Lubię cię. Mocno. I nieważne, co zrobiłaś wcześniej... ja o tobie zdania nie zmienię. Wiem, jak bardzo cierpisz i tylko mogę sobie wyobrażać ból, jaki teraz czujesz. Ale teraz jestem z tobą i chcę ci coś powiedzieć. Skąd mogłaś wiedzieć? Czy wirus chodził po ulicy i mówił: tutaj jestem, nie podchodź, bo zginą twoi ludziowie czy rodzina? Nikt o nim nic nie wiedział, a ty po prostu żyłaś normalnie. Zachowywałaś się tak, jak zachowywałby się każdy na twoim miejscu. Ja i ktokolwiek, kogo na to miejsce byś wzięła. Wszyscy żyliby tak, by być szczęśliwym. Nie ma w tym twojej winy, wiesz? Musisz to wiedzieć, i nie obchodzi mnie to, co ty sobie tam myślisz. Zabraniam ci się obwiniać za coś, co podchodzi pod jakieś skrajne granice kretynizmu! Nikt nie wiedział, rozumiesz? Żaden pies nie miał pojęcia, że od wirusa, o którym nikt nie wiedział, będą umierać człowieki! A przeszłości nie zmienisz, choćbyś chciała z całych sił.
Poderwałam się gwałtownie, wybudzona ze snu niezidentyfikowanym dźwiękiem. Moje prowizoryczne posłanie z trzech koców było całe ugniecione i rozbebłane na wszystkie strony świata. Musiałam wierzgać i przekręcać się z boku na bok, kiedy śniłam. Przetarłam pysk łapą, a zamknąwszy przy tym oczy na nowo usłyszałam głos Hany, jej wywód o "człowiekach" i próbę przywrócenia mi dawnego blasku; dawnej iskry, która zwykła wrzeć w moich lodowatych oczach. Była taka urocza w tym wszystkim, co robiła. W tym, jak nie potrafiła zapamiętać odmiany słowa człowiek. W tym, jak bardzo przejęta opowiadała mi o Pani Licho i reszcie straszydeł, którymi karmiła ją matka za młodu. W tym, jak przytulała się do mnie, bez względu na to, czy miała powód i czy humor jej choć odrobinę dopisywał. W tym, jak chichotała, gdy rzucałam żartami, zwykle bawiącymi jedynie mnie. W tym, jak cholernie starała mi się okazać całe swoje wsparcie, dając mi maksimum swej uwagi i wybaczając błędy, którymi krzywdziłam ją przez blisko tydzień. Zasługiwała na całe dobro, jakie tylko istniało i tak strasznie nie pasowała do tego okrutnego świata. Bez względu na to, czy trwała apokalipsa, czy nie - była istnym aniołem, cierpiącym wśród okrutnych i dwulicowych ludzi i psów.
Rozejrzałam się po wagonie. Wszyscy twardo spali. Mirage wciąż leżał na lewym boku, więc nie minęła nawet druga. Miałam jeszcze niemalże całą noc do przespania i wypoczęcia. Wyjątkowo, zamiast tych samych, niezmiennych od dwóch czy trzech lat koszmarów, nawiedzała mnie po nocy łaciata suczka, rozjaśniając cały świat swym uśmiechem i chichotem. Ziewnęłam przeciągle, orientując się nagle, że pysk drętwieje mi od szerokiego, acz leniwego uśmiechu. Musiałam szczerzyć się przez cały ten czas. Mlasnęłam dwukrotnie i, zwinąwszy się w kłębek, zasnęłam z powrotem. Ku mojej uciesze, ona wciąż czekała na mnie w krainie snów.
* * *
Wróciłam do żywych wyjątkowo późno. Obudziła mnie codzienna wrzawa metra. Tym razem jednak nie były to zwykłe rozmowy czy szeptacze spieszący na zebranie i rozdanie zadań przez Xaviera, u którego punktualność była musowa. Dziś, i nie tylko zresztą, w podziemiach był ruch niczym na ulicach Rzymu. Ktoś krzyczał, że nadchodzi ulewa i trzeba przynieść wiadra, jak najszybciej. Ktoś inny wrzasnął na swego przedmówcę, że jest zajęty i sam musi sobie poradzić. Hm... miałam wrażenie, że to Romulus i Erge toczyli słowną przepychankę, jednak cichła z chwili na chwilę. Zastrzygłam uchem, nasłuchując kolejnych dialogów, jednak dotarły do mnie tylko posapywania i tupot psich poduszek, niesiony przez echo po tunelach. Aż wreszcie zapadła cisza, gdy jakiś pies postawił swoje łapy na ostatnim schodku metra, prowadzącym na powierzchnię.
Dopiero wtedy podniosłam się i wynurzyłam z wagonu, przeciągając się i rozdziawiając paszczę szeroko, gdy ziewałam. Otrzepałam się z resztek zmęczenia i porzuciłam zaspane wcielenie na rzecz nowego, rześkiego... Och, kogo ja próbowałam oszukać? Byłam kurewsko wykończona, dopiero wracałam do pełnej sprawności po starciu z dwunożnymi, mając na głowie klęskę i odwadniających się Sforzan. Cieszyłam się, że nie byłam z tym wszystkim sama. Wciąż był Malcolm, ogarniający w moim imieniu wiele zadań, gdy nie byłam do tego zdolna. Był Mirage, który na każde zawołanie przynosił mi jedzenie czy wodę, choćby miał zrezygnować z własnej racji żywieniowej na moją rzecz. I była Hana, która trzymała mnie w całości, cobym nie rozleciała się na drobne kawałeczki jak potłuczona porcelanowa lalka.
Niewiele czasu później, po kilkuminutowej przechadzce, wpadłam na sukę, która biegała po mojej głowie od świtu do zmierzchu. Wydawała się być strasznie roztargniona, a jej oczy zasnute były mgłą. Nie dziwiłam się ani trochę, była wszak jedyną łowczynią w całym stadzie i na jej barkach spoczywał obowiązek wykarmienia przynajmniej większości, a także stwarzania pozorów, że wagon spiżarniany wcale nie świeci pustkami. Zaczęłam nawet obawiać się, że lada dzień padnie i nigdy więcej nie wstanie, a tego już nie wybaczyłabym ani sobie, ani nikomu, kto nie uświadomiłby mi na czas, że suczka pracuje za dużo i za ciężko.
— Pójdę zapolować, a ty odpoczniesz — odpowiedziałam, obserwując słaniającą się łaciatą, opartą o mnie. Biło od niej to samo ciepło, co zawsze, bez względu na stan, w jakim się aktualnie znajdowała. A może po prostu tak reagował na jej bliskość mój organizm? Czułam przyspieszone bicie serca, które łopotało mi w piersi. — W takim stanie to przepiórka dopadnie ciebie, a nie ty ją, słonko. — Za późno ugryzłam się w język. Poczułam silne zawstydzenie i gdyby nie futro na moim ciele, pewnie zrobiłabym się cała czerwona.
— Nie zostawię cię samej... z tym wszystkim. Razem jesteśmy zdolne upolować i przytargać więcej niż w pojedynkę. Sama też jestem w stanie to zrobić, tylko skutek będzie o wiele marniejszy niż to, co wypracujemy w duecie. — Oczywiście, że musiała się zbuntować. Wiedziałam, że nie chodzi o brak mojego autorytetu, a zwykłą troskę o mój stan, dlatego nie targnęła mną wściekłość. Zamiast niej, moją facjatę rozjaśnił nieco nieśmiały uśmiech. — To jak będzie, Blod?
— W porządku. I tak niby jestem medykiem, to zajmę się tobą, gdyby miało ci się pogorszyć. Chodź, dewotko, zapolujemy na coś większego. — Szturchnęłam ją pyskiem, kiedy podniosła się i oderwała ode mnie, ku mojemu niezadowoleniu.
— Czemu dewotko? — zapytała, kiedy dreptałyśmy przed siebie.
— Nie wiem. Tak mi się jakoś powiedziało, a co? — Sprzedałam jej niegroźnego kuksańca w bok, nie spowalniając ani nie przyspieszając tym naszego marszu. Za to wprowadziłam trochę szczenięcej rozrywki do naszej wędrówki.
— A wiesz w ogóle, co to znaczy? — spytała, kiedy już złapała równowagę i odpłaciła mi się tym samym, tylko nieco mocniej.
— Może mnie oświecisz, encyklopedio? — Znów kuksaniec w moim wykonaniu spotkał się z jej ciałem, również mocniejszy od wcześniejszych.
Droga upłynęła nam przyjemnie. Po kilku wzajemnych zderzeniach ciałami, odpuściłyśmy. Żadna nie dała rady powalić na glebę drugiej, więc zaniechałyśmy tej bezowocnej walce. Choć nie zamierzałam się poddać, jedynie odłożyłam tę bitwę na później. Teraz potrzebowałyśmy dużo siły, by poradzić sobie z obowiązkami łowców, których w stadzie mieliśmy aż... jednego. W dodatku mi towarzyszył, a raczej towarzyszyła.
Most minęłyśmy wykorzystując maksymalnie siłę naszych łap i niezawodną wytrzymałość, wypracowaną przez ostatni rok, kiedy walczyłyśmy o przetrwanie w świecie, w którym przyszło nam żyć. W świecie pełnym kroczących trupów i wzajemnej rywalizacji, nie tylko międzygatunkowej. Nieco zdyszane dotarłyśmy na skraj lasu, a stamtąd już powolnym krokiem zbliżyłyśmy się do rozległej polany, skąpanej w letnim słońcu. Wszelkie pyłki były widoczne gołym okiem, gnane nad wysokimi trawami przez wiatr, niekiedy wpadając w drobne wiry powietrza. Nie zabrakło wśród nich nasion dmuchawców, więc byłam pewna, że nieopodal musi ich rosnąć niemała grupka.
Hana schyliła się wolno i szturchnęła mnie łapą, zachęcając do tego samego. Kiwnęła głową w znanym sobie kierunku. Podążyłam wzrokiem w tamtą stronę i moje źrenice lekko się rozszerzyły. Stadko saren, strzeżone przez jednego samca, a wśród dorosłych osobników były aż trzy młode, które bezproblemowo byłyśmy w stanie ukatrupić i dowlec dla głodnych członków stada. Oblizałam się na myśl o sytej uczcie, jaka się szykowała, jednak moja towarzyszka nieco ostudziła mój zapał, szepcząc do mnie, że nie będzie to zbyt proste ze względu na dorodnego jelenia, który miał oko na całą swą gromadkę. Rozumiałam go i nie miałam pretensji, jeśli przyjdzie mu na myśl, by rozetrzeć nas rogami o jeden z pni drzew, niemniej nie miałam ochoty skończyć w ten sposób.
— Trzeba odwrócić jego uwagę i odciągnąć go od reszty. Wtedy pójdzie gładko — zakomunikowała tak cicho, że ledwo usłyszałam jej słowa, po czym ruszyła przed siebie.
Zadziwiające było dla mnie to, że poruszała się w takiej pozycji tak zwinnie i szybko, jednocześnie nie wydając z siebie przy tym żadnego dźwięku. Omijała każdą gałązkę i każdą suchą kępkę trawy, która mogłaby zdradzić jej obecność, jednocześnie z rozwagą ustawiając się tak, by wiatr nie podsunął naszym ofiarom woni, którą roztaczała. Patrzyłam na sukę jak oczarowana, będąc pod olbrzymim wrażeniem jej łowieckich zdolności. Serce zabiło mi mocniej, jednocześnie poczułam się zawstydzona, a w żołądku zawirowały mi motyle, napędzane jedynie głodem. Czułam dziwny dreszcz. Miałam wrażenie, że podnieca mnie ten widok, w każdym tego słowa znaczeniu. Była po prostu zabójczo pociągająca w takim wydaniu. Przynajmniej dla mnie, bo dla małych jelonków i ich mamusiek była jedynie zabójcza.
Zniknęła wśród wysokich traw na kilka minut. Gdy wyłoniła się z powrotem, skinęła na mnie, abym doń dołączyła. Starając się powtórzyć jej ruchy, udało mi się ominąć wszelkie możliwe generatory hałasu i stanąć u jej boku. Wyjaśniła mi, co mam robić i jak nie dać się rozszarpać na strzępy przez ostre poroże samca, a sama zajęła się pilnowaniem, by młode nie znalazły się zbyt blisko osobników zdolnych do obronienia ich. Przełknęłam głośno, ciężko ślinę. Gardziel miałam zaciśniętą ze stresu, kiedy zbliżałam się do dorodnego jelenia. Uspokajałam stale oddech, by nie sapać zbyt głośno. Gdy odległość była wystarczająca, poczekałam na przychylność siły natury i doczekałam się korzystnego podmuchu wiatru, który sprawił, że wyczuł mnie tylko on, ruszając w moim kierunku, coby zbadać zagrożenie. Bezdźwięcznie zwiększałam odległość między mną a nim, a ten wciąż parł naprzód, strzygąc uszami i rozglądając się dookoła swoimi okrągłymi, błyszczącymi ślepiami. Miałam nadzieję, że moja wspólniczka radzi sobie wyśmienicie ze swoją częścią zadania, jednak po chwili usłyszałam skowyt pełen bólu. Poderwałam się, nie zważając już na to, czy zostanę zauważona przez przywódcę stada kopytnych, czy też nie, i ruszyłam za dźwiękiem, krzycząc jedynie: Hana!
Samicę nieco poturbowała sarna, której potomka musiała zamordować. Zakrwawione koźlę poruszało jednym z wykręconych kopytek bez konkretnego rytmu. Były to jego ostatnie pośmiertne odruchy. Usłyszałam za plecami rozjuszone westchnienie, jakby ktoś wypuszczał parę spomiędzy nozdrzy, a potem szybki tętent kopytek. Jeleń parł prosto na nas... prosto na samicę, która właśnie podnosiła się z gleby po kopniaku od sarny. Zmroziło mnie, jednak w porę odzyskałam czucie w ciele, zdając sobie sprawę z tego, jak ryzykowna jest sytuacja. Trzema susami doskoczyłam do Hany i, przysięgam, wszystko działo się w zwolnionym tempie, kiedy wpadałam na nią niczym czołg, zmuszając nasze ciała do turlania się po ziemi. Wszystko to stało się tuż przed nosem rogacza, który chciał nas załatwić.
Przetoczyłyśmy się przez jakieś pięć metrów. Nie wiem, ile beczek wykręciłam, ale kilka razy zderzyłam się boleśnie z twardą ziemią, raz nawet nadziałam się na kamień. Miałam wrażenie, że zwymiotuję po tylu obrotach, więc zacisnęłam ślepia, aż wreszcie zatrzymałyśmy się na jednym ze szczuplejszych pni drzew. Zakasłałam. Leżałam na lewym boku. Powoli uchyliłam powieki, próbując zapanować nad rozedrganym oddechem i wirującym światem. Zmrużyłam ślepia i jedynym, co widziałam, były lekko rozchylone oczęta Hany. Poruszyłam delikatnie obolałym pyskiem podczas określenia, czy nie złamał się w trakcie tego incydentu i zdałam sobie sprawę, że mój nos jest dociśnięty do nosa samicy. Uśmiechnęłam się głupkowato. Mimo że było to przyjemne doznanie, musiałam się w końcu podnieść, próbując przy tym nie zwymiotować na łaciatą.
— Chyba już sobie poszły te durne sarny. Wezmę to, co nasze i wrócimy do metra, dobrze? Sprawdzę potem, czy nie uszkodziłaś sobie przypadkiem głowy od tych uderzeń, ewentualnie odkażę ci drobne rany, jeśli jakieś znajdę — zakomunikowałam, obserwując jak sunia powoli podnosi się z ziemi. Skinęła na zgodę, masując obolałą łepetynę.
* * *
Mimo zażegnanego kryzysu związanego ze zbiornikami wodnymi, wcale nie udało nam się stanąć tak prędko na nogi. Wbrew pozorom skutki odwodnienia potrzebowały więcej niż jednego dnia, by przestać nękać swoje ofiary. Z tego powodu Sforzanie nadal chodzili osowiali i walczyli z objawami, na szczęście nikomu nie stała się większa krzywda niż puszczenie pawia czy chwilowy zawrót głowy. Wreszcie mogliśmy gasić pragnienie przy zimnej, prędkiej i rwącej rzece. Była zdecydowanie smaczniejsza niż deszczówka, na którą byliśmy skazani przez długi czas.
Odkąd natknęłam się na umykające pod wagony szczury, stale obserwowałam te szkodniki, by upewnić się, że zmierzają w to samo miejsce. Kiedy byłam już pewna, zaczęłam rozwodzić się nad wymordowaniem gniazda pełnego gryzoni, aż zaświtał mi całkiem niezły plan, do którego realizacji przydała mi się wiedza Malcolma. Dzięki niemu dowiedziałam się co nieco na temat okolicznej roślinności, o której dostępność wcale nie było ciężko, odkąd nikt nie dbał o wyrywanie chwastów czy koszenie zbędnej zieleniny. Udałam się zatem po niebieską mchówkę nad rzekę, by zapakować ją ostrożnie do płóciennego woreczka, nie przegryzając przy tym kuleczek, które mogłyby mnie sprzątnąć z tego świata szybciej niż cała horda zombie. A jeśli już o nich mowa... niemal stałam się ich przekąską, kiedy mój pysk pył zajęty przez taszczenie składników akurat wtedy, gdy przydałby mi się do obrony i walki ze szwendaczami. Gdy wracałam, zahaczyłam o bagno pod mostem prowadzącym do miasta, aby wydobyć z niego także zwykłą mchówkę. Opuchnięte, sine i plujące mętną wodą zombie wyciągały po mnie swoje łapska, lecz szczęśliwie dla mnie - tkwiły co najmniej po pas w mule, w dodatku często napływały na nie różne śmieci czy plątały się w zaroślach zbiornika wodnego. Kolejna misja zakończyła się sukcesem. Została jedynie realizacja, więc czym prędzej udałam się na tory naszego metra i wgramoliłam pod pociąg najciszej, jak tylko się dało. Rozsypałam tam niebieską mchówkę i przykryłam ją zwyczajną, by swym obrzydliwym zapachem zgnilizny skusiła szkodniki na ich ostatnią wieczerzę.
Wycofywałam się wolno, aż nie napotkałam zadem jakiegoś miękkiego tworzywa. Znieruchomiałam, nie wiedząc, czy właśnie natknęłam się na jakiegoś gigaszczura, który za chwilę rozerwie mnie na strzępy, czy też odwiedził mnie któryś z...
— Blod, co robisz? — zagadnęła mnie Hana.
Chociaż znałam doskonale jej głos i rozpoznałam go natychmiast, wyrwał mi się niezbyt głośny krzyk, który - miałam nadzieję - nie spłoszył niechcianych pod naszym domem lokatorów. Zajrzałam do środka ostrożnie i spostrzegłam ucztujące gryzonie. Wyszczerzyłam się, zadowolona z siebie. Byłam pewna, że trafią na śmiercionośne kuleczki niebieskiej mchówki i popadają jak muchy.
— Ciii. — Pomachałam łapą, dając jej dodatkowo niewerbalny sygnał, by nie zachowywała się zbyt głośno. Nie chciałam, by ktokolwiek (w tym ja sama) zrujnował moją całodniową ciężką pracę. Przywołałam sukę bliżej siebie pojedynczym machnięciem łba. — Zerknij. To ich ostatnie chwile. Au revoir, śmierdziele.
Haneczko?
Bonus
dodatkowa nagroda za +2000 słów
|
▲
Blodhundur, dzięki wskazówce Malcolma udało ci się zastawić pułapkę na gryzonie, która okazała się skuteczną niszczarką tej plagi. Jednak to za mało, aby pozbyć się tych, którzy z niespodziewaną ostrożnością zaobserwowali, iż jednak nie był to świeży cheddar. Uważaj na zęby.
Zdobywasz +2 SZYBKOŚĆ, +2 WYTRZYMAŁOŚĆ, +1 SIŁA, +9 KOŚCI.
Zdobywasz +2 SZYBKOŚĆ, +2 WYTRZYMAŁOŚĆ, +1 SIŁA, +9 KOŚCI.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz