Zatrzymałam się gwałtownie, kiedy za zakrętem zbudowanym z rogu olbrzymiego budynku sięgającego chmur, w małym zaułku, spostrzegłam ucztującą gromadkę zombie. Cofnęłam się w ciągu jednego bicia serca, wzięłam głęboki wdech i wyjrzałam zza ściany. Miałam nadzieję, że albo nie wyczuły mojego zapachu, albo - nawet, jeśli to się już stało - nie byłam tak interesująca jak zwłoki kobiety, którą szwendacze pożerały w zawrotnym tempie. Kobiety? Kobiety! Ludzka samica. Była teraz posiłkiem. Z doświadczenia wiedziałam, że człowiek to zwierzę stadne, więc zapaliła mi się pod kopułą czerwona lampka. Moja czujność wzrosła, musiałam wystrzegać się konfrontacji z dwunożnymi mordercami. Byli potworami, które atakowały nas, psy, za nic. Mordowali nas, a potem psioczyli, jakim okropnym gatunkiem jesteśmy, bo broniliśmy się przed ich bezpodstawną agresją. Winili nas za całą pandemię i apokalipsę, choć wirus nie został stworzony przez czworonogi, a najpewniej przez nich samych, albo też zmutował jeden ze świetnie już znanych naturze, upodobawszy sobie futrzaki jako nosicieli, wybijających powoli ludzkość na Ziemi.
Schowałam się za metalowym kubłem na śmieci po tym, jak z powrotem wtargnęłam do niewielkiego zaułka, by dokładniej przyjrzeć się zombiakom i oszacować szanse w starciu z nimi. Kiedy wszystkie trybiki w mojej głowie pracowały na najwyższych obrotach, a z uszu niemalże dmuchała mi para niczym w lokomotywie, dobiegł mnie niepokojący odgłos.
Brzdęk.
Brzdęk, brzdęk, brzdęk... Tak szeptało echo, wtórujące tajemniczemu przedmiotowi, który spadł z nieba i skonfrontował się z metalową pokrywą śmietnika. Zastrzygłam uchem i zatrzymałam powietrze w płucach. Cisza opadła ciężko na ziemię i moje barki, zupełnie jak gęsta mgła wchodząca gładko w ziemię niczym nóż w masło. Bezdźwięcznie podniosłam łeb i wlepiłam ślepia w zapłakaną i opuchniętą facjatę ludzkiego szczenięcia, które wyglądało z okna na, mniej więcej, trzecim lub czwartym piętrze. Oblizałam nerwowo pysk, kiedy spostrzegłam lufę wysuwającą się nad parapetem tuż obok osmarkanego kaszojada. Miałam wrażenie, że źrenice w moich ślepiach zrobiły się węższe niż dotychczas. Niejednokrotnie w życiu miałam przed oczami podobną zabawkę, więc wiedziałam, w jakich celach się ją stosuje, a sądząc po tym, że była skierowana wprost na szwendacze doszłam do wniosku, że mam niewiele czasu na...
Strzał.
Dźwięk był na tyle intensywny, że na moment mnie ogłupił i zbił z pantałyku. Szybko jednak otrząsnęłam się z osłupienia, gdy woń gnijących ciał zaczęła zyskiwać na sile. Puste pały wędrowały w moją stronę, a raczej w stronę źródła odgłosu. Ten pajac dzierżący broń sprowadził wystrzałem mnóstwo zombie. Czas uciekał, nie mogłam go marnować na rozmyślanie o tym, jak wielkie wkurwienie mnie rozpierało. Zerwałam się z miejsca i wyskoczyłam z zaułka, dysząc z powodu podniesionego poziomu adrenaliny. Wędrowałam oczami po okolicy, przerzucałam spojrzenie z obiektu na obiekt, szukając drogi ucieczki. Ostatecznie zdecydowałam, że najbezpieczniej będzie skryć się wewnątrz budynku i jednocześnie rozprawić z człowiekiem, który niemal sprowadził na mnie śmierć.
Uderzyłam w pierwszej kolejności łapami w podniszczone drzwi do klatki schodowej, jednak ani drgnęły. Na szczęście była w nich dziura, co prawda niewielka, ale byłam w stanie przecisnąć się przez nią do środka, co też uczyniłam, poganiana jęczącymi zmarłymi, spacerującymi za moimi plecami. Mój szybki i ciężki oddech odbijał się echem na klatce schodowej. Spojrzałam na ciemny przedsionek, za którym wyrastały brudne, kamienne schody, prowadzące na górę. Były po lewej, a poprzedzał je grzejniczek, umiejscowiony na ścianie. Po prawej zaś dostrzegłam delikatnie uchylone drzwi, z olbrzymim otworem na zamek, którego w nich brakowało. Ktoś... lub coś musiało go wyrwać, usilnie pragnąc dostać się do środka. Podeszłam bliżej i pyskiem odchyliłam drzwi. Skrzypnęły. Spojrzałam na schody prowadzące w dół i poczułam, jak wstrząsnęły mną dreszcze na samą myśl o konieczności odwiedzenia tego miejsca.
Blodhundur wchodzi do budynku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz