Zniknąłem za winklem, z upodobaniem stwierdzając, że ścieżka ma niecałe półtora metra szerokości. Wystarczająco dużo, by w razie nieoczekiwanego zagrożenia gwałtownie odskoczyć w bok i rzucić się do ucieczki, lecz zbyt mało, by zostać zaatakowanym przez kilku wrogów naraz. Nawet gdybym natknął się na niewielkie stadko trupów, po zajęciu odpowiedniej pozycji, chroniąc się za murem, mógłbym w wąskim przesmyku bez problemu wybić wszystkich przeciwników. Nawet biorąc pod uwagę to, że byłem prawie oderwany od rzeczywistości, a drżące łapy z trudem powstrzymywały mój ciężar.
Nie chciałem marnować sił na trucht, by, w razie potrzeby, wykrzesać odpowiednią dozę energii, by wygrać walkę. Szedłem umiarkowanie szybkim krokiem, pokonując kolejne metry bocznej alejki. Z zaciekawieniem przyglądałem się kolorowym fasadom bloków, otwartym okiennicom, gdzieniegdzie wiszącym szyldom i witrynom sklepów, które jeszcze nie zostały doszczętnie zniszczone. Bluszcz i inne podobne rośliny zawzięcie pięły się po pionowych ścianach, sprawiając, że ów miejsce miało jeszcze ciekawszy klimat. Zastanawiałem się, czy przyjemny dla oka krajobraz był faktycznym stanem rzeczy, czy też mój umysł ponownie zakłamywał rzeczywistość. Nawet jeśli, wolałem, gdy robił to w ten nieszkodliwy sposób.
Nocne światło płynące z gwiazd sprawiało, że w całej okolicy było dość ciemno, a obszary oświetlone i zacienione niekiedy tworzyły wyjątkowo ostre, wręcz nieprzyjemne i nienaturalne kontrasty. Część ulicy tonęła w czerni lub granacie, natomiast druga jej strona okryta była czymś jaśniejszym od pół mroku. Trzymałem się oczywiście tej strony, która pozwalała mi bez trudu zobaczyć choćby własne łapy. Zdarzało się, że sierść stawała mi dęba, zjeżona nagle i bez zapowiedzi, gdy, raptem kilka metrów ode mnie, z ziemi wyrastał jakiś podejrzany, ciemny kształt. Podchodziłem wtedy na sztywnych łapach do domniemanego zagrożenia, zazwyczaj tylko po to, by przekonać się, że jest to jakiś losowy przedmiot, będący pozostałością po życiu sprzed apokalipsy.
Tym razem jednak było inaczej. Z bijącym sercem i gotowymi do nagłego ataku mięśniami, zbliżyłem się do czarnej bryły zagradzającej mi drogę. Okazało się, że była położona znacznie dalej, niż przypuszczałem. Kształt był doprawdy ogromny - zagradzał cały prześwit uliczki i bez mała sięgał czterech czy pięciu metrów wzwyż. Rozluźniłem się nieco, gdy dotarło do mnie, że nie jest to żaden żywy przeciwnik. Podniosłem wzrok ku górze, bacznie lustrując napotkaną przeszkodę. Gruzowisko. Spojrzałem na boki, starając się wyszukać przyczynę takiego stanu rzeczy. Po obu stronach ścieżki znajdowały się niemal całkowicie zawalone bloki. Zmarszczyłem brwi. Co sprawiło, że w proch obróciły się aż dwa budynki?
Odruchowo się odwróciłem, mierząc wzrokiem przebytą drogę. Był już środek nocy, a ja dalej znajdowałem się stosunkowo daleko od Metra. Mogłem albo podjąć ryzykowną próbę przeprawy przez rumowisko, albo zawrócić i mieć nadzieję, że nic nie postanowi mnie zeżreć, gdy będę cofał się do głównej drogi. Szeroka ulica dalej jednak do mnie nie przemawiała. Wolałem wspinaczkę.
Romulus wybiera pójście naprzód, przez gruzowisko.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz