Powoli kończyła mi się cierpliwość. Gdzie nie spojrzeć, można się było natknąć na jedną z tych pustych, jęczących pał, które tylko czyhały na nasze błędy, mogące okazać się krytycznymi i prowadzącymi do krwawej masakry. Taki bieg wydarzeń zdawał się być bardzo prawdopodobny, jednak nie mogłam dopuścić, by ktokolwiek, kto zaufał mi jako przywódcy Sfory zginął. Sama również nie spieszyłam się do grobu, bynajmniej nie chciałam skończyć jako pożywka dla szwendacza.
Jedynym przyjemnym obrazem z tego wypadu, jaki dotychczas miałam okazję ujrzeć, był Remus beztrosko zbierający różnobarwne kwiaty i pakujący je do torby z olbrzymią ostrożnością, jakby obawiał się, że umrą od zbyt agresywnego dotyku. Osobiście miałam bardzo okrojoną wiedzę na temat roślinności, choć byłam w stanie z pamięci wymienić wszystkie miejsca w Strefie i zieleninę, jaką dało się na nich wywęszyć, dlatego też jedynie wskazywałam zielarzowi pojedyncze, bardziej rzucające się w oczy okazy.
Nie miałam jednak czasu, by rozwodzić się nad kwiatuszkami, kiedy nieopodal wyrósł gnijący zombie. Sytuacja wymagała ode mnie szybkiej reakcji, więc błyskawicznie podjęłam decyzję o wycofaniu, by lepiej przyjrzeć się otoczeniu i przeanalizować szanse na ucieczkę, walkę, a także możliwość śmierci. Jako że na horyzoncie dostrzegliśmy pojedynczą sztukę, a nasze nosy nie wyczuwały kolejnych intruzów, byłam skłonna zaatakować jegomościa i powalić w pojedynkę, zwłaszcza że jego kończyny już były nadszarpnięte, zatem stanowił prosty cel. Jednocześnie nie śmiałam narażać na podobne wyczyny Remusa, z którym ponownie tkwiliśmy w gęstych krzaczorach.
— Zostań tutaj, ja oczyszczę teren — zakomunikowałam obojętnym tonem, jakbym wcale nie pchała się do metaforycznej paszczy lwa. — Bądź moimi plecami. Gdyby coś się działo... nie wiem, chociażby pojawiłyby się kolejne szwendacze, daj mi znać, a jeżeli krzyknę, żebyś uciekał, to nie oglądaj się za siebie, tylko bierz nogi za pas.
— Wolałbym ci pomóc, ale... — Pies zawahał się i spuścił wzrok, równocześnie zlizując stróżkę krwi wypływającą z pyska. — Może masz rację, potrzebujesz kogoś, kto będzie oczami z tyłu głowy. Zostanę tu i będę czujny. Najczujniejszy. — Uśmiechnął się.
Krew, którą oblizał wzbudziła moje zainteresowanie bardziej niż wypowiedziane słowa. Zbliżyłam się do samca, co nie było trudne, zważywszy na ciasną, wręcz klaustrofobiczną przestrzeń, w jakiej tkwiliśmy, i przysiadłszy na zadzie - uchyliłam łapami jego złocisty pysk. Minę miał zdziwioną, ale nie oponował. Zerknęłam do wnętrza jego paszczy i spostrzegłam drobną ranę na podniebieniu, z której sączyła się jucha. W duszy odetchnęłam z ulgą. W pierwszej kolejności pomyślałam bowiem o krwotoku wewnętrznym, a to byłaby... ciężka sprawa. Do lecznicy kawał drogi, w okolicy roiło się od zombie - sytuacja, jednym słowem, przejebana.
— Skąd to? — zapytałam, mając nadzieję, że nie będzie ciął głupa i udawał, że nie ma pojęcia, o czym mówię. Wyglądał na rozsądnego. Poza tym nie miałam złych zamiarów. Do czego mogłabym wykorzystać taką informację? — Nic poważnego, ale będzie ci przeszkadzało w jedzeniu, dopóki się nie zagoi. Znasz się na ziółkach i innych takich, trzeba będzie skołować coś, co zneutralizuje ból, ale teraz idę zająć się tą pustą pałą.
— Skahehyłem sę duutem — odpowiedział pokracznie, kiedy wciąż oglądałam jego ranę. Mlasnął kilkukrotnie, kiedy uwolniłam jego pysk i odsunęłam się. Oblizał nos. — Bądź ostrożna.
Skinęłam łepetyną, choć byłam już odwrócona do niego zadem. Nie chciałam być nieuprzejma i zignorować jego dobrych intencji. Miło było mieć kogoś, kto chronił plecy. Miałam jedynie nadzieję, że Remus nie zawiedzie i naprawdę skupi się na powierzonym zadaniu, które - wbrew pozorom - nie należało do najłatwiejszych.
Zakradłam się do szwendacza niemalże bezszelestnie, ustawiwszy się w pierwszej kolejności pod wiatr, by nie mógł mnie zwęszyć zbyt prędko. Zaatakowałam gnijącego już-nie-człowieka z zaskoczenia, więc nie był w stanie zareagować na nagły cios. Pociągnęłam go za łydkę agresywnie. Usłyszałam dźwięk skręcanego stawu bądź łamiących się, kruchutkich kości. Ludzka noga utknęła we wręcz niemożliwej pozycji, przez co runął jak kłoda na błotnistą nawierzchnię, a ja natychmiast schwytałam między kły jego czaszkę, miażdżąc ją najszybciej jak potrafiłam. Zdążył opleść mnie swoimi cuchnącymi, klejącymi od krwi łapskami, ale zanim wbił się we mnie paznokciami, znieruchomiał i zamilkł. Splunęłam, czując wstrętny posmak i obróciłam się w stronę ukrytego w krzakach towarzysza.
Machnęłam łapą, dając mu znak, że teren został oczyszczony z intruzów. Mógł wrócić do zbierania kwiatów, owoców... i wszystkiego, czego tylko potrzebował do pracy na stanowisku zielarza.
Remus?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz