Pogodynka
Pora roku: lato
Oto czas, który niegdyś kojarzył się i ludziom, i ich czworonogom z wakacjami. Niektórym dopisywało szczęście i towarzyszyli swym właścicielom w rozmaitych podróżach, inni zaś, przerzucani z rąk do rąk, od babci do ciotki, czuli się odrzuceni i niechciani. W dzisiejszych czasach lato przynosi jedynie nieznośne upały, które błagają o wywieszenie jęzora, a wraz z przygrzewającym słońcem wzmacnia się odór szwendaczy, wędrujących między lasem a ruinami. To także sezon najsilniejszych burz, tornad i innych anomalii pogodowych, siejących chaos. Deszcze są ciepłe, powyłupywane chodniki miasta rozgrzane i gotowe do smażenia na nich jajek, bekonu i poduszek psich łap, a zombie - rozleniwione i spowalniane szybszym rozkładem ciał.
Wędrowny Handlarz
Aktualnie jest nieobecny.
Hej, dzieciaki, chcecie może trochę świeżego towaru? Mam tu coś na młodość, na starość, na szybkiego samobója... A może chcesz żyć wiecznie albo urodzić bachora... ekhem, szczeniaka, bez niczyjej pomocy? No już, chodź, rozejrzyj się, nie pożałujesz! Charcik, zadowolony z zysków, zapewnił psiaki, że niebawem wróci na tereny stada, by ich skroić z kolejnej porcji Kostek. Zrozumiał, że kluczem do sukcesu są zniżki!
Stan Sfory
Stan: Zagrożenie klęską
Mroczne dni nadeszły... Sforzan dopadły rozmaite, ciężkie do zgryzienia nieszczęścia, które przepowiedziała im dwójka przybyszów - A'lel i Viy Curay. Ponadto skąpa ilość łowców w stadzie z wolna zaczyna zbliżać psy do wielkiego głodu, bo ileż pożywienia może zapewnić jeden czy dwójka polujących? Dziś pewne jest jedno: dopóki plagi trwają, nikt nie zazna spokoju, żaden żołądek nie zapełni się do cna, a suchość w pyskach i strach będą nam stale towarzyszyć. Strzeżcie się, bo biada tym, którzy nie dołączą do grupowej akcji ratowania Sfory albo spróbują przetrwać w pojedynkę!

6 lipca 2020

Od Decoy cd. Malcolma

Decoy nie sypiała dobrze, odkąd jej rytm snu został zaburzony przez nową pracę, budziła się na najcichszy szmer. Wystarczyło, że ktoś wszedł do wagonu, a suczka otwierała oczy, obserwując przybysza w bezruchu. Jej zmysły i tak były dość wyostrzone przez ciężkie życie w dzieciństwie, a stare nawyki nie zmieniały się łatwo. Tym sposobem suczka budziła się od dwóch do czterech razy w nocy, nawiedzana przez dźwięki i zapachy z połowy metra.
                Tego dnia była już przytomna od wczesnego świtu, kiedy słońce dopiero zaczynało pojawiać się na horyzoncie. Świeże powietrze, które wciąż pachniało nocą, orzeźwiało nie do końca wypoczęte ciało. Decoy oddychała pełną piersią, siedząc na stercie metalu nieopodal wejścia do metra. Gdy zaczęła słyszeć głosy krzątaniny wewnątrz siedziby, oddaliła się pośpiesznie w stronę restauracji McDonald's gdzie swoje odprawy urządzał Xavier.
Ziewnęła, strzygąc uszami. Szlag by to. Codziennie to samo.
Gdyby tylko mogła się w spokoju wyspać, rano nie byłaby tak rozstrojona. Generał miał ją na oku. Nie dość, że była nowa, to szczególnie wyróżniała się z ich małej grupki niskim wzrostem. Każdy z psów dzielących z nią rangę, przewyższał ją o minimum dwadzieścia centymetrów. Co oznaczało w praktyce, że wyglądała przy nich jak szczenię, które zgubiło drogę do metra. Nie sięgała wyższym szwendaczom nawet do kolan.
Starała się jednak nie dawać po sobie poznać, że źle sypia. Xavier upodobał sobie wysyłać ją na samodzielne misje na otwartym terenie, jakby celowo chciał sprawdzić, czy uda jej się jakoś powrócić do bazy, czy jej szczątki zostaną posiłkiem dla zombie. Nie cieszyło ją to ani trochę. W takim terenie trudno było jej unieruchomić cele, a co dopiero mówiąc o zabiciu ich. Przez swoje niewielkie rozmiary musiała szukać innych sposobów na zlikwidowanie szwendaczy niż praktykowane przez resztę grupy powalenie i dobicie. Nie była na tyle wysoka czy ciężka, by swoimi gabarytami zaszkodzić zombie.
Do restauracji dostała się przez dziurę, której używały chyba tylko szczury. Nie chciała zostawiać śladów i zapachów przy głównym. Odnalazła kilka półek z tyłu lady i wskoczyła na środkową, by tam poczekać aż reszta szeptaczy zbierze się na miejscu. Zdążyła zaledwie przymknąć oczy na kilka minut, gdy jej uszy złowiły lekki szelest roślin poruszonych przez wchodzącego psa. Poczekała, aż przybysz przestanie się ruszać i również gdzieś usiądzie. Wyjrzała ostrożnie ze swojej kryjówki.
Jej oczom ukazał się zaskakujący widok. Jakieś kilka metrów dalej siedział średniej wielkości pies o czekoladowej sierści. Jego pysk sugerował młody wiek, właściwie cała jego sylwetka pokazywała, że wciąż jest młodzikiem. Decoy zlustrowała uważnie oklapnięte uszy i dwukolorowe oczy. Miały w sobie pewien urok, chociaż po dłuższych oględzinach suczka stwierdziła, że samiec wyglądałby lepiej, gdyby oba z nich były błękitne. Nie zmieniało to faktu, że wygląd miał bardzo przyjemny dla oka, przynajmniej w jej opinii.
                Kimkolwiek był urodziwy przybysz, musiał być nowym szeptaczem. Jak inaczej trafiłby tutaj i czekał, najwyraźniej na generała i pozostałych? Rozglądał się, jakby jeszcze niepewnie obserwując nowe otoczenie. Po kilku chwilach zajął się pobliskim kamykiem, turlając go między swoimi przednimi łapami. Decoy dalej nie zdradzała swojej obecności, niepewna, czy samiec ją wyczuł i udaje, że jej nie zauważa, by nie musieć rozpoczynać rozmowy czy też nie zdawał sobie sprawy z tego, że ktoś go obserwuje.
Rozmyślania na ten temat odpuściła, słysząc znajome kroki. Przez wejście, schylając głowę, wszedł wielki czarny pies. Czekoladowy samiec natychmiast zerwał się i obrzucił Romulusa nieco nerwowym spojrzeniem, co tamten zignorował. Rozejrzał się bez wyrazu po pomieszczeniu i zawiesił wzrok na Decoy. W jego oczach dojrzała blask, gdy rozchylił powieki, spoglądając na nią czającą się przy ladzie. Romulus lekko oblizał pysk i odwrócił się, najwyraźniej nie zamierzając zdradzać jakkolwiek, że ją dostrzegł.
Wkrótce pojawiła się też suczka owczarka, o której Decoy nie wiedziała wiele. Znała jedynie jej imię, nigdy nie rozmawiały. Romulus obrzucił ją kpiącym spojrzeniem, ale nie mogło to sugerować niczego niezwykłego na jej temat. Zwykle umilał sobie życie wytykaniem innych ich wad i słabości. Suczka doświadczyła tego na własnej skórze i nie zdziwiłaby się, jeśli Catelyn również.
Erge dołączył do zgromadzenia chwilę po niej. Jego łapy były nieco pobrudzone błotem, co zdradzało, że albo szedł tutaj okrężną drogą albo podobnie jak ona, wstał nieco wcześniej i wyszedł na zewnątrz. Usiadł w oddaleniu od innych i wpatrywał się w wejście.
Czekali już tylko na generała, który lubił ich zaskoczyć, pojawiając się znienacka. Zawsze przy tym wytykał im brak czujności i umiejętności, sugerował też niektórym problemy ze słuchem czy węchem. Stali bywalcy tych spotkań w McDonald's wiedzieli, że samiec może równie dobrze zeskoczyć z sufitu i nawrzucać im, że nie sprawdzili tego miejsca, gdy wchodzili.
Nie chcąc, by dowódca uznał jej brak pojawienia się wśród innych za spóźnienie do pracy i olewanie obowiązków, Decoy cicho opuściła swoje schronienie i przycupnęła pomiędzy Romulusem i Erge, jedynymi w miarę znajomymi jej osobami. Pierwszy z nich nie raczył obdarzyć jej spojrzeniem, chociaż nieznacznie skrzywił pysk. Drugi kiwnął jej na powitanie głową i przyjaźnie zmrużył oczy. Odpowiedziała mu lekkim machnięciem ogona.
Na dalsze uprzejmości nie było czasu, bowiem pojawił się Xavier. Wyjątkowo nie rzucił na powitanie żadnej kąśliwej uwagi i przeszedł od razu do rzeczy, co nieco zdziwiło Decoy. Zdążyła przyzwyczaić się do tego, jak traktował podwładnych i niemal czuła się nieprzyjemnie z tym, że generał nie zachowywał się jak zwykle i oszczędził sobie złośliwości.
Nieunikniona za to była przemowa generała, który kwiecistym językiem rozpoczął ich dzień pracy, wysyłając w różne części terytorium sfory. Tę rutynową sytuację przerwało na moment wejście do restauracji białego psa, który niemal niezauważalnie prześlizgnął się od wejścia na tyły budynku. Wszyscy jak na zawołanie skupili na nim wzrok, Decoy również. Obserwując reakcję Romulusa, który rozluźnił się i odwrócił spojrzenie, stwierdziła, że nie ma się czego obawiać. Starała się przywołać wspomnienia związane z tym samcem albo chociaż sytuację, w której go widziała. Nic.
Słuchała Xaviera, jednocześnie szukając w pamięci imienia białego owczarka. To musiał być drugi przywódca. Czasem zapominała, że tę rangę sprawuje też inny pies oprócz Bloodhundur. W końcu to z nią była najbliżej i z każdą sprawą zwracała się właśnie do niej. Nigdy nie wystąpiła sytuacja, by musiała odnaleźć tego drugiego o imieniu... O imieniu?
To, że nie potrafiła sobie tego przypomnieć, lekko ją denerwowało. Tym bardziej że czuła na sobie uważny wzrok cichego obserwatora, który wodził od czubka jej nosa aż po koniec ogona. Dlaczego aż tak go zainteresowała?
— Kruszynko, dla ciebie parking — wyłapała z przemowy Xaviera swój przydział okraszony "zabawną" uwagą.
— Tak jest — odpowiedziała krótko, by pies mógł przejść do kolejnej osoby.
Dzisiaj dostała przydział na parking w pobliżu metra. Lekko uniosła brwi, dziwiąc się jeszcze bardziej łaskawej decyzji generała. Zaraz jednak poznała powód, gdy Xavier ostrym tonem zwrócił się do nowego szeptacza, rozkazując mu pójść tam, gdzie do tej pory wysyłał Decoy. A więc tak się sprawa miała. Chyba nieświadomie suczka awansowała z pozycji świeżaka na zwykłego szeptacza dzięki pojawieniu się czekoladowego samca.
Spotkanie dobiegło końca. Romulus wyszedł zaraz za generałem, a za nim ruszyła reszta. Przy wyjściu czekał biały pies, obserwując uważnie mijających go szeptaczy. Decoy specjalnie została nieco z tyłu, by zatrzymać się przy przywódcy, gdy reszta już opuściła budynek.
— Malcolm, tak? — Decoy modliła się w myślach, by nie popełnić gafy już na starcie i nie pomylić miana rozmówcy. — Całe spotkanie czułam się obserwowana, w czym problem?
— W niczym, przez długi czas nie mogłem cię rozpoznać, Decoy i stąd pewnie twoje bądź co bądź, właściwe odczucie.
Decoy zmarszczyła nos, orientując się, że to, co powiedziała mogło nie zabrzmieć do końca kulturalnie. Rzuciła psu niepewne spojrzenie. Nie bardzo wiedziała, jak odpowiedzieć.
— Najwidoczniej już wszystko jasne — palnęła bez przemyślenia tej kwestii.
Cholera, Decoy. Pieprzona mistrzyni słowa z ciebie.
— Och, tak. Czy nie powinnaś iść z resztą grupy? — Malcolm podniósł się z kąśliwym uśmiechem.
— Tak — odpowiedziała Decoy zbita z tropu. — To znaczy tak jest, Malcolmie. Tak, przepraszam. Za... erm... Może... pójdę... już — zdecydowała suczka i szybko wyminęła przywódcę.
Z ulgą oddaliła się od restauracji i skierowała swoje kroki w stronę parkingu. Miejsce to było pełne porzuconych samochodów i innych pojazdów, a przy tym dość bezpieczne. Oczyszczenie go ze szwendaczy było w zasadzie bardziej zabawą niż wymagającym zadaniem. Dużo kryjówek i wąskich przejść, w których bezmyślne zombie blokowały się i stawały nieszkodliwe, sporo ostrych kawałków metalu, dzięki którym można było zabić cele czy mnóstwo piachu, pyłu i wysokiej trawy do kamuflażu i skradania stwarzały warunki idealne do pracy dla małej suczki.
Zaczęła standardowo od przybrudzenia futra tym, co znalazła w okolicy. Dokładnie nanosząc warstwę kamuflującą zapach, przyglądała się szwendaczom krążącym między wrakami. Trzy z nich chodziły sprawnie, o ile można tak było określić ich powolny slalom przez labirynt tworzony z samochodów. Dwóm brakowało kilku części ciała i poruszały się mniej normalnie, na czworakach i czołgając się po ziemi przy pomocy rąk.
Decoy nie sprawiło problemu zlikwidowanie obu nieumarłych. Chwyciła w pysk lekki metalowy pręt wystający z pobliskiego samochodu i zbliżyła się do zombie, które właśnie ruszyło w jej stronę, zwabione dźwiękiem. Wycelowała i zaczęła wbijać pręt w pusty oczodół szwendacza. Gdy natrafiła na opór, szarpnęła kilkukrotnie głową w prawo, robiąc spustoszenie wewnątrz czaszki. Cel przestał się poruszać.
Kolejny trzymał głowę na wysokości jej oczu, a rąk używał do poruszania się. Decoy po prostu skoczyła mu na kark, bez trudu niszcząc przegniłe tkanki. Wystarczyło celnie wbić pręt od tyłu mózgoczaszki i ten zombie również stał się nieszkodliwy.
Suczka mruknęła z zadowoleniem, orientując się, że nie narobiła bałaganu z flakami czy zgniłą breją, które czasem wyciekały ze szwendaczy. Xavier oprócz rozdzielania im zadań pilnował również porządku i jeśli ktoś zostawiał za sobą syf, przekonywał się o tym, by lepiej nie popełniać tego błędu ponownie.
Inaczej sprawa miała się z trzema bardziej ruchliwymi szwendaczami, które poruszając się w pozycji stojącej, były zbyt wysokie, by tak po prostu je załatwić. Musiała najpierw doprowadzić do tego, by się przewróciły czy unieruchomić je w dogodnej pozycji.
Kątem oka zauważyła ruch. Na moment odwróciła głowę, lustrując uważnie sylwetkę, która wydała jej się znajoma. Był to Malcolm z nosem przy ziemi. Decoy zmierzyła przywódcę wzrokiem, jakby zastanawiając się, czy specjalnie przyszedł tu za nią, czy może zajmuje się własnymi sprawami. Jego zachowanie wskazywało na to, że była to raczej ta druga opcja.
Decoy nie pozwoliła sobie na rozproszenie i powróciła do pracy. Wczołgała się pod ciężarówkę stojącą kilka metrów dalej by dotrzeć do szwendacza, który wędrował korytarzem otaczających go z obu stron samochodów. Zaczekała aż ją minie. Po krótkich oględzinach najbliższych drzwi spostrzegła, że nie są do końca zamknięte. Postanowiła to wykorzystać i uwięzić zombie w prowizorycznej pułapce. Pchnęła je barkiem, wywołując donośne skrzypnięcie. Zombie odwrócił się w jej stronę tylko po to, by zablokować się na drzwiach. Decoy sapiąc z wysiłku, trzymała drzwi, orientując się, że musi je czymś podeprzeć. Dookoła leżało sporo złomu, suczka chwyciła zębami za pierwszy lepszy kawałek metalu i przeciągnęła go ku sobie.
Puściła drzwi, kręcąc głową, by dać odpocząć szyi, którą lekko nadwyrężyła. Odczuła ból w miejscu blizny, której dorobiła się w dzieciństwie. A może było to tylko złudzenie? Czy po takim czasie blizna mogła jeszcze boleć? Musiała zapytać Bloodhundur, ona na pewno będzie wiedzieć.
Decoy wskoczyła do wnętrza otwartego samochodu i zachowując się jak najciszej by nie zwrócić uwagi szwendacza, przeszła przez wybitą przednią szybę. Teraz widziała go dokładnie, jego głowę na swojej wysokości, obijającą się o pordzewiałe drzwi. Szwendacz nadal próbował przedostać się na drugą stronę, tam, gdzie usłyszał dźwięk chwilę temu. Decoy zmarszczyła nos. Mieli szczęście, że te istoty nie były mądrzejsze i kierowały się wyłącznie instynktami. Z inteligentnym wrogiem walka była o wiele trudniejsza, jak zdążył pokazać jej Romulus.
Suczka spojrzała w drugą stronę, gdzie odłamki szkła sterczały z nie do końca zniszczonej szyby. Podeszła bliżej i uważając, by ostre krawędzie nie poraniły jej skóry, nacisnęła łapami na ledwo trzymający się reszty fragment. Z cichym skrzypnięciem odłamał się i upadł na maskę. Lśnił w słońcu, jakby zachęcając do chwycenia go.
Tak też Decoy zrobiła. Skierowała swoje kroki z powrotem do uwięzionego szwendacza i szukając wzrokiem idealnego miejsca na wbicie ostrza, językiem ostrożnie przesuwała szklany odłamek w pysku. Nie było sensu się zastanawiać, zombie odsłonił swój najczulszy punkt, wystarczyło jedynie poczekać na odpowiedni moment. Potwór znów odbił się czołem od drzwi. Teraz.
Ostrze weszło gładko, zombie przestał się poruszać. Z jego czaszki wylała się cuchnąca breja i spłynęła po pysku Decoy, dostając się również na język. Suczka miała ochotę się skrzywić i wypluć wszystko natychmiast, ale dla pewności przekręciła jeszcze broń we wnętrzu głowy zombie i dopiero wtedy puściła. Ciało osunęło się na ziemię.
Decoy wytarła łapą pysk i z obrzydzeniem skrzywiła się, pozbywając mieszanki zgniłych tkanek i krwi z języka. Po tej krótkiej toalecie zeskoczyła z maski samochodu i ruszyła w stronę kolejnych dwóch szwendaczy.
Te krążyły razem, od jednego pordzewiałego samochodu do drugiego, obijając się o metalowe części i zostawiając na nich ślady ciemnej krwi. Zapach był tu szczególnie dokuczliwy. Zambie oprócz swojego własnego unikalnego "zapachu" musiały rozszarpać tu na części jakieś małe zwierzę. Decoy nie zawracała sobie głowy sprawdzaniem, cóż takiego to było. Wystarczyła jej wiedza, że wszyscy członkowie sfory żyją. Nawet jeśli był to jakiś pies, tym lepiej dla niej i reszty społeczności. Nie musiała radzić sobie z intruzem, który został unieszkodliwiony na miejscu, nim zdołał dotrzeć do ich siedziby i zagrozić komuś innemu.
Wskoczyła cicho na sparciałą oponę, a potem wyżej, do otwartego bagażnika jednego z wozów. Był pusty, pewnie szukający jakichś zapasów ludzie otworzyli go i zostawili w ten sposób. Rozglądała się po otoczeniu w poszukiwaniu jakichś elementów, które mogłaby wykorzystać do zabicia zombie. W tym samym czasie jej myśli odpłynęły mu pomysłowi, który zrodził się spontanicznie dzięki widokowi szczątków. Może dobrze zabezpieczone szwendacze mogłyby stanowić linię obrony, która zapewniałaby bezpieczeństwo stada? W końcu zombie dosyć dobrze radziły sobie z zabijaniem innych stworzeń, szczególnie w grupie. Pojedynczy osobnik nie był zbyt groźny, ale im więcej ich było w jednym miejscu, tym trudniej było przemknąć obok. Jeden zaalarmowany szwendacz równał się całej grupie kroczących w twoją stronę umarlaków.
Na pewno zdjęłoby to pewien ciężar z nich wszystkich. Nie dość, że szwendacze przestałyby być widziane jedynie jako niebezpieczeństwo, które trzeba zlikwidować, a sprytne narzędzie do ochrony przed innymi zagrożeniami, to jeszcze sprawa z jakimikolwiek intruzami byłaby rozwiązywana bez konieczności udziału członków sfory. Czy to psy, czy ludzie, trudno byłoby im poradzić sobie z hordą zombie.
Zaraz jednak Decoy przeszła od samych plusów do samych minusów. Jakkolwiek by na to patrzeć, większość sfory chciała zostać od szwendaczy tak daleko, jak to możliwe. Z pewnością nie odpowiadałoby im to, że pierwszym widokiem po wyjściu na zewnątrz metra byłyby zombie. Ich dźwięki, smród rozkładu były uciążliwe. Nawet zimą, o ile suczka dobrze pamiętała. Do tego niektórzy mogli mieć osobisty uraz do tych stworzeń. Co, jeśli ich rodzina zginęła właśnie zabita przez szwendacze? Albo oni sami zostali zranieni i nabawili się nosicielstwa, ran czy nawet kalectwa? Nawet blizny mogły być uciążliwe, Decoy sama się o tym przekonała. Jej własna rosła wraz z nią, ale wciąż przypominała o sobie, boląc w nocy. Zmierzając do końca, to rozwiązanie było tak czy inaczej niepewne. Co jeśli coś poszłoby nie tak i horda szwendaczy dostałaby się do metra?
Decoy mruknęła cicho, przeciągając się. Jej plan był gotowy. Zwinnie przemknęła po sąsiednim samochodzie z powrotem do tego, w którego bagażniku siedziała. Stanęła na szczycie dachu i wydała z siebie krótkie szczeknięcie. To natychmiast zwróciło uwagę zombie, które ruszyły w jej stronę znacznie szybciej, niż się tego spodziewała. Miała moment na przygotowanie się do wybicia.
Szwendacze wyciągały przed siebie ręce pokryte brudem i czyjąś krwią. Same nie prezentowały się też najlepiej. Pierwszy i nieco szybszy, był wychudzony, ale jeszcze nic nie zaczęło od niego odpadać. Albo poruszał się przez nieproblemowe otoczenie, gdzie o nic nie zahaczał albo przemienił się w przeciągu kilku tygodni. Więcej by mu nie dała, szczególnie przy takiej pogodzie. Ciepłe powietrze i deszcze na zmianę powodowały znacznie szybszy proces rozkładu, niż miało to miejsce normalnie.
Gdy były już bardzo blisko, wreszcie pierwszy uderzył o klapę, a drugi poszedł w jego ślady. Decoy szybko skoczyła, domykając bagażnik. Z pewnym oporem, ale jednak udało jej się go zamknąć. Wszystko obryzgały szczątki przeciętych na pół zombie. Na szczęście te niebezpieczne górne partie w postaci głów i rąk zostały uwięzione w środku.
Po skończonej pracy była odrobinę zmęczona, ale bardziej brudna. Wiedziała, że inne psy na stacji nie przywitają jej chętnie, jeśli pojawi się tam cała umorusana we wnętrznościach zombie i pyle. Jej samej aż tak by to nie przeszkadzało, gdyby mieszkała sama. Ale społeczność miała pewne wymagania co do higieny, więc chcąc nie chcąc suczka musiała się dostosować, nawet jeśli uważała za dużą stratę czasu codzienne nakładanie kamuflażu i czyszczenie go od nowa. W dodatku Xavier nienawidził, gdy pojawiała się, by złożyć mu raport cała pokryta brudem.
Znalazła sporą kępę roślin, które na swoich dużych liściach zachowały poranną rosę. Przeszła przez nią kilka razy, aby zwilżyć futro. Następnie otrzepała się z co większych grudek ziemi i kawałków zombie. Efekty nie były zadowalające, więc położyła się na roślinach i wytarzała, trąc mocno ciałem by zmyć wszystkie pozostałości. Gdy wstała, niemal podskoczyła. Tuż nad nią stał Malcolm.
— Przestraszyłem cię?
Odetchnęła, odsuwając się lekko. Pies w jej ocenie znajdował się odrobinę zbyt blisko. Strzepnęła łapą kilka mniejszych listków i dopiero wtedy spotkała się wzrokiem z przywódcą sfory. Jego brązowe oczy nie zdradzały myśli i odczuć.
— Tak — odpowiedziała krótko. Nie było sensu udawać, przecież samiec widział jej reakcję, której na pewno nie można było opisać jako spokojnej.
Malcolm mruknął cicho, a jego wzrok przesunął się od niej do zdewastowanej kępy roślin. Decoy chwilę myślała nad tym, co teraz powiedzieć, o ile w ogóle się odzywać i dlaczego pies znów do niej podchodzi. Wtedy w jej głowie coś kliknęło i suczka opuściła ogon między łapy, kuląc się nieznacznie.
— Czy to były... jakieś wartościowe zioła?
Pies podszedł do nędznej kupki połamanych łodyg, oderwanych liści i tego, co zmyła ze swojego futra. Decoy odsunęła się zapobiegawczo, umożliwiając mu przejście. Zacisnęła zęby i spięła się, na zmianę obserwując nieodgadniony wyraz pyska Malcolma i swoje łapy, teraz już czyste. Cóż, mogła się domyślić, że pies nie spaceruje sobie tutaj ot tak, a wykonuje swoją pracę, podobnie jak ona. Nie zaszkodziłoby chwilę pomyśleć zanim rzuciła się, by zniszczyć potencjalne lekarstwo na własne rany. Potrafiła sobie wyobrazić, że zielarze woleli zbierać swoje rośliny tutaj, na bezpiecznej ziemi a nie zapuszczać się za nimi w inne rejony terytorium, gdzie aż roiło się od zombie.
— Trudno powiedzieć.
Decoy skrzywiła się lekko, zamykając oczy. Teraz naprawdę było jej głupio i wstyd. Dlaczego musiała przez cały dzień wychodzić na tak bezmyślną i głupią osobę przed przywódcą stada? Najpierw ta rozmowa rano, teraz to...
— Wygląda trochę jak kosowe ziele, ale... Cóż, niewiele da się rozpoznać. — W głosie Malcolma brzmiała zaduma i coś na kształt smutku, jakby ubolewał nad losem rośliny. Decoy westchnęła i smętnie zwiesiła uszy, przestępując z łapy na łapę. — Hm, naprawdę nie jestem pewien.
Suczka zwróciła na niego oczy po raz kolejny i tym razem zauważyła lekki uśmiech na pysku przywódcy. Fuknęła na samca, który skrzyżował z nią spojrzenia, tym razem otwarcie się śmiejąc.
— To tylko jakiś chwast, co? — zapytała powoli, wciąż nieco zbita z tropu.
Malcolm jedynie skwitował to krótkim śmiechem. Decoy odetchnęła z ulgą, przysiadając w bardziej komfortowej pozie na ziemi obok niego.
— Spokojnie... Pomyślałem, że rozluźnię atmosferę. Obserwowałem cię i jesteś dość spięta. Zawsze obserwujesz otoczenie, nie masz czasu na relaks. Chyba normalne metody u ciebie nie działają — Malcolm znienacka zmienił temat. Suczka zastrzygła uszami, koncentrując się na jego słowach. Z początku nie zrozumiała. — Dużo zachodu z tym zabijaniem szwendaczy twoimi... sposobami.
— Och — mruknęła Decoy, nie wiedząc co myśleć o słowach psa. Przez "normalne metody" zapewne rozumiał powalenie szwendacza i zagryzienie go. Tak przynajmniej działała większość szeptaczy w przypadkach, gdy istot nie było zbyt dużo. Nie wiedziała, czy Malcolm kpi, czy to po prostu jego spostrzeżenie. Trudno jej było go odczytać. — Tak, pracuję trochę inaczej niż reszta.
— Nie myślałaś o wybraniu jakiejś innej rangi?
Decoy trochę to uraziło, ale zachowała neutralny wyraz pyska. Czy w ten sposób pies dawał jej do zrozumienia, że nie nadaje się do tej pracy? Że źle wybrała? Lekko przymknęła oczy, patrząc na swój ogon oplatający przednie łapy. Pewnie wiedział, co mówi. Był przywódcą.
— Jestem szeptaczem — powiedziała cicho, bez większej pewności siebie.
— Jestem pewien, że gdybyś chciała, Bloodhundur i ja bez problemu możemy... cóż, zmienić twoją profesję. Wciąż jesteś młoda. Dopiero zaczynasz. Na takim etapie masz szansę bez problemu zmienić się w dobrego medyka albo zielarza. Tym bardziej mając Bloodhundur za mentorkę. Wiem, że jesteście dosyć blisko, na pewno byłaby chętna, by cię uczyć w wolnych chwilach.
Decoy słuchała i zaciskała zęby. Nie chciała przerywać psu, ale nie poświęcała jego słowom większej uwagi. Wiedziała, że chce być szeptaczem. Była szeptaczem. Żadna inna ranga nie zapewniłaby jej tego, za czym tak tęskniła. Wolności. Mimo miesięcy spędzonych w metrze dalej nie przywykła do tego stylu życia. Była podróżniczką, odkrywczynią. Musiała widywać nowe widoki i słyszeć nowe dźwięki, poznawać nowe zapachy. Dopiero od kilku tygodni mogła bez niczyjej opieki wychodzić na zewnątrz by poznawać otoczenie. Wciąż nie zwiedziła całego terytorium, ale trochę obawiała się tego, co nadejdzie, gdy już przejdzie je wzdłuż i wszerz. Czy ten głos mówiący jej by podążała ku nowym ziemiom kiedyś zamilknie?
— Nie jestem w tym najlepsza — zaczęła Decoy, gdy pies skończył mówić i popatrzył na nią, oczekując jej odpowiedzi. — Jeszcze. To prawda, że nie mogę działać jak inni i zajmuje mi to trochę więcej czasu i wysiłku. To nic. Bycie medykiem albo zielarzem... To nie jest... To nie dla mnie.
Pokręciła głową, wzdychając. Malcolm wciąż siedział obok. Czy odmowa spotka się z jego niezadowoleniem? Nie chciała okazać mu braku posłuszeństwa, ale równie mocno nie chciała, by przywódca rozkazał jej zmienić rangę na inną. Może jedynie stwarzał pozory, że Decoy ma coś w tej materii do powiedzenia. Zarządzał podległymi mu psami, co za problemem byłoby odsunięcie suczki od jej obowiązków i przydzielenie jej jakichś innych zadań polegających na zbieraniu ziół czy przyrządzaniu lekarstw?
— Doceniam propozycję — powiedziała. — Wiem, że mój sposób zabijania szwendaczy nie wygląda tak efektownie jak otwarta walka, ale jest równie skuteczny. A przecież głównie to się liczy dla sfory. Żeby zombie nie pałętały się tam, gdzie nie trzeba.
— Dla ciebie się to nie liczy? — złapał ją za słówko Malcolm.
— Cóż... — Odwróciła wzrok i przez chwilę patrzyła na parking. — Potrafię wędrować wśród nich. Zwabić w jakieś miejsce. Nakierować na pułapkę. Niekoniecznie musiałabym je zabijać, by gdzieś dotrzeć. Wystarczy być cichą i myśleć.
— A jednak trafiłaś do nas. — Może nie miało zabrzmieć to jak przytyk, a może pies specjalnie rozmawiał z nią tak, by zmusić do pokazania swojego punktu widzenia. Było mu to do czegoś potrzebne czy to zwykła ciekawość? — Z raną po ugryzieniu szwendacza.
— Nie da się ukryć — suczka pozwoliła sobie na autoironiczny dowcip. Malcolm uśmiechnął się kwaśno, swój wzrok skierował jednak na rozległą brzydką bliznę oszpecającą szyję Decoy i tworzącą coś na kształt upiornego uśmiechu. — Zły dzień.
— Ach. Więc to był po prostu pech, tak? — Pokręcił głową Malcolm, przymykając oczy.
— Nie to miałam na myśli — odezwała się nieco pewniej niż wcześniej. — Właściwie powinnam być martwa od samego początku i tylko czyjaś decyzja sprawiła, że przeżyłam. A potem trzymanie się tej osoby. Od tamtej pory wszystko zależało ode mnie, ale na samym starcie... Tak, byłabym martwa. Oszczędzono mnie i sama nie wiem dlaczego.
Decoy zamilkła, orientując się, że może za bardzo się rozgadała o prywatnych sprawach. Dzisiaj rano pies dał jej do zrozumienia, a przynajmniej zasugerował, że do szczęścia niepotrzebne mu są tak osobiste informacje. Z tego, co mu powiedziała i tak nie zdołałby się domyślić co jej się przydarzyło. Ona sama czasem nie rozumiała tego, jak udało jej się dotrzeć aż tutaj. Czemu Mark nie pożarł jej jak reszty rodzeństwa? Jak udało jej się mimo wszystko podążać za nim, nie doznając żadnego poważniejszego urazu? Kiedyś coś musiało pójść nie tak. Wszystko poszło nie tak tamtego pamiętnego dnia.
Zapadła cisza. Malcolm nie wyglądał, jakby miał coś powiedzieć.
— Myślę, że zabrałam ci już wystarczająco dużo czasu — powiedziała Decoy, podnosząc się.
Malcolm spojrzał na nią roztargnionym wzrokiem, jakby wyrwała go z głębokiego zamyślenia. Wyglądał jakoś... lśniąco. Wzrok miał spokojny, na pysku nie było śladu grymasu czy wyrazu czujności, który zwykle mu towarzyszył. Futro rozwiało się lekko, błyszcząc w promieniach słońca. Przypominał teraz zwyczajnego psa odpoczywającego po zabawie w ogródku, nie przywódcę stada psów zabijających zombie i szczury, żyjącego w opuszczonym metrze. Decoy zamarła, gdy ich spojrzenia się spotkały.
— Muszę zameldować, że parking oczyszczony.
— Tak, idź już.
Pies zmrużył lekko oczy, po tamtym spokojnym Malcolmie nie było już śladu. Jego miejsce w mgnieniu oka zajął poprzedni, na którego barkach leżał los całej sfory i każdego jej członka osobno zarazem.
Decoy nie była nawet pewna, czy to wszystko zwyczajnie jej się nie przewidziało.

Malcolm?

Bonus

dodatkowa nagroda za +4000 słów
+ 20 Kości, + 1 szybkość + 2 wytrzymałość + 1 siła

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz