochę czasu. Przez dziurę,
którą się tutaj dostała, mogła obserwować co się działo na zewnątrz. Apteka
była akurat nieźle widoczna z tego kąta, wystarczyło raz na jakiś czas zerkać
czy zombie nadal z niej wychodzą. Decoy aby nie marnować cennych chwil,
przekopała pokój w poszukiwaniu jakiś cennych rzeczy. Wszystko było bardzo
zniszczone i zakurzone, suczka musiała niemal ciągle powstrzymywać się przed
kichaniem. Przy każdym kroku wbijała masę kurzu w powietrze aż w pokoju zrobiło
się całkiem szaro.
Był to dość ponury lokal. Stało
tutaj sporo stolików, w większości połamanych. Na wszystkich były jakieś
napisy, których Decoy nie potrafiła przeczytać. Niektóre zostały napisane
markerami, inne wydrapano ostrym narzędziem w drewnie. Pod blatami przyklejone
zostały niezidentyfikowane grudki, których suczka nie miała zamiaru oglądać
bliżej. Z sufitu zwieszała się jedna jedyna lampa, żarówka była pęknięta. Na
ścianach porozbryzgiwanie były ślady zakrzepłej dawno krwi. Brzydkie tapety
przebarwiły się ze starości, gdzieniegdzie zostały jakieś plamy, brunatne,
zgniłozielone czy czarne. W dalszej części pomieszczenia znajdował się bar,
chociaż Decoy niewiele widziała w tak słabym świetle.
Przeszła ku wysokim stołkom
barowym, starając się stąpać tak by podnosiło się jak najmniej kurzu. Obeszła
ladę i zerknęła na to, co zostało na półkach. Nie było tego wiele. Butelki były
bardzo brudne i z trudem przychodziło jej określenie, czy jest w nich jakaś
zawartość. Zdjęła kilka i potrząsnęła nimi na próbę. Jedna okazała się pusta
ale w dwóch zachlupotał płyn. Zachęcona tym suczka zaczęła znosić na podłogę
wszystkie butelki, które były w zasięgu jej zębów. Musiała być ekstremalnie
ostrożna by jakiejś nie upuścić i nie zbić. To na pewno zwróciłoby uwagę
szwendaczy i nawet jej kamuflaż nie pomógłby za wiele, gdyby alkohol wylał się
jej na futro.
W jej głowie powoli kreował się
plan. Ryzykowny, ale nie miała lepszych pomysłów. Zgromadziła tyle częściowo
zapełnionych butelek ile mogła i zaczęła zanosić je pod drzwi. Zerknęła na
aptekę by przekonać się, że szwendacze przestały wychodzić spomiędzy wyłamanych
desek. Całe stado tłoczyło się teraz na placu, snując się bez celu. Śmierdziały
jak cholera. Nie przyglądała się im zbytnio ale ogólnie nie były w najlepszym
stanie. Musiały siedzieć zamknięte w tej aptece dość długo. Zamierzała
dokończyć dzieła zniszczenia i ostatecznie pozbyć się problemu.
Ostrożnie wytaczała butelki na
zewnątrz pomagając sobie łapami. Zebrała ich dziewięć, jedne mniejsze drugie
większe. W każdej było przynajmniej trochę płynu, musiała mieć nadzieję, że
tyle wystarczy. Nie miała pojęcia co to za rodzaj alkoholu ale modliła się, by
dobrze się palił.
Szwendacze nie zwracały na nią
uwagi, gdy po cichu przechodziła w stronę zbitej witryny sklepowej. Wzięła w
pysk największy odłamek szkła, jaki znalazła i wróciła do butelek. Teraz
należało jedynie rozejrzeć się za jakimiś suchymi roślinami. Plac był wydeptany
i nie rosło na nim wiele trawy ale Decoy udało się wyrwać kilka kępek, które
ułożyła w zgrabny stosik. Podniosła głowę by sprawdzić czy słońce jest w
odpowiedniej pozycji. Nie było czasu na dalsze poprawki.
Usiadła obok trawy i nakierowała
szkło tak, by promienie słoneczne świeciły prosto na wysuszone źdźbła. Przez
kilka minut nic się nie działo i suczka zaczynała już wątpić czy jej plan się
powiedzie. Potem jednak stopniowo stos zaczął lekko dymić a do jej nosa dobiegł
zapach palonej trawy. Zaczekała, aż pojawi się płomień i wtedy odłożyła szkło.
Chwyciła pierwszą z brzegu butelkę i rozbiła ją o chodnik. Niemal natychmiast
zombie zaczęły odwracać się w jej stronę, zwabione hałasem.
Decoy uderzyła drugą butelką,
która nie chciała się rozbić. Rzuciła ją w zdenerwowaniu na trawę obok. Z
pęknięcia sączył się płyn. Płomień za suczką coraz bardziej się rozszerzał,
czuła ciepło na grzbiecie, gdy trzecia flaszka poszła w drobny mak. Szwendacze
przysuwały się coraz bliżej, nadciągały zbitą chmarą. Czwarta butelka. Piąta.
Decoy miotała się nerwowo, patrząc to na ogień to na plamę rozlanego płynu.
Musiała działać szybciej albo zaraz czekało ją stanie się posiłkiem dla zombie
lub płomieni.
W szóstym i siódmym naczyniu nie
było prawie żadnego alkoholu. Suczka jęknęła i w desperacji chwyciła za
przedostatnią, nieomal następując na rozbite szkło. Widziała kontem oka, że
szwendacze są już kilka metrów od niej. Miała dosłownie sekundy by uciec. Uderzyła
o beton, butelka rozprysnęła się, cudem żaden odłamek nie ranił ją w pysk.
Poczuła gwałtownie podmuch gorąca za sobą i odskoczyła. Ogień napotkał płyn i
zaczęło się piekło. Decoy zaczęła uciekać, porzucając ostatnią buteleczkę. Nie
patrzyła, czy plan zadziałał, słyszała tylko charczenie szwendaczy i trzask
płomieni.
Dopadła do apteki i wskoczyła do
środka, lądując na podłodze pokrytej krwią. Poślizgnęła się i przewróciła,
przejeżdżając na posadzce kilka metrów. Zatrzymało ją dopiero uderzenie o półkę
z lekami. Wstała najszybciej jak mogła i dysząc, popatrzyła na to, co działo
się po drugiej stronie placu.
Stado płonęło. Szwendacze
zajmowały się jeden od drugiego. Zwabione w pułapkę, nawet nie starały się
uciekać. Paliły się, obijając o siebie nawzajem, depcząc butelki i jeszcze
bardziej podsycając płomienie. Rzęziły i wydawały inne okropne dźwięki,
wymachując kończynami, o ile jeszcze je miały. Łachmany i resztki ubrań
przenosiły ogień jak zarazę. Trawa pod stopami zombie spłonęła szybko i teraz tylko
one paliły się, zataczając i upadając wokół. Martwe szwendacze tworzyły mur
przez który pozostałe nie mogły przedostać się dalej od płomieni. Wkrótce
większość padła, jęcząc przy tym coraz słabiej.
Decoy odetchnęła z ulgą. Udało
się. Plac został z grubsza oczyszczony. Musiała jedynie dobić te szwendacze,
które paliły się za krótko i nie zdążyły usmażyć w grupie. Na razie zdecydowała
się zrobić przerwę na zasłużony odpoczynek. Znalazła suche miejsce, gdzie nie
rozlała się kałuża krwi. Powietrze wypełnił obrzydliwy zapach spalenizny i
zepsutego mięsa. Z pewnością przywabi tu wszelkiej maści kreatury. Suczka
westchnęła i położyła się pod jakąś przewróconą gablotką. Czujnym wzrokiem obserwowała
plac, wytężając słuch.
Kwadrans później usłyszała
pierwsze dźwięki świadczące o tym, że uliczkami nadciąga tutaj kolejna porcja
szwendaczy. Wiedziała, że wejścia są zablokowane ale wolała nie dać się
zaskoczyć zombie, które nagromadzone w jednym miejscu, mogłyby znaleźć sposób
by jakoś przejść nad ciałami poległych, czy to popychając je czy wspinając
się. Jeszcze nie rozejrzała się po aptece ale wiedziała, że obok spalonych
zombie znajdzie dużo kawałków szkła.
Uzbrojona w rozbitą do połowy
butelkę, wyglądającą trochę jak kwiat ze śmiercionośnymi ostrymi płatkami, ruszyła
by likwidować nadchodzące zombie. Wdrapała się na stertę martwych ciał i
wbijała szkło prosto w mózgi szwendaczy kotłujących się pod jej łapami. W ten
sposób mur jeszcze bardziej się powiększał, stwarzając bezpieczną strefę
wewnątrz placu. W budynkach nie było już żadnych szwendaczy, na ziemi zostały
jeszcze gdzieniegdzie leżące i ledwie co poruszające się na wpół spalone
zwłoki. Decoy postąpiła z nimi tak samo jak z intruzami nadchodzącymi
uliczkami.
Praca zabrała jej kolejne godziny
i nim się obejrzała, robiło się ciemno. O mijającym czasie przypomniało jej też
pragnienie i głód chwytający za żołądek. Wróciła do apteki w poszukiwaniu
jakiegoś pojemnika, który mogłaby wystawić na zewnątrz, w nadziei, że w trakcie
nocy napada do niego trochę deszczu. Znalazła coś znacznie lepszego. Na
zapleczu ktoś musiał urządzić sobie skrytkę. Były tam zapasy wody w
plastikowych butelkach, kanistrach i bukłakach zrobionych z jakiegoś ciemnego
materiału.
Decoy odkryła również plecak,
którego jedno z ramiączek było całkiem oderwane, drugie ledwo co się trzymało.
W środku była masa rzeczy, których nawet nie potrafiła nazwać. Kolorowe obrazki
przedstawiające jakichś ludzi, dorosłą samicę i młodego samca. Dużo okrągłych
metalowych krążków. Zakrwawione i podarte bandaże, wepchnięte byle jak w jedną
z kieszeni. Paczkę herbatników w przeźroczystym opakowaniu, które zjadła
natychmiast, nie przejmując się tym, że nie smakowały najlepiej. Mnóstwo ubrań
w różnych rozmiarach, wszystkie z dziurami i postrzępionymi krawędziami. Nóż,
zerdzewiały i o wyszczerbionym ostrzu.
Z pewnością nie mogłaby użyć
plecaka do przetransportowania wody, oprócz tego, że był zepsuty, był też
stanowczo zbyt duży. Ale jego widok przypomniał jej o kimś, kto nosił podobną
rzecz zawsze blisko siebie. Jeśli uda jej się oczyścić centrum miasta, tak by
było bezpieczne chociażby przez jeden dzień czy nawet kilka godzin... Mogłaby
przenieść te zapasy na stację by wszyscy mogli z nich korzystać.
Musiała jedynie zadbać o to, by
droga była bezpieczna. Z takim postanowieniem poszła spać, uprzednio upewniając
się, że w razie czego ma co najmniej dwie drogi ucieczki. Po raz pierwszy od
wielu dni, spała dobrze. A przynajmniej na tyle spokojnie, że wstała wypoczęta
i gotowa do działania.
Plac nie był jedynym miejscem, które
musiało zostać oczyszczone, ale na szczęście tylko tam wystąpiło tak duże stado
szwendaczy. Pozostałe kręciły się tu i ówdzie, jedne bardziej inne mniej
gnijące i śmierdzące dzięki wysokim temperaturom i skwarowi lata. Kilkukrotnie
Decoy powstrzymywała torsje, nie chcąc tracić treści żołądka, który tak trudno
było napełnić. Jaja i gołąb z poprzedniego dnia odeszły już do niepamięci,
podobnie jak sucharki znalezione w plecaku. Suczka próbowała znaleźć jakiś
jadalny kawałek szwendacza ale wszystkie były nadpsute i nie ostał się na nich
żaden kawałek mięsa, który nie powodowałby odruchu wymiotnego po wzięciu go do
pyska. Na szczęście przynajmniej wody miała pod dostatkiem. Nie otworzyła
jeszcze żadnego ze znalezionych pojemników, piła jedynie deszczówkę, której
napadało trochę do prowizorycznie postawionej miski.
Rano i wieczorem zabijała
szwendacze, w południe odpoczywała. Głowa bolała ją już mniej ale suczka wciąż
czuła, że nie jest w szczytowej formie. Nie jadała najlepiej, chociaż między
jednym zombie a drugim udawało jej się czasem złapać jakąś mysz czy namierzyć
grubego robaka. Zastanawiała się czy po powrocie Xavier w jakikolwiek sposób
będzie próbował zweryfikować, czy faktycznie pozbyła się wszystkich
niebezpieczeństw z centrum. Miała nadzieję, że od tej pory nie zacznie jej tu
wysyłać nagminnie. Zdecydowanie wolała czyścić parkingi wokół metra czy nawet
ciemne tunele. Mimo braku pewności, sumiennie zabijała wszystkie chodzące trupy
jakie napotkała. Sprawdzała budynki i ulice, które przeczesywała też pod kątem
możliwości znalezienia jakiegoś ciekawego przedmiotu lub zapasów. Nie natrafiła
jednak już na taką żyłę złota jak w aptece na placu.
Pod koniec drugiego dnia była
wykończona. Zupełnie jakby wiedziały, szczury i gołębie specjalnie drwiąc sobie
z niej, podbiegały czy podlatywały blisko i na jakikolwiek jej ruch zrywały się
by umknąć na czas. Decoy obniżył się refleks i czas reakcji. Niebezpiecznie
byłoby zostawać dłużej w centrum miasta. Nie wiadomo, czy z innych jego części
znów nie przywędrowałyby hordy potworów, odcinając jej drogę powrotną. Zresztą,
zadanie zostało wykonane. Sama nie mogła uwierzyć, ale oczyściła sama jedna
teren, który przydzielił jej generał. Uważała, że mimo wszystko spisała się
całkiem nieźle.
Do metra wracała ścieżką, którą
oczyściła jako pierwszą. Nie kryła się specjalnie ze swoją obecnością,
nadstawiając jednak ucha, w razi gdyby nadchodził jakiś szwendacz. Szła powoli,
niemal wlokła się naprzód. Droga, która dwa dni temu zajęła jej kilkanaście
minut, teraz przeciągnęła się na cały ranek. Na stację dotarła, gdy słońce
zaczynało znów ostro przypiekać. Dopadła do wiaderek i wychłeptała zawartość
jednego z nich do dna. Potem udała się do Xaviera by zdać mu raport.
— Kurewsko cuchniesz — skrzywił
się na jej widok generał, nie dając po sobie poznać co tak naprawdę myśli. —
Zrób coś z sobą.
Brak nagany uznała za pochwałę za
należycie wykonane zadanie. Odwiedziła spiżarnię, z zaskoczeniem orientując
się, że nie ma w niej za wiele zwierzyny. Spytała o to przechodzącą obok Tokio,
która powiedziała jej, że w sforze został już tylko jeden łowca, Hana. Jej
znajomy z dzieciństwa, Johny Badgo zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach
kiedy była nieobecna. Decoy pokiwała głową ze zrozumieniem, współczując w duchu
suczce, która od tej pory była odpowiedzialna za wyżywienie blisko dwudziestu
psów. Niemniej, była cholernie głodna więc bez wyrzutów sumienia wzięła jednego
zmutowanego szczura. Przyniesie za to Hanie w zamian dodatkową porcję wody.
Po jedzeniu przeszła się po
metrze, usiłując znaleźć Remusa i zastanawiając się, czy ten zgodzi się by
wyruszyć z nią do miasta. Ostatecznie, mieli zrobić coś, co przysłuży się całej
społeczności, nieprawdaż? Charakterystyczną rudą kitę zielarza odnalazła w
jednym z wagonów. Pies leżał na swoim legowisku a przed nim rozłożone były
zioła, które najwyraźniej segregował.
— Witaj, Remusie — odezwała się,
opierając przednie łapy na krawędzi wejścia. — Jesteś zajęty?
— Decoy? — Uniósł głowę i przywitał
się uprzejmie machnięciem ogona. — Dawno cię nie widziałem. Właściwie to
przeglądam zioła i sprawdzam, czy żadnych nam nie brakuje.
— Pytam, bo potrzebuję twojej
pomocy z jedną sprawą — powiedziała prosto z mostu. — Masz jeszcze tę torbę,
którą zawsze ze sobą nosiłeś?
— Tak... — odparł pies, wskazując
na materiał leżący obok. — Mam. A co to za sprawa?
Opisała mu skrytkę w aptece,
którą odkryła podczas oczyszczania centrum miasta na zlecenie Xaviera. Remus
słuchał, kiwając głową ale nie wydawał się zbyt entuzjastycznie nastawiony.
Decoy już zaczynała sądzić, że nie zdoła go przekonać i miała prosić, by
użyczył jej swojej torby, jeśli sam nie zamierzał pomagać, gdy samiec wstał i
odsunął zioła na bok.
— Skoro tak się to przedstawia,
chyba powinniśmy ruszać zanim zrobi się ciemno. Lepiej dotrzeć tam wcześniej i
zdążyć przed zmrokiem donieść wszystko do metra. — Przysunął w swoją stronę plecak.
— Pomożesz mi go ubrać?
Decoy przytrzymała torbę w górze,
podczas gdy Remus przymocowywał ją do swojego grzbietu, tak, by nie spadała.
Zajęło to moment i już po chwili pies był gotowy by wyruszać, co zasygnalizował
uśmiechając się do suczki. Odwzajemniła gest, doceniając to, że pies się
zgodził. Nie każdy chciałby pakować się w niebezpieczną część miasta po to, by
targać ciężkie pojemniki z wodą przed pół dnia.
Szli w ciszy, odprowadzani
spojrzeniami reszty sforzan. Decoy nagle zrozumiała, dlaczego wszyscy dookoła
odwracają się w ich stronę. Dyskretnie zbliżyła nos do swojego futra na szyi.
Tak, to zdecydowanie przez nią.
— Eem... — mruknęła cicho,
zwracając uwagę rudego psa. — Jeśli chcesz, to mogę iść za tobą. Wiem, że nie
pachnę najlepiej.
— Nie szkodzi — Machnął łapą. —
Chociaż faktycznie masz rację.
Decoy parsknęła a Remus
uśmiechnął się lekko. Wyszli z metra i skierowali swe kroki w kierunku miasta.
Jeszcze przez chwilę mogli spacerować bez poczucia zagrożenia. Suczka
postanowiła wykorzystać ten czas by przygotować zielarza na to, co mogą spotkać
w centrum miasta. Nie wiedziała, czy często wychodził poza Strefę i na jak
długo, ale ona miała najnowsze informacje na temat tego jak przedstawiała się
sytuacja w mieście.
— Nie powinno być tam szwendaczy
a przynajmniej żadnych stad. Oczyściłam drogę. Będziemy iść sprawdzonym
szlakiem, staraj się nie oddalać i podążać po moich śladach. Na wypadek
niebezpieczeństwa... Cóż, zrobię co w mojej mocy, żebyśmy przeszli bezpiecznie.
Uważam, że to dobry pomysł, żebyś zamaskował jakoś swój zapach ale jeśli nie
chcesz to poradzimy sobie bez tego.
— Ziemia wystarczy czy mam
znaleźć coś innego? — przerwał jej łagodnie pies, wskazując głową pobliską kępę
roślin wyrastającą ze zwilżonej deszczem czarnej ziemi.
— Wystarczy — uspokoiła go Decoy,
przystając.
Remus podszedł do rośliny i
łapami nałożył trochę wilgotnej gleby na swoje rude futro. Dookoła rozniósł się
ziemisty zapach. Następnie pies przeszedł kilkukrotnie przez wysoką trawę by
zwilżyć futro rosą. Uważając by nie zabrudzić torby, wytarzał się w roślinach i
piasku najpierw z jednej strony a potem z drugiej. Teraz jego zapach był niemal
nieodróżnialny od zwykłej woni traw o poranku.
Wznowili podróż, odtąd zachowując
ciszę. Wchodzili na potencjalnie niebezpieczny teren. Decoy zachowywała
czujność i nasłuchiwała wszystkich dźwięków, które mógłby wydawać szwendacz.
Nie zapominała też o innych psach, które czasem naruszały granice Strefy. Mimo
że żadnego nie spotkała w trakcie tych dwóch dni, nie mogła wykluczyć obecności
intruza. Martwiła się trochę o pozostawione zapasy. Co prawda zabezpieczyła je
drzwiami i dodatkowo przysuniętą szafką, zagradzającą dostęp do zaplecza
apteki, ale wiedziała, że przy odpowiednim nakładzie siły i liczebności zombie
mogły sforsować tak prostą barykadę. Musiała liczyć na to, że plac pozostał
takim, jakim go zostawiła. Bez chodzących trupów i z dochodzącymi uliczkami
zablokowanymi przez mur z martwych szwendaczy.
Znając trasę, Decoy mogła łatwo
poprowadzić Remusa skrótami i już po niecałej półgodzinie na horyzoncie
pojawiły się znajome budynki. Suczka z bijącym sercem wyjrzała zza rogu ulicy.
W alejce nie było nikogo ani niczego. Rozkładające się trupy spokojnie leżały
ułożone w stos. Decoy kiwnęła głową i razem z zielarzem wspięli się na mur i
zeskoczyli po drugiej stronie.
— To tutaj — rzekła półgłosem,
patrząc na aptekę. Okolica wydawała się czysta. — Pośpieszmy się.
Remus zgodnie podążył za nią. W
środku budynku pomógł jej odsunąć szafę i razem weszli na zaplecze, gdzie
suczka szybko policzyła pojemniki z wodą. Wszystkie były na miejscu. Odetchnęła
z ulgą. Zaczęli pakować butelki do plecaka, ładując tyle ile mogli. Remus
chwycił jeszcze za jeden z kanistrów, Decoy za drugi.
Droga powrotna minęła bez
większych przygód. Zatrzymali się na postój, by zielarz mógł trochę odetchnąć i
zregenerować siły, w końcu to on dźwigał na swoim grzbiecie większość ładunku.
Decoy pilnowała by droga była bezpieczna i wstrzymywała psa ilekroć usłyszała
coś podejrzanego. Lepiej było dmuchać na zimne. W końcu wyszli z miasta.
Kanistry trzymane w pyskach
uniemożliwiały im rozmowę więc dopóki nie dotarli do wejścia do metra, nie
zamienili ze sobą słowa. Dopiero gdy oboje postawili pojemniki pod tunelem,
Decoy odezwała się zmęczonym głosem.
— Remus, chciałam ci bardzo podziękować.
Sama nie dałabym rady.
Spojrzała na to, co udało im się
przynieść. Butelki były szczelne, jednak czy woda w nich nadawała się do picia?
Suczkę ścisnęło coś w środku. Oby ta cała wyprawa nie poszła na marne.
Remus?
Bonus
dodatkowa nagroda za +5000 słów
|
▲
Decoy, szlachetnie podjęłaś się kolejnych kroków, by ocalić Sforę i jej członków przed śmiercią z odwodnienia. Dzięki wzorowej współpracy z Remusem, udało ci się donieść do metra kilka nieuszkodzonych pojemników i kanistrów z wodą, czym zapewniłaś Sforzanom kolejny dzień przetrwania.
Zdobywasz +2 WYTRZYMAŁOŚĆ, +2 SIŁA, +8 KOŚCI.
Zdobywasz +2 WYTRZYMAŁOŚĆ, +2 SIŁA, +8 KOŚCI.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz