Decoy coraz bardziej traciła
siły, nie miała nawet energii by odpowiedzieć tej dziwnej nieznajomej pani,
która pojawiła się tutaj niespodziewanie i zalała ją pytaniami. Mogła się
zebrać jedynie na to by skulić się, słysząc nadchodzące stado szczurów. Nie łudziła
się, że jej nie zauważą, ale chyba każdy chciałby odwlec w takim wypadku koniec
o jeszcze kilka sekund, nieprawdaż? Wszyscy kurczowo chwytamy się życia.
Jak przez mgłę suczka obserwowała
dorosłą o błękitnych oczach, która kłapnęła szczękami na wylewające się z
okolicznych przejść w płocie stadko szczurów. Niesamowite wydawało się Decoy
to, jak wielkie zmutowane zwierzęta odsuwały się w panice od samicy. Kilka
wpadło nieuważnie niemal pod jej łapy, zapewne wiedzione głodem, nie patrząc na
zagrożenie, byle tylko dostać się do źródła pożywienia. Widok zawirował, gdy
nieznajoma chwyciła kłami pierwszego lepszego szczura i rozgniotła go w
mgnieniu oka na krwawą miazgę. Kika kropel posoki wylądowało na głowie Decoy.
Spływającą ciecz wytarła łapą, ale zaraz zorientowała się, że jakiekolwiek
poruszanie się nie było dobrym pomysłem. Kończyna opadła jej bezwładnie a krew
rozmazała jeszcze bardziej w okolicy oczu. Ogarnęła ją słabość. Powieki opadały
jej coraz bardziej, chociaż próbowała zachować świadomość. Słyszała jedynie
paniczne piski uciekających szczurów i groźny warkot dorosłej suczki.
— Żyjesz? Żaden cię nie zadrapał?
Hej... — W tym momencie Decoy straciła przytomność i nawet gdyby chciała, nie
mogła odpowiedzieć na zadawane jej pytania.
Dalsze wydarzenia pamiętała chyba
tylko dzięki chwilowym rozbłyskom. Pamiętała, że łapy bujały się w powietrzu,
czuła lekkie podmuchy wiatru, które nimi poruszały. Raz czy dwa udało jej się
rozewrzeć na moment ciężkie powieki, by zorientować się gdzie tak właściwie się
znajduje. Miała halucynacje. Zdawało jej się, że to szczury porwały ją do swego
gniazda i niosą, z zamiarem skonsumowania na miejscu. Chciała uciekać, ale nie
miała na nic siły. Łkała bezsilnie pod nosem, obawiając się okropnego bólu przy
śmierci. Czy nie mogła ostatecznie odpłynąć spokojnie w słodki stan
nieświadomości? Czy musiała pozostawać zawieszona między byciem przytomną,
czując smak krwi napływającej jej do pyska? Była gorzka. Ktoś mruczał coś
niewyraźnie, może usiłując jej przekazać. A może było to jej własne mamrotanie,
którego już nie poznawała przez szwankujący mózg?
Droga była długa, chociaż równie
dobrze mogła trwać zaledwie kilka minut. Wciąż odpływająca i próbująca utrzymać
przytomność suczka nie wiedziała już, w jakim tempie upływa czas. Bolała ją
szyja. Bolał ją brzuch. Bolało ją miejsce na karku, za które ktoś lub coś ją
trzymało, naciągając przerwaną skórę nieopodal. Czuła zapach krwi, otaczający
ją zewsząd. Słodka krew kapiąca jej z rany. Gorzka krew, którą czuła na języku.
Usiłowała ją wypluć. Zakrztusiła się. Świat się zachwiał i wylądowała na
twardym podłożu.
Ktoś oklepywał jej grzbiet,
pomagając pozbyć się mieszaniny śliny i krwi. To też bolało, ale już po chwili
Decoy udało się odkrztusić wydzieliny i wędrówka została podjęta na nowo. Z
nosa ciekła jej woda, już nawet nie śluz. Łzy nawilżyły nieco oczy, tak, że
mogła je rozchylać raz na jakiś czas. Widziała przesuwające się miarowo pod sobą
piasek, ziemię i rośliny. Od czasu do czasu krew. Brud. Śmieci. Tuż przed
granicą pola widzenia pojawiały się dwie ciemne łapy. A więc to błękitnooka
niosła ją w nieznanym celu i kierunku.
Decoy nie działał słuch. Może
była na tyle zamroczona, że słyszała tylko swój własny puls, zwalniający z
każdą chwilą, chociaż wedle własnych doświadczeń, serce powinno łomotać jej jak
oszalałe. Nie mógł być to dobry znak. O tym, że przekraczają zbiornik wodny
dowiedziała się dopiero wtedy, gdy została obmyta chłodną cieczą, zmywającą
wszelkie zanieczyszczenia. Powinna słyszeć chlupot wody. Czuć jej zapach.
Jeszcze przez moment niesiono ją
w świetle, a potem nastąpił mrok. Suczka, która trzymała ją w pysku wyraźnie
przyśpieszyła kroku bo Decoy poczuła całym ciałem tę zmianę tempa. Łapy obijały
jej się o siebie nawzajem, gdy błękitnooka pędziła w ciemność. Mała ponownie
odpłynęła, ponownie odzyskując jakiekolwiek pojęcie o swojej sytuacji, gdy już
leżała na jakimś miękkim czymś.
Słyszała słowa, których nie znała
wcześniej. Głos był znajomy. Rana na szyi piekła, pewnie to ból otrzeźwił ją na
moment. Czuła gorzki roślinny zapach. Miała ochotę się skrzywić ale nie
panowała nad ciałem. Ktoś przewracał ją z boku na bok, przykładając jakiś
materiał do szyi. Ktoś ją dotykał. Musiała uciekać. Ten ktoś mógł jej robić
krzywdę, a ona nawet nie miała możliwości by się bronić.
— Jedz. Musisz nabrać sił.
Pierwsze co usłyszała po
przebudzeniu to polecenie wydane kobiecym głosem. Poderwała się na równe nogi i
dopiero wtedy rozejrzała, ledwo co rejestrując co się znajduje dookoła. Jej
wzrok zatrzymał się na postaci siedzącej w rogu pomieszczenia, w którym się
znajdowała. Błękitne oczy.
— Poczekaj z pytaniami, są
ważniejsze rzeczy.
Patrząc nieco niżej, zauważyła
martwego ptaka, podsuniętego w jej stronę. Utrzymując cały czas kontakt
wzrokowy z ciemno ubarwioną suczką, sięgnęła po posiłek i odsunęła się jak
najdalej od nieznajomej. Wbiła zęby w brzuch zwierzyny, wyrywając pióra i
wypluwając je bezceremonialnie, zanim wgryzła się w mięso. Było jej obojętne co
pomyśli sobie o niej ta niebieskooka pani. Była głodna.
Jadła szybko, chociaż nie
zapowiadało się na to, że ktokolwiek odbierze jej małego brązowego ptaka. Był
smaczny i pożywny, mimo że nie znajdowało się na nim wiele mięsa. Decoy skrupulatnie
pochłonęła chrząstki, ścięgna i wszelkie organy wewnętrzne, o których
wiedziała, że są jadalne. Wkrótce po zwierzęciu została jedynie sterta piór i
niejadalne pozostałości.
— Opatrzyłam twoją ranę. Jestem
medykiem. Nazywam się Blodhundur — odezwała się dotychczas milcząca suczka, na
co Decoy zjeżyła się i przyjęła postawę gotową obronną. — Hej, spokojnie. Nikt
tutaj cię nie skrzywdzi.
— Tutaj, czyli gdzie? — warknęła
Decoy, nie spuszczając rozmówczyni z oczu, wrażliwa na każdy jej ruch.
Tamta podniosła się powoli i
uspokajająco machnęła ogonem, jednak młoda dalej jej nie ufała. Błękitnooka
popchnęła łapą jedną z ciemnych ścian pomieszczenia. Coś skrzypnęło i oczom ich
obu ukazał się teren, po których przechadzało się kilka psów. Decoy rozszerzyły
się oczy. W panice cofnęła się pod jedno metalowych krzeseł. Musiała unikać
obcych za wszelką cenę. O ile nie były martwe, inne psy były niebezpieczne.
— To podziemne metro. Mieszkamy
na tej stacji — zaczęła tłumaczyć Blodhundur, ale Decoy weszła jej w słowo.
— Jacy my? Ile was jest? —
Sposób, w jaki zadawała pytania nie mógł być uznany za uprzejmy, ale
najwyraźniej medyczce to nie przeszkadzało. Cierpliwie zaczęła opowiadać.
— Trafiłaś na teren sfory.
Jesteśmy grupą psów żyjących wspólnie, tutaj jest nasza siedziba, w której
mieszkamy. Znajdujemy się na stacji metra. To, pod czym się chowasz to fragment
pociągu, w którym mamy legowiska, śpimy, odpoczywamy. To bezpieczne miejsce,
nie ma tu szwendaczy.
— Co to szwendacze?
— Tak nazywamy chodzące trupy. Zombie.
Potwory. Wybierz sobie.
Decoy czując się nieco pewniej,
zerknęła w dół na opatrunek założony przez medyczkę. Materiał, którym obwiązana
była jej szyja, zabrudził się krwią.
— Jeśli chodzi o to...
Najprawdopodobniej jesteś nosicielką. Rana była głęboka a szwendacz chwycił cię
zębami. Przykro mi. Będę jeszcze monitorować stan rany bo gojenie zajmie
chwilę.
— Co to znaczy? — Głos Decoy
załamał się. — Czy ja umrę?
— Nie, skoro obudziłaś się i
nabierasz sił, powinnaś przeżyć. — uspokoiła ją medyczka. — Musisz się
oszczędzać i dać mi zajmować twoją raną, żeby nie wdało się zakażenie. Nie
przyglądałam się dokładnie bo nie było czasu, ale raczej zostanie ci blizna.
Dość duża.
Decoy nie obchodziły blizny.
Grunt, że zyskała jakieś zapewnienie, że w najbliższej przyszłości nie pożegna
się z życiem. Większe obiekcje miała co do samych zabiegów pielęgnacyjnych,
jakim rzekomo miała się poddawać by rana została wyleczona. Jak na razie
błękitnooka nie zrobiła niczego, co stawiałoby pod znakiem zapytania jej
intencje. Uratowała ją przed szczurami, opatrzyła ranę i zaniosła gdzieś, gdzie
podobno nie było żadnych "szwendaczy".
— Blodhundur? — Gdzieś spoza
wagonu dobiegł ich męski głos. — Jak tam ta mała?
Decoy zmroziło. Samiec. Przypadła
do ziemi i próbowała stać się jeszcze mniej widoczna, o ile to w ogóle było
możliwe. Przez wejście do środka ktoś wskoczył, suczka ze swojej pozycji nie
widziała dużo. Obserwowała łapy nieznajomego psa, który przyniósł ze sobą
gorzki roślinny zapach. Pamiętała go z momentu, kiedy medyczka zajmowała się
jej raną.
— Obudziła się. I schowała, kiedy
się tak wydarłeś.
— Jak to wygląda? Poprawia jej
się?
Dalszego przebiegu rozmowy nie
słuchała. Przecisnęła się pod rzędem krzeseł i zaczęła szukać jakiegoś wyjścia
z pociągu, które mogłoby jej posłużyć za drogę ucieczki, gdyby jej
potrzebowała. Jednym uchem zwracała uwagę na ton konwersacji między Blodhundur a
samcem. Wyglądało na to, że o czymś dyskutowali, pies zdawał się być z czegoś
niezadowolony a medyczka podawała argumenty na poparcie swojego, odmiennego
stanowiska. W końcu pies wyszedł, a Blodundur zaczęła ją wołać. Szybko
przeczołgała się pod krzesłami z powrotem w stronę błękitnookiej. Wyjścia nie
znalazła.
— Słuchaj, nie mogę tu z tobą
siedzieć cały czas bo mam inne obowiązki. Skoro już lepiej się czujesz, możesz
wyjść z pociągu i trochę pozwiedzać stację. Nie wychodź z metra, to
niebezpieczne. mamy patrole — dodała, widocznie przeczuwając, że Decoy może
spróbować uciec. — Możesz tutaj spać, jeśli nie znajdziesz sobie lepszego
miejsca. Ale sąsiedni wagon chyba jest wolny i nikt tam nie mieszka. Ostatnia
sprawa, jak cię wołać, jeśli nie będę mogła cię znaleźć?
— Decoy.
— Baw się dobrze, Decoy. Postaraj
się nie otworzyć na nowo tej rany.
***
Mijały miesiące. Suczka, z
początku niechętnie podchodząca do pomysłu zamieszkania na stacji i dołączania
do sfory, chcąc nie chcąc, znalazła swoje miejsce w wagonie obok Blodhundur.
Odtąd to miejsce nazywała "domem", chociaż nigdy wcześniej nie
przyszłoby jej na myśl, by tak określać ponure opuszczone metro. Poznawała inne
psy, ich funkcje, obowiązki, sama starając się odnaleźć coś, w czym byłaby na tyle
dobra, by również odpłacić się sforzanom za opiekę roztoczoną nad nią w
dzieciństwie.
Największy dług oczywiście miała
wobec samej Blodhundur, chociaż inni też mieli niewątpliwy udział w jej
przeżyciu. Łowcy, których ofiarami się żywiła. Zielarze, którzy użyczyli jej
maści i leków. Szeptacze, którzy utrzymywali bezpieczeństwo w Strefie. Mimo
wszystko suczka największym respektem darzyła medyków a błękitnooka samica
miała szczególne miejsce w jej pamięci. Blodhundur oprócz pełnienia funkcji
lekarza była także przywódczynią, więc poza krótkimi spotkaniami nie miały
wiele okazji do rozmów czy zacieśniania więzi. Decoy nie chciała się narzucać
zabieganej suczce, na której barkach spoczywała odpowiedzialność za całe stado.
Tylko do Blodhundur samica miała
pełne zaufanie i wiedziała, że nie musi poddawać w wątpliwość jej słów i
opinii. Dlatego kiedy pojawili się obcy, którzy nie wzbudzili jej aprobaty,
również miała się na baczności w ich towarzystwie.
A'lel i Viy Curay byli
podejrzanie wręcz ulegli i cisi, jakby coś planowali. Decoy mijała ich czasem,
wychodząc na patrol czy na spotkanie grupy szeptaczy. Nie przepadała za obcymi
a ci tutaj wyrażnie zachowywali się w sposób, który miał zjednać sympatię
sforzan. Na młodą suczkę strategia ta podziałała odwrotnie, tak, że jeżyła
sierść ilekroć przechodziła obok tej dziwnej pary.
W tym samym czasie do uszu Decoy
doszły plotki o dwójce ludzi, którzy zabłąkali się w Strefie i trafili wprost
pod kły patrolu strzegącego tamtego kawałka terytorium. Potem atmosfera
zgęstniała, bowiem A'lel i Viy Curay podobno próbowali przekonać przywódców, by
traktowali ludzi i inne stworzenia w bardziej pokojowy sposób. Naturalnie w
sforze nikt nawet nie myślał, że ktokolwiek zaproponuje coś podobnego, tym
bardziej dwójka obcych, którzy nie mieli żadnego prawa głosu jeśli chodzi o
kierowanie sforą i prawach obowiązujących w niej. Para przybyszy wkrótce stała
się obiektem drwin i docinków. Sama Decoy złapała się na tym, że rzuca w ich
kierunku kpiące spojrzenia. Doprawdy, kim oni byli by czynić podobne
propozycje? Za kogo się uważali i na jakim świecie żyli, jeśli myśleli, że
można przeżyć bez zabijania kogokolwiek?
Obcy opuścili sforę, najwyraźniej
dostrzegając, że stracili w oczach sforzan i stali się bardziej niechcianymi
intruzami niż gośćmi. Decoy wyczuwała coś osobliwego w powietrzu, po tym jak
odeszli. Stała się jeszcze bardziej czujna, chociaż momentami zdawało jej się,
że obserwuje ją coś, czego nie uchwyci psie oko. Nawet w środku dnia na
parkingu, gdy pogoda była słoneczna i ciepła, wiał lekki wiatr przyjemnie
rozwiewał sierść, dziwna atmosfera utrzymywała się nadal. Po ciele Decoy
przebiegały dreszcze. Miało wydarzyć się coś niedobrego.
Wkrótce rzeki spłynęły krwią.
Zepsutą krwią wymieszaną z innymi wydzielinami z rozkładających się ciał
trupów, które masowo zaczęły blokować zbiorniki wodne. Decoy przezornie
powstrzymała się od picia wody, która wyglądała na zatrutą. Pachniała okropnie.
Mimo męczącego ją pragnienia, nie dała swojemu organizmowi dyktować warunków.
Przez jeden dzień wszyscy mogli
powstrzymać się od picia ale nie minęło kilka następnych godzin a niektórzy
sprawiali wrażenie, jakby mieli się złamać i mimo wszystko wypić nieczystą
wodę. Decoy, której praca polegała głównie na wysiłku fizycznym, ledwo co
utrzymywała się na nogach w upale i słońcu.
Dopiero gdy nadeszły chmury,
Decoy jak zwykle na patrolu, ożywiła się i zaczęła myśleć, w jaki sposób
zmagazynować deszczówkę na użytek swój i reszty sfory. Zeskoczyła ze swojego
punktu obserwacyjnego, jakim był stary podniszczony samochód z powybijanymi szybami.
Już dawno został splądrowany i nie przedstawiał sobą żadnej wartości. Wszelkie
części, które jeszcze nadawały się do użytku zostały rozkradzione a bagażnik i
inne miejsca, w które ludzie zwykle chowali swoje rzeczy, wyłamane i
wyczyszczone do ostatniego papierka po cukierku.
Rozejrzała się za czymś, co
mogłoby jej posłużyć za pojemnik na deszcz. Niestety, dookoła nie znajdowało
się nic takiego, może oprócz samego samochodu, w którego pustym bagażniku z
pewnością zatrzyma się trochę wody. To jednak nie wystarczy by napoić całą
sforę a ponadto nie było szans, by wszyscy mogli tutaj bezpieczne przyjść i
napić się kiedy tylko będą chcieli. Potrzebowała czegoś, co będzie można
przetransportować na stację.
Postanowiła odwiedzić pobliską
ulicę i sprawdzić, czy nie znajdzie tam czegoś przydatnego. Przeszła się na
początku chodnikiem ale jak to bywa w świecie po apokalipsie, wszystkie
pojemniki były albo dziurawe albo pęknięte. W śmietnikach mieszkały szczury a z
pewnością nikt nie chciał pić wody z domieszką szczurzych sików. Coś czystego,
nie zniszczonego... Decoy spojrzała na chmury i westchnęła. Miała mało czasu.
Jej spojrzenie przesunęło się na
balkon najbliższego budynku, oczywiście zniszczonego. Połowa leżała u jej łap,
druga połowa sterczała nadal na wysokości kilku metrów nad ziemią. Betonowa
podłoga, grube przeżarte rdzą pręty sterczące nieestetycznie z ułamanej części
i doniczki. Białe i beżowe. Wyglądały na plastikowe.
Wiatr wzmagał się. Decoy
rozejrzała się na jakimś wejściem. Dostrzegła wyrwę w ścianie, która była dość
mała ale suczce udało się przedostać do wnętrza budynku. Od razu ruszyła do
schodów i wdrapała się na drugie piętro, gdzie głośnym piskiem przywitały ją
myszy kręcące się po podłodze. Pochowały się po kątach, gdy Decoy szła w kierunku
balkonu. Drogę zagradzały jej przeszklone drzwi. Samica westchnęła i spróbowała
otworzyć je, napierając ciężarem ciała. Nic to nie dało.
Zawróciła by znaleźć jakiś
przedmiot, który pomoże jej przedostać się do upragnionych doniczek. Na drugim
piętrze było trochę desek, odłamków szkła i gwoździ. Decoy zaczęła przekopywać
się przez stertę śmieci i omal nie rozcięła sobie łapy, natrafiając na pustą
metalową puszkę, z której wypełzły czarne robaki. W końcu znalazła obiecująco
wyglądający kawałek dachówki i wzięła rozpęd, trzymając go w pysku.
Szklane drzwi potrzebowały
czterech podejść by ustąpić. Za pierwszym razem szarża Decoy nic nie dała ale
suczka spróbowała po raz drugi i tym razem stworzyła niewielkie pękniecie o
długości kilku centymetrów. Później wystarczyło jedynie powiększyć szczelinę
dodając przy okazji malownicze wzory, które tworzyły się przy każdym uderzeniu.
Czwarty zamach, ostatni. Balkon stał przed Decoy otworem.
Suczka odsunęła dla
bezpieczeństwa wszystkie odłamki i wykruszyła pazurem ostatnie szklane
trójkąciki, które trzymały się jeszcze drewnianej ramy. Przeszła przednimi
łapami przez drzwi i oceniła, czy uda jej się dostać do doniczek. Balkon był
oberwany, może ze starości a może na skutek jakichś zdarzeń, które miały
miejsce podczas i po apokalipsie. Ludzie czasem wariowali i robili różne
nieprawdopodobne rzeczy.
Postanowiła zrobić most z desek,
nie chciała ryzykować skokiem. Mogłaby nie dolecieć na miejsce albo źle
wylądować. Wolała nie zdawać się na łut szczęścia. Z pewnym wysiłkiem
przytargała kilka desek. Spomiędzy śmieci obserwowały ją myszy, popiskując
cicho.
Gdy konstrukcja była gotowa,
wystarczyło jedynie dostać się na zachowany fragment balkonu i ostrożnie zdjąć
z prętów donice. Były dość lekkie więc suczka nie miała problemu z zabraniem
wszystkich na raz. Pochowała jedną w drugie, były tego samego modelu i
rozmiaru. Służyły zapewne dawnym mieszkańcom tego domu do hodowli kwiatów.
W mysim pokoju obecni lokatorzy
zaczęli być bardziej śmiali i wychodzić ze swoich kryjówek, widząc, że Decoy
nie stanowi zagrożenia. Suczkę bardziej interesowały zdobyte właśnie pojemniki
niż niewielkie przekąski kręcące się pod nogami. Obejrzała uważnie wszystkie,
oceniając ich stan. Zdobyła siedem średniej wielkości donic, trzy białe i
cztery beżowe. Całe szczęście, że nie miały żadnych dziur do wydostawania się
wody, jak inne, które czasem widywała. Po krawędzi biegł prosty wklęsły wzorek
w zawijasy, w niektórych przypadkach nieco przybrudzony kurzem. Wnętrze donic
wydawało się czyste. Przez wiele dni musiały na przemian napełniać się
deszczówką i schnąć w słońcu.
Zadowolona z łupu Decoy wyszła z
budynku, niosąc w pysku siedem łupów. W tym momencie zagrzmiało a na niebie w
oddali pojawiła się błyskawica. Suczka przyśpieszyła kroku, wracając do metra.
Zatrzymała się dopiero niemal przy samym wejściu, tam, gdzie zwykle tworzyły
się kałuże. Porozstawiała szybko donice i już miała wracać, gdy jedna po drugiej
zaczęły się przewracać.
Wiatr wzmagał się coraz bardziej.
Decoy musiała szybko obciążyć czymś pojemniki, by nie poprzewracały się. Na
szybko znalazła kilka dużych kamieni, które wtoczyła do środka każdej donicy,
pomagając sobie pyskiem i łapami. Tak obciążone donice dodatkowo podparła ze
wszystkich stron cegłami, układając jedną na drugą. Nawet spodobało jej się
takie zajęcie, ale nadchodząca burza kazała jej się spieszyć.
Idąc dalej w kierunku tunelu
metra, by schronić się na stacji, spostrzegła więcej wiader i misek
porozstawianych dookoła. Zbliżyła się i poczuła zapach Blodhundur, chociaż jej
samej nie było już w pobliżu. Decoy uśmiechnęła się lekko na myśl o swojej
wybawicielce. Tak dawno nie rozmawiały, chociaż ślady swojej obecności
spotykały na każdym kroku. Rano, wychodząc do pracy, wieczorem, powracając z
niej. Szeptacze zrywali się wcześnie a Decoy nie chciała budzić medyczki tylko
po to by powiedzieć jej "dzień dobry" dlatego zwykle nawet tak proste
rytuały i uprzejmości wypadały z ich rutyny dnia.
Znów grzmot, poprzedzony jasnym
rozbłyskiem. Nie było czasu na rozmyślania, Decoy biegiem dopadła do tunelu i
skryła się w jego wnętrzu, akurat na moment przed tym jak zaczął padać deszcz.
Uratowana.
Decoy rozgrzewała się coraz
bardziej im bliżej była stacji metra. Zwykły tutaj zgiełk powitała z pewną
ulgą. Patrząc na sforzan, którzy nie poddawali się nawet w obliczu grożącemu im
odwodnienia, odczuła zadowolenie, że należy do grupy o tak silnej woli przetrwania.
Jedna z sylwetek zwróciła jej uwagę. Blod siedziała samotnie obok pubu, który
medycy wykorzystywali jako lecznicę. Niepewnym krokiem zbliżyła się do
przywódczyni i usiadła w pewnym oddaleniu, dając samicy przestrzeń. Wyglądała
na przygnębioną, może nawet smutną. Decoy postanowiła zacząć od najważniejszych
kwestii, nie pytając od razu o to jak czuje się suczka. Jeśli będzie miała
ochotę, sama zmieni temat. A jeśli nie, zawsze mogą wspólnie ponarzekać na dwójkę dziwaków, którzy najwyraźniej sprowadzili na nich jakąś klątwę.
— Rozstawiłam kilka doniczek przy
wschodnim wejściu. Mam nadzieję, że wpadnie do nich trochę wody. Ty chyba też
zrobiłaś to wcześniej.
Blodhundur?
Bonus
dodatkowa nagroda za +3000 słów
|
▲
Decoy, postarałaś się! Pomyślałaś o wszystkim, w tym - o zabezpieczeniu doniczek, do których zamierzałaś zgromadzić świeżutką deszczówkę. Twój plan się ziścił, tylko jeden z plastikowych pojemników nie spełnił swej roli, przegrawszy walkę o dominację z silną wichurą. Wystarczy na jeden kolejny dzień przetrwania dla Sforzan.
Zdobywasz +1 WYTRZYMAŁOŚĆ, +1 SIŁA, +1 SZYBKOŚĆ, +7 KOŚCI.
Zdobywasz +1 WYTRZYMAŁOŚĆ, +1 SIŁA, +1 SZYBKOŚĆ, +7 KOŚCI.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz