Decoy nie sypiała dobrze, odkąd
jej rytm snu został zaburzony przez nową pracę, budziła się na najcichszy
szmer. Wystarczyło, że ktoś wszedł do wagonu, a suczka otwierała oczy,
obserwując przybysza w bezruchu. Jej zmysły i tak były dość wyostrzone przez
ciężkie życie w dzieciństwie, a stare nawyki nie zmieniały się łatwo. Tym
sposobem suczka budziła się od dwóch do czterech razy w nocy, nawiedzana przez
dźwięki i zapachy z połowy metra.
Tego dnia była już przytomna od
wczesnego świtu, kiedy słońce dopiero zaczynało pojawiać się na horyzoncie.
Świeże powietrze, które wciąż pachniało nocą, orzeźwiało nie do końca wypoczęte
ciało. Decoy oddychała pełną piersią, siedząc na stercie metalu nieopodal
wejścia do metra. Gdy zaczęła słyszeć głosy krzątaniny wewnątrz siedziby,
oddaliła się pośpiesznie w stronę restauracji McDonald's gdzie swoje odprawy
urządzał Xavier.
Ziewnęła, strzygąc uszami. Szlag
by to. Codziennie to samo.
Gdyby tylko mogła się w spokoju
wyspać, rano nie byłaby tak rozstrojona. Generał miał ją na oku. Nie dość, że
była nowa, to szczególnie wyróżniała się z ich małej grupki niskim wzrostem.
Każdy z psów dzielących z nią rangę, przewyższał ją o minimum dwadzieścia
centymetrów. Co oznaczało w praktyce, że wyglądała przy nich jak szczenię,
które zgubiło drogę do metra. Nie sięgała wyższym szwendaczom nawet do kolan.
Starała się jednak nie dawać po
sobie poznać, że źle sypia. Xavier upodobał sobie wysyłać ją na samodzielne
misje na otwartym terenie, jakby celowo chciał sprawdzić, czy uda jej się jakoś
powrócić do bazy, czy jej szczątki zostaną posiłkiem dla zombie. Nie cieszyło ją
to ani trochę. W takim terenie trudno było jej unieruchomić cele, a co dopiero mówiąc
o zabiciu ich. Przez swoje niewielkie rozmiary musiała szukać innych sposobów
na zlikwidowanie szwendaczy niż praktykowane przez resztę grupy powalenie i
dobicie. Nie była na tyle wysoka czy ciężka, by swoimi gabarytami zaszkodzić
zombie.
Do restauracji dostała się przez
dziurę, której używały chyba tylko szczury. Nie chciała zostawiać śladów i
zapachów przy głównym. Odnalazła kilka półek z tyłu lady i wskoczyła na
środkową, by tam poczekać aż reszta szeptaczy zbierze się na miejscu. Zdążyła
zaledwie przymknąć oczy na kilka minut, gdy jej uszy złowiły lekki szelest
roślin poruszonych przez wchodzącego psa. Poczekała, aż przybysz przestanie się
ruszać i również gdzieś usiądzie. Wyjrzała ostrożnie ze swojej kryjówki.
Jej oczom ukazał się zaskakujący
widok. Jakieś kilka metrów dalej siedział średniej wielkości pies o
czekoladowej sierści. Jego pysk sugerował młody wiek, właściwie cała jego
sylwetka pokazywała, że wciąż jest młodzikiem. Decoy zlustrowała uważnie
oklapnięte uszy i dwukolorowe oczy. Miały w sobie pewien urok, chociaż po
dłuższych oględzinach suczka stwierdziła, że samiec wyglądałby lepiej, gdyby oba
z nich były błękitne. Nie zmieniało to faktu, że wygląd miał bardzo przyjemny
dla oka, przynajmniej w jej opinii.
Kimkolwiek był urodziwy przybysz,
musiał być nowym szeptaczem. Jak inaczej trafiłby tutaj i czekał, najwyraźniej
na generała i pozostałych? Rozglądał się, jakby jeszcze niepewnie obserwując
nowe otoczenie. Po kilku chwilach zajął się pobliskim kamykiem, turlając go
między swoimi przednimi łapami. Decoy dalej nie zdradzała swojej obecności,
niepewna, czy samiec ją wyczuł i udaje, że jej nie zauważa, by nie musieć
rozpoczynać rozmowy czy też nie zdawał sobie sprawy z tego, że ktoś go
obserwuje.
Rozmyślania na ten temat
odpuściła, słysząc znajome kroki. Przez wejście, schylając głowę, wszedł wielki
czarny pies. Czekoladowy samiec natychmiast zerwał się i obrzucił Romulusa
nieco nerwowym spojrzeniem, co tamten zignorował. Rozejrzał się bez wyrazu po
pomieszczeniu i zawiesił wzrok na Decoy. W jego oczach dojrzała blask, gdy
rozchylił powieki, spoglądając na nią czającą się przy ladzie. Romulus lekko
oblizał pysk i odwrócił się, najwyraźniej nie zamierzając zdradzać jakkolwiek,
że ją dostrzegł.
Wkrótce pojawiła się też suczka
owczarka, o której Decoy nie wiedziała wiele. Znała jedynie jej imię, nigdy nie
rozmawiały. Romulus obrzucił ją kpiącym spojrzeniem, ale nie mogło to sugerować
niczego niezwykłego na jej temat. Zwykle umilał sobie życie wytykaniem innych
ich wad i słabości. Suczka doświadczyła tego na własnej skórze i nie zdziwiłaby
się, jeśli Catelyn również.
Erge dołączył do zgromadzenia chwilę po niej. Jego łapy były nieco pobrudzone błotem, co zdradzało, że albo
szedł tutaj okrężną drogą albo podobnie jak ona, wstał nieco wcześniej i
wyszedł na zewnątrz. Usiadł w oddaleniu od innych i wpatrywał się w wejście.
Czekali już tylko na generała,
który lubił ich zaskoczyć, pojawiając się znienacka. Zawsze przy tym wytykał im
brak czujności i umiejętności, sugerował też niektórym problemy ze słuchem czy
węchem. Stali bywalcy tych spotkań w McDonald's wiedzieli, że samiec może
równie dobrze zeskoczyć z sufitu i nawrzucać im, że nie sprawdzili tego
miejsca, gdy wchodzili.
Nie chcąc, by dowódca uznał jej
brak pojawienia się wśród innych za spóźnienie do pracy i olewanie obowiązków,
Decoy cicho opuściła swoje schronienie i przycupnęła pomiędzy Romulusem i Erge,
jedynymi w miarę znajomymi jej osobami. Pierwszy z nich nie raczył obdarzyć jej
spojrzeniem, chociaż nieznacznie skrzywił pysk. Drugi kiwnął jej na powitanie
głową i przyjaźnie zmrużył oczy. Odpowiedziała mu lekkim machnięciem ogona.
Na dalsze uprzejmości nie było
czasu, bowiem pojawił się Xavier. Wyjątkowo nie rzucił na powitanie żadnej
kąśliwej uwagi i przeszedł od razu do rzeczy, co nieco zdziwiło Decoy. Zdążyła
przyzwyczaić się do tego, jak traktował podwładnych i niemal czuła się
nieprzyjemnie z tym, że generał nie zachowywał się jak zwykle i oszczędził
sobie złośliwości.
Nieunikniona za to była przemowa
generała, który kwiecistym językiem rozpoczął ich dzień pracy, wysyłając w
różne części terytorium sfory. Tę rutynową sytuację przerwało na moment wejście
do restauracji białego psa, który niemal niezauważalnie prześlizgnął się od
wejścia na tyły budynku. Wszyscy jak na zawołanie skupili na nim wzrok, Decoy
również. Obserwując reakcję Romulusa, który rozluźnił się i odwrócił
spojrzenie, stwierdziła, że nie ma się czego obawiać. Starała się przywołać
wspomnienia związane z tym samcem albo chociaż sytuację, w której go widziała.
Nic.
Słuchała Xaviera, jednocześnie
szukając w pamięci imienia białego owczarka. To musiał być drugi przywódca.
Czasem zapominała, że tę rangę sprawuje też inny pies oprócz Bloodhundur. W
końcu to z nią była najbliżej i z każdą sprawą zwracała się właśnie do niej.
Nigdy nie wystąpiła sytuacja, by musiała odnaleźć tego drugiego o imieniu... O
imieniu?
To, że nie potrafiła sobie tego
przypomnieć, lekko ją denerwowało. Tym bardziej że czuła na sobie uważny wzrok
cichego obserwatora, który wodził od czubka jej nosa aż po koniec ogona. Dlaczego
aż tak go zainteresowała?
— Kruszynko, dla ciebie parking — wyłapała z przemowy Xaviera swój przydział okraszony "zabawną" uwagą.
— Tak jest — odpowiedziała
krótko, by pies mógł przejść do kolejnej osoby.
Dzisiaj dostała przydział na
parking w pobliżu metra. Lekko uniosła brwi, dziwiąc się jeszcze bardziej
łaskawej decyzji generała. Zaraz jednak poznała powód, gdy Xavier ostrym tonem
zwrócił się do nowego szeptacza, rozkazując mu pójść tam, gdzie do tej pory
wysyłał Decoy. A więc tak się sprawa miała. Chyba nieświadomie suczka
awansowała z pozycji świeżaka na zwykłego szeptacza dzięki pojawieniu się
czekoladowego samca.
Spotkanie dobiegło końca. Romulus
wyszedł zaraz za generałem, a za nim ruszyła reszta. Przy wyjściu czekał biały
pies, obserwując uważnie mijających go szeptaczy. Decoy specjalnie została
nieco z tyłu, by zatrzymać się przy przywódcy, gdy reszta już opuściła budynek.
— Malcolm, tak? — Decoy modliła
się w myślach, by nie popełnić gafy już na starcie i nie pomylić miana
rozmówcy. — Całe spotkanie czułam się obserwowana, w czym problem?
— W niczym, przez długi czas nie
mogłem cię rozpoznać, Decoy i stąd pewnie twoje bądź co bądź, właściwe
odczucie.
Decoy zmarszczyła nos, orientując
się, że to, co powiedziała mogło nie zabrzmieć do końca kulturalnie. Rzuciła psu
niepewne spojrzenie. Nie bardzo wiedziała, jak odpowiedzieć.
— Najwidoczniej już wszystko
jasne — palnęła bez przemyślenia tej kwestii.
Cholera, Decoy. Pieprzona
mistrzyni słowa z ciebie.
— Och, tak. Czy nie powinnaś iść
z resztą grupy? — Malcolm podniósł się z kąśliwym uśmiechem.
— Tak — odpowiedziała Decoy zbita
z tropu. — To znaczy tak jest, Malcolmie. Tak, przepraszam. Za... erm...
Może... pójdę... już — zdecydowała suczka i szybko wyminęła przywódcę.
Z ulgą oddaliła się od
restauracji i skierowała swoje kroki w stronę parkingu. Miejsce to było pełne
porzuconych samochodów i innych pojazdów, a przy tym dość bezpieczne.
Oczyszczenie go ze szwendaczy było w zasadzie bardziej zabawą niż wymagającym
zadaniem. Dużo kryjówek i wąskich przejść, w których bezmyślne zombie blokowały
się i stawały nieszkodliwe, sporo ostrych kawałków metalu, dzięki którym można
było zabić cele czy mnóstwo piachu, pyłu i wysokiej trawy do kamuflażu i
skradania stwarzały warunki idealne do pracy dla małej suczki.
Zaczęła standardowo od
przybrudzenia futra tym, co znalazła w okolicy. Dokładnie nanosząc warstwę
kamuflującą zapach, przyglądała się szwendaczom krążącym między wrakami. Trzy z
nich chodziły sprawnie, o ile można tak było określić ich powolny slalom przez
labirynt tworzony z samochodów. Dwóm brakowało kilku części ciała i poruszały
się mniej normalnie, na czworakach i czołgając się po ziemi przy pomocy rąk.
Decoy nie sprawiło problemu
zlikwidowanie obu nieumarłych. Chwyciła w pysk lekki metalowy pręt wystający z
pobliskiego samochodu i zbliżyła się do zombie, które właśnie ruszyło w jej
stronę, zwabione dźwiękiem. Wycelowała i zaczęła wbijać pręt w pusty oczodół
szwendacza. Gdy natrafiła na opór, szarpnęła kilkukrotnie głową w prawo, robiąc
spustoszenie wewnątrz czaszki. Cel przestał się poruszać.
Kolejny trzymał głowę na
wysokości jej oczu, a rąk używał do poruszania się. Decoy po prostu skoczyła mu
na kark, bez trudu niszcząc przegniłe tkanki. Wystarczyło celnie wbić pręt od
tyłu mózgoczaszki i ten zombie również stał się nieszkodliwy.
Suczka mruknęła z zadowoleniem,
orientując się, że nie narobiła bałaganu z flakami czy zgniłą breją, które
czasem wyciekały ze szwendaczy. Xavier oprócz rozdzielania im zadań pilnował
również porządku i jeśli ktoś zostawiał za sobą syf, przekonywał się o tym, by
lepiej nie popełniać tego błędu ponownie.
Inaczej sprawa miała się z trzema
bardziej ruchliwymi szwendaczami, które poruszając się w pozycji stojącej, były
zbyt wysokie, by tak po prostu je załatwić. Musiała najpierw doprowadzić do
tego, by się przewróciły czy unieruchomić je w dogodnej pozycji.
Kątem oka zauważyła ruch. Na
moment odwróciła głowę, lustrując uważnie sylwetkę, która wydała jej się
znajoma. Był to Malcolm z nosem przy ziemi. Decoy zmierzyła przywódcę wzrokiem,
jakby zastanawiając się, czy specjalnie przyszedł tu za nią, czy może zajmuje się
własnymi sprawami. Jego zachowanie wskazywało na to, że była to raczej ta druga
opcja.
Decoy nie pozwoliła sobie na rozproszenie
i powróciła do pracy. Wczołgała się pod ciężarówkę stojącą kilka metrów dalej
by dotrzeć do szwendacza, który wędrował korytarzem otaczających go z obu stron
samochodów. Zaczekała aż ją minie. Po krótkich oględzinach najbliższych drzwi
spostrzegła, że nie są do końca zamknięte. Postanowiła to wykorzystać i uwięzić
zombie w prowizorycznej pułapce. Pchnęła je barkiem, wywołując donośne
skrzypnięcie. Zombie odwrócił się w jej stronę tylko po to, by zablokować się na
drzwiach. Decoy sapiąc z wysiłku, trzymała drzwi, orientując się, że musi je
czymś podeprzeć. Dookoła leżało sporo złomu, suczka chwyciła zębami za pierwszy
lepszy kawałek metalu i przeciągnęła go ku sobie.
Puściła drzwi, kręcąc głową, by
dać odpocząć szyi, którą lekko nadwyrężyła. Odczuła ból w miejscu blizny,
której dorobiła się w dzieciństwie. A może było to tylko złudzenie? Czy po
takim czasie blizna mogła jeszcze boleć? Musiała zapytać Bloodhundur, ona na
pewno będzie wiedzieć.
Decoy wskoczyła do wnętrza
otwartego samochodu i zachowując się jak najciszej by nie zwrócić uwagi
szwendacza, przeszła przez wybitą przednią szybę. Teraz widziała go dokładnie,
jego głowę na swojej wysokości, obijającą się o pordzewiałe drzwi. Szwendacz
nadal próbował przedostać się na drugą stronę, tam, gdzie usłyszał dźwięk chwilę
temu. Decoy zmarszczyła nos. Mieli szczęście, że te istoty nie były mądrzejsze
i kierowały się wyłącznie instynktami. Z inteligentnym wrogiem walka była o
wiele trudniejsza, jak zdążył pokazać jej Romulus.
Suczka spojrzała w drugą stronę,
gdzie odłamki szkła sterczały z nie do końca zniszczonej szyby. Podeszła bliżej
i uważając, by ostre krawędzie nie poraniły jej skóry, nacisnęła łapami na ledwo
trzymający się reszty fragment. Z cichym skrzypnięciem odłamał się i upadł na
maskę. Lśnił w słońcu, jakby zachęcając do chwycenia go.
Tak też Decoy zrobiła. Skierowała
swoje kroki z powrotem do uwięzionego szwendacza i szukając wzrokiem idealnego
miejsca na wbicie ostrza, językiem ostrożnie przesuwała szklany odłamek w
pysku. Nie było sensu się zastanawiać, zombie odsłonił swój najczulszy punkt,
wystarczyło jedynie poczekać na odpowiedni moment. Potwór znów odbił się czołem
od drzwi. Teraz.
Ostrze weszło gładko, zombie
przestał się poruszać. Z jego czaszki wylała się cuchnąca breja i spłynęła po
pysku Decoy, dostając się również na język. Suczka miała ochotę się skrzywić i
wypluć wszystko natychmiast, ale dla pewności przekręciła jeszcze broń we
wnętrzu głowy zombie i dopiero wtedy puściła. Ciało osunęło się na ziemię.
Decoy wytarła łapą pysk i z
obrzydzeniem skrzywiła się, pozbywając mieszanki zgniłych tkanek i krwi z
języka. Po tej krótkiej toalecie zeskoczyła z maski samochodu i ruszyła w stronę
kolejnych dwóch szwendaczy.
Te krążyły razem, od jednego
pordzewiałego samochodu do drugiego, obijając się o metalowe części i
zostawiając na nich ślady ciemnej krwi. Zapach był tu szczególnie dokuczliwy.
Zambie oprócz swojego własnego unikalnego "zapachu" musiały
rozszarpać tu na części jakieś małe zwierzę. Decoy nie zawracała sobie głowy
sprawdzaniem, cóż takiego to było. Wystarczyła jej wiedza, że wszyscy
członkowie sfory żyją. Nawet jeśli był to jakiś pies, tym lepiej dla niej i
reszty społeczności. Nie musiała radzić sobie z intruzem, który został
unieszkodliwiony na miejscu, nim zdołał dotrzeć do ich siedziby i zagrozić
komuś innemu.
Wskoczyła cicho na sparciałą
oponę, a potem wyżej, do otwartego bagażnika jednego z wozów. Był pusty, pewnie
szukający jakichś zapasów ludzie otworzyli go i zostawili w ten sposób.
Rozglądała się po otoczeniu w poszukiwaniu jakichś elementów, które mogłaby
wykorzystać do zabicia zombie. W tym samym czasie jej myśli odpłynęły mu
pomysłowi, który zrodził się spontanicznie dzięki widokowi szczątków. Może
dobrze zabezpieczone szwendacze mogłyby stanowić linię obrony, która
zapewniałaby bezpieczeństwo stada? W końcu zombie dosyć dobrze radziły sobie z
zabijaniem innych stworzeń, szczególnie w grupie. Pojedynczy osobnik nie był
zbyt groźny, ale im więcej ich było w jednym miejscu, tym trudniej było
przemknąć obok. Jeden zaalarmowany szwendacz równał się całej grupie kroczących
w twoją stronę umarlaków.
Na pewno zdjęłoby to pewien
ciężar z nich wszystkich. Nie dość, że szwendacze przestałyby być widziane
jedynie jako niebezpieczeństwo, które trzeba zlikwidować, a sprytne narzędzie do
ochrony przed innymi zagrożeniami, to jeszcze sprawa z jakimikolwiek intruzami
byłaby rozwiązywana bez konieczności udziału członków sfory. Czy to psy, czy
ludzie, trudno byłoby im poradzić sobie z hordą zombie.
Zaraz jednak Decoy przeszła od
samych plusów do samych minusów. Jakkolwiek by na to patrzeć, większość sfory
chciała zostać od szwendaczy tak daleko, jak to możliwe. Z pewnością nie
odpowiadałoby im to, że pierwszym widokiem po wyjściu na zewnątrz metra byłyby
zombie. Ich dźwięki, smród rozkładu były uciążliwe. Nawet zimą, o ile suczka
dobrze pamiętała. Do tego niektórzy mogli mieć osobisty uraz do tych stworzeń.
Co, jeśli ich rodzina zginęła właśnie zabita przez szwendacze? Albo oni sami
zostali zranieni i nabawili się nosicielstwa, ran czy nawet kalectwa? Nawet
blizny mogły być uciążliwe, Decoy sama się o tym przekonała. Jej własna rosła
wraz z nią, ale wciąż przypominała o sobie, boląc w nocy. Zmierzając do końca,
to rozwiązanie było tak czy inaczej niepewne. Co jeśli coś poszłoby nie tak i horda
szwendaczy dostałaby się do metra?
Decoy mruknęła cicho,
przeciągając się. Jej plan był gotowy. Zwinnie przemknęła po sąsiednim
samochodzie z powrotem do tego, w którego bagażniku siedziała. Stanęła na
szczycie dachu i wydała z siebie krótkie szczeknięcie. To natychmiast zwróciło
uwagę zombie, które ruszyły w jej stronę znacznie szybciej, niż się tego
spodziewała. Miała moment na przygotowanie się do wybicia.
Szwendacze wyciągały przed siebie
ręce pokryte brudem i czyjąś krwią. Same nie prezentowały się też najlepiej.
Pierwszy i nieco szybszy, był wychudzony, ale jeszcze nic nie zaczęło od niego
odpadać. Albo poruszał się przez nieproblemowe otoczenie, gdzie o nic nie
zahaczał albo przemienił się w przeciągu kilku tygodni. Więcej by mu nie dała,
szczególnie przy takiej pogodzie. Ciepłe powietrze i deszcze na zmianę
powodowały znacznie szybszy proces rozkładu, niż miało to miejsce normalnie.
Gdy były już bardzo blisko,
wreszcie pierwszy uderzył o klapę, a drugi poszedł w jego ślady. Decoy szybko
skoczyła, domykając bagażnik. Z pewnym oporem, ale jednak udało jej się go
zamknąć. Wszystko obryzgały szczątki przeciętych na pół zombie. Na szczęście te
niebezpieczne górne partie w postaci głów i rąk zostały uwięzione w środku.
Po skończonej pracy była odrobinę
zmęczona, ale bardziej brudna. Wiedziała, że inne psy na stacji nie przywitają
jej chętnie, jeśli pojawi się tam cała umorusana we wnętrznościach zombie i
pyle. Jej samej aż tak by to nie przeszkadzało, gdyby mieszkała sama. Ale
społeczność miała pewne wymagania co do higieny, więc chcąc nie chcąc suczka
musiała się dostosować, nawet jeśli uważała za dużą stratę czasu codzienne
nakładanie kamuflażu i czyszczenie go od nowa. W dodatku Xavier nienawidził, gdy
pojawiała się, by złożyć mu raport cała pokryta brudem.
Znalazła sporą kępę roślin, które
na swoich dużych liściach zachowały poranną rosę. Przeszła przez nią kilka razy, aby zwilżyć futro. Następnie otrzepała się z co większych grudek ziemi i
kawałków zombie. Efekty nie były zadowalające, więc położyła się na roślinach i
wytarzała, trąc mocno ciałem by zmyć wszystkie pozostałości. Gdy wstała, niemal
podskoczyła. Tuż nad nią stał Malcolm.
— Przestraszyłem cię?
Odetchnęła, odsuwając się lekko.
Pies w jej ocenie znajdował się odrobinę zbyt blisko. Strzepnęła łapą kilka
mniejszych listków i dopiero wtedy spotkała się wzrokiem z przywódcą sfory.
Jego brązowe oczy nie zdradzały myśli i odczuć.
— Tak — odpowiedziała krótko. Nie
było sensu udawać, przecież samiec widział jej reakcję, której na pewno nie można
było opisać jako spokojnej.
Malcolm mruknął cicho, a jego
wzrok przesunął się od niej do zdewastowanej kępy roślin. Decoy chwilę myślała
nad tym, co teraz powiedzieć, o ile w ogóle się odzywać i dlaczego pies znów do
niej podchodzi. Wtedy w jej głowie coś kliknęło i suczka opuściła ogon między
łapy, kuląc się nieznacznie.
— Czy to były... jakieś
wartościowe zioła?
Pies podszedł do nędznej kupki
połamanych łodyg, oderwanych liści i tego, co zmyła ze swojego futra. Decoy
odsunęła się zapobiegawczo, umożliwiając mu przejście. Zacisnęła zęby i spięła
się, na zmianę obserwując nieodgadniony wyraz pyska Malcolma i swoje łapy,
teraz już czyste. Cóż, mogła się domyślić, że pies nie spaceruje sobie tutaj ot
tak, a wykonuje swoją pracę, podobnie jak ona. Nie zaszkodziłoby chwilę pomyśleć
zanim rzuciła się, by zniszczyć potencjalne lekarstwo na własne rany. Potrafiła
sobie wyobrazić, że zielarze woleli zbierać swoje rośliny tutaj, na bezpiecznej
ziemi a nie zapuszczać się za nimi w inne rejony terytorium, gdzie aż roiło się
od zombie.
— Trudno powiedzieć.
Decoy skrzywiła się lekko,
zamykając oczy. Teraz naprawdę było jej głupio i wstyd. Dlaczego musiała przez
cały dzień wychodzić na tak bezmyślną i głupią osobę przed przywódcą stada?
Najpierw ta rozmowa rano, teraz to...
— Wygląda trochę jak kosowe ziele, ale... Cóż, niewiele da się rozpoznać. — W głosie Malcolma brzmiała zaduma i
coś na kształt smutku, jakby ubolewał nad losem rośliny. Decoy westchnęła i
smętnie zwiesiła uszy, przestępując z łapy na łapę. — Hm, naprawdę nie jestem
pewien.
Suczka zwróciła na niego oczy po
raz kolejny i tym razem zauważyła lekki uśmiech na pysku przywódcy. Fuknęła na
samca, który skrzyżował z nią spojrzenia, tym razem otwarcie się śmiejąc.
— To tylko jakiś chwast, co? — zapytała powoli, wciąż nieco zbita z tropu.
Malcolm jedynie skwitował to
krótkim śmiechem. Decoy odetchnęła z ulgą, przysiadając w bardziej komfortowej
pozie na ziemi obok niego.
— Spokojnie... Pomyślałem, że
rozluźnię atmosferę. Obserwowałem cię i jesteś dość spięta. Zawsze obserwujesz
otoczenie, nie masz czasu na relaks. Chyba normalne metody u ciebie nie
działają — Malcolm znienacka zmienił temat. Suczka zastrzygła uszami,
koncentrując się na jego słowach. Z początku nie zrozumiała. — Dużo zachodu z
tym zabijaniem szwendaczy twoimi... sposobami.
— Och — mruknęła Decoy, nie
wiedząc co myśleć o słowach psa. Przez "normalne metody" zapewne
rozumiał powalenie szwendacza i zagryzienie go. Tak przynajmniej działała
większość szeptaczy w przypadkach, gdy istot nie było zbyt dużo. Nie wiedziała,
czy Malcolm kpi, czy to po prostu jego spostrzeżenie. Trudno jej było go
odczytać. — Tak, pracuję trochę inaczej niż reszta.
— Nie myślałaś o wybraniu jakiejś
innej rangi?
Decoy trochę to uraziło, ale
zachowała neutralny wyraz pyska. Czy w ten sposób pies dawał jej do
zrozumienia, że nie nadaje się do tej pracy? Że źle wybrała? Lekko przymknęła
oczy, patrząc na swój ogon oplatający przednie łapy. Pewnie wiedział, co mówi.
Był przywódcą.
— Jestem szeptaczem — powiedziała
cicho, bez większej pewności siebie.
— Jestem pewien, że gdybyś
chciała, Bloodhundur i ja bez problemu możemy... cóż, zmienić twoją profesję.
Wciąż jesteś młoda. Dopiero zaczynasz. Na takim etapie masz szansę bez problemu
zmienić się w dobrego medyka albo zielarza. Tym bardziej mając Bloodhundur za
mentorkę. Wiem, że jesteście dosyć blisko, na pewno byłaby chętna, by cię uczyć
w wolnych chwilach.
Decoy słuchała i zaciskała zęby.
Nie chciała przerywać psu, ale nie poświęcała jego słowom większej uwagi.
Wiedziała, że chce być szeptaczem. Była szeptaczem. Żadna inna ranga nie
zapewniłaby jej tego, za czym tak tęskniła. Wolności. Mimo miesięcy spędzonych
w metrze dalej nie przywykła do tego stylu życia. Była podróżniczką,
odkrywczynią. Musiała widywać nowe widoki i słyszeć nowe dźwięki, poznawać nowe
zapachy. Dopiero od kilku tygodni mogła bez niczyjej opieki wychodzić na
zewnątrz by poznawać otoczenie. Wciąż nie zwiedziła całego terytorium, ale trochę
obawiała się tego, co nadejdzie, gdy już przejdzie je wzdłuż i wszerz. Czy ten
głos mówiący jej by podążała ku nowym ziemiom kiedyś zamilknie?
— Nie jestem w tym najlepsza — zaczęła Decoy, gdy pies skończył mówić i popatrzył na nią, oczekując jej
odpowiedzi. — Jeszcze. To prawda, że nie mogę działać jak inni i zajmuje mi to
trochę więcej czasu i wysiłku. To nic. Bycie medykiem albo zielarzem... To nie
jest... To nie dla mnie.
Pokręciła głową, wzdychając.
Malcolm wciąż siedział obok. Czy odmowa spotka się z jego niezadowoleniem? Nie
chciała okazać mu braku posłuszeństwa, ale równie mocno nie chciała, by przywódca
rozkazał jej zmienić rangę na inną. Może jedynie stwarzał pozory, że Decoy ma
coś w tej materii do powiedzenia. Zarządzał podległymi mu psami, co za problemem
byłoby odsunięcie suczki od jej obowiązków i przydzielenie jej jakichś innych
zadań polegających na zbieraniu ziół czy przyrządzaniu lekarstw?
— Doceniam propozycję — powiedziała. — Wiem, że mój sposób zabijania szwendaczy nie wygląda tak efektownie
jak otwarta walka, ale jest równie skuteczny. A przecież głównie to się liczy
dla sfory. Żeby zombie nie pałętały się tam, gdzie nie trzeba.
— Dla ciebie się to nie liczy? — złapał ją za słówko Malcolm.
— Cóż... — Odwróciła wzrok i
przez chwilę patrzyła na parking. — Potrafię wędrować wśród nich. Zwabić w
jakieś miejsce. Nakierować na pułapkę. Niekoniecznie musiałabym je zabijać, by
gdzieś dotrzeć. Wystarczy być cichą i myśleć.
— A jednak trafiłaś do nas. — Może nie miało zabrzmieć to jak przytyk, a może pies specjalnie rozmawiał z nią
tak, by zmusić do pokazania swojego punktu widzenia. Było mu to do czegoś
potrzebne czy to zwykła ciekawość? — Z raną po ugryzieniu szwendacza.
— Nie da się ukryć — suczka
pozwoliła sobie na autoironiczny dowcip. Malcolm uśmiechnął się kwaśno, swój
wzrok skierował jednak na rozległą brzydką bliznę oszpecającą szyję Decoy i
tworzącą coś na kształt upiornego uśmiechu. — Zły dzień.
— Ach. Więc to był po prostu
pech, tak? — Pokręcił głową Malcolm, przymykając oczy.
— Nie to miałam na myśli — odezwała się nieco pewniej niż wcześniej. — Właściwie powinnam być martwa od
samego początku i tylko czyjaś decyzja sprawiła, że przeżyłam. A potem
trzymanie się tej osoby. Od tamtej pory wszystko zależało ode mnie, ale na
samym starcie... Tak, byłabym martwa. Oszczędzono mnie i sama nie wiem
dlaczego.
Decoy zamilkła, orientując się,
że może za bardzo się rozgadała o prywatnych sprawach. Dzisiaj rano pies dał
jej do zrozumienia, a przynajmniej zasugerował, że do szczęścia niepotrzebne mu
są tak osobiste informacje. Z tego, co mu powiedziała i tak nie zdołałby się
domyślić co jej się przydarzyło. Ona sama czasem nie rozumiała tego, jak udało
jej się dotrzeć aż tutaj. Czemu Mark nie pożarł jej jak reszty rodzeństwa? Jak
udało jej się mimo wszystko podążać za nim, nie doznając żadnego poważniejszego
urazu? Kiedyś coś musiało pójść nie tak. Wszystko poszło nie tak tamtego
pamiętnego dnia.
Zapadła cisza. Malcolm nie wyglądał, jakby miał coś powiedzieć.
— Myślę, że zabrałam ci już
wystarczająco dużo czasu — powiedziała Decoy, podnosząc się.
Malcolm spojrzał na nią
roztargnionym wzrokiem, jakby wyrwała go z głębokiego zamyślenia. Wyglądał
jakoś... lśniąco. Wzrok miał spokojny, na pysku nie było śladu grymasu czy
wyrazu czujności, który zwykle mu towarzyszył. Futro rozwiało się lekko,
błyszcząc w promieniach słońca. Przypominał teraz zwyczajnego psa
odpoczywającego po zabawie w ogródku, nie przywódcę stada psów zabijających zombie
i szczury, żyjącego w opuszczonym metrze. Decoy zamarła, gdy ich spojrzenia się
spotkały.
— Muszę zameldować, że parking
oczyszczony.
— Tak, idź już.
Pies zmrużył lekko oczy, po
tamtym spokojnym Malcolmie nie było już śladu. Jego miejsce w mgnieniu oka
zajął poprzedni, na którego barkach leżał los całej sfory i każdego jej członka osobno zarazem.
Decoy nie była nawet pewna, czy
to wszystko zwyczajnie jej się nie przewidziało.
Malcolm?
Bonus
dodatkowa nagroda za +4000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz