Do głowy dosyć szybko przyszedł mi obiecujący plan. Gniazdo znajdowało się w stercie śmieci. Przyjrzałem się nasypowi uważnie, gdy obserwowałem okolicę z dachu położonego nieopodal budynku. Odpadkami składającymi się na dom gryzoni były głównie różne papiery, kawałki drewna i sporo tektury, gdzieniegdzie doprawione kawałkami cegieł czy drobnymi kamieniami. Taka siedziba sprawdzała się, szczególnie patrząc na to, że ostatnio deszcz padał rzadko i nie był obfity, nie miał więc szans rozmoczyć ów niepewnej budowli. W dodatku, nawet gdyby nadeszła ulewa, kopiec był częściowo osłonięty przez jeden z dachów. Tak czy inaczej, o określonej porze dnia, dochodziło tam słońce, gorącymi promieniami dobrze oświetlając mieszkanie szczurów. Temperatury w lecie potrafiły być zaskakująco wysokie, sprawiając, że funkcjonowanie na zewnątrz stawało się niemal niemożliwe. Taka pogoda sprzyjała jednak pewnemu zjawisku, które mogło okazać się niesamowicie pomocne - pożarom. W drodze na miejsce zbierałem leżące wszędzie co większe kawałki szkła, gromadząc je w niewielkim wiaderku, które zabrałem z kwatery głównej. Nie musiałem za bardzo się wysilać, by mały kontener aż rozświetlił się od krzemowych odłamków. Różnokolorowe kawałki w satysfakcjonujący sposób odbijały światło, tworząc na ścianach pojemnika całą feerię barw.
Zakończyłem wędrówkę, gdy tylko ujrzałem spore gniazdo. Na moje szczęście nikt inny się nim nie zainteresował, co oznaczało, że mogłem dokończyć to, co zacząłem. Podejrzliwie zmierzyłem wzrokiem dwa szczury, które stały u wejścia do ich królestwa. Były naprawdę spore i, oczywiście, nie wyglądały przyjaźnie. Nie mogłem po prostu podejść do sterty śmieci i wysypać nań szkło. Musiałem znaleźć inny sposób.
Zmagania nie były długie. Gryzonie na swoją siedzibę wybrały jedną z głównych ulic, toteż roiło się tu od budynków. Bez trudu trafiłem do środka najbliżej położonej budowli i wdrapałem się na górę, po zaskakująco dobrze zachowanych schodach. Widok z drugiego piętra był znacznie lepszy. Teraz, gdy znajdowałem się prawie bezpośrednio nad kopcem, mogłem dostrzec, że jego rozmiar sporo przekroczył moje oczekiwania. Ostrożnie przysunąłem się do krawędzi, uważając bym swoimi krokami nie posłał w dół żadnych odłamków. Mogłoby to zaalarmować parszywe zwierzęta, które zdążyłyby dać nogi za pas, zanim stawiłbym im czoło. Powoli przechyliłem niebieskie wiaderko, wysypując cały deszcz kawałków szkła na stos śmieci. Dwa szczury rzuciły się do ucieczki w głąb gniazda, przestraszone nagłym, niepokojącym dźwiękiem.
Na efekty nie trzeba było długo czekać. Z lubością, trzymając się w bezpiecznej odległości, patrzyłem na to, jak zebrane przeze mnie szkło skupia promienie słońca w wiązki. Tektura i papiery, które przykrywały kopiec, zaczynały zmieniać kolor na prawie czarny. Wkrótce pojawiły się pierwsze płomienie, a niedługo później ogniem zajęły się też drewniane elementy siedziby. Zanim szczury zdążyły wyczuć zagrożenie, czerwonopomarańczowa, iskrząca się kolumna sięgała już na wysokość pierwszego piętra. Do moich uszu dochodziły przerażone piski, gdy schodziłem na dół po schodach. Beztrosko wyminąłem gniazdo, z niejaką satysfakcją patrząc na to dzieło zniszczenia.
Truchtem odbiegłem od pogorzeliska, wracając do zajmowania się głównym celem wyprawy. Dobrze znałem drogę do siedziby medyków, mimo tego, że w zasadzie nigdy tam nie byłem. Przez ponad rok mieszkania w sforze nieraz odnosiłem jakieś obrażenia, nigdy jednak jakoś nie kwapiłem się, by skierować swoje kroki do szpitala. Lecz kiedyś musi być ten pierwszy raz. Xavier nie dałby mi spokoju, gdybym dalej wymigiwał się od leczenia. W dodatku doświadczonego generała nie tak łatwo było przechytrzyć - zapewne powiadomił kogoś o moim planowanym przybyciu i, po wszystkim, nie omieszka spytać się ów psa, czy wypełniłem zadanie. Sprawnie pokonywałem kolejne ulice, pobieżnie patrolując przy tym teren. Reszta szeptaczy ruszyła w Miasto wcześniej niż ja, zapewne po to, by zdążyli nieco oczyścić okolicę, nim ja się tu pojawię. Xavier doskonale wiedział, że, gdy tylko zobaczę szwendacza, odłożę na później wszelkie sprawy i postanowię go wyeliminować.
Po kilkunastu minutach moim oczom ukazało się wejście do podziemi. Było dobrze widoczne, ale nie przyciągało uwagi. Zwykły dół w ziemi i schody, w dodatku całość wyglądała na opuszczoną i raczej splądrowaną. Taki był zamysł przywództwa. Postanowili nieco przyozdobić to miejsce, by nikt z przechodzących obok obcych nie zainteresował się nim. Musiałem przyznać, że był to znakomity pomysł. Gdybym natknął się na taką lokację, nie zawracałbym nią sobie głowy ani przez chwilę. Zszedłem w dół klatki schodowej, znajdując się jeden poziom pod powierzchnią. Pomieszczenie w którym się znalazłem było średniej wielkości. Na jego tyłach zobaczyłem drzwi, które musiały prowadzić do następnego pokoju. Po mojej prawej znajdowała się długa lada, która kiedyś oddzielała bar. Na blacie znajdowały się najróżniejszych rozmiarów pojemniczki, niektóre pełne po brzegi, inne z kolei zupełnie puste. Przyglądałem się wszystkiemu uważnie zmrużonymi oczami, starając się dowiedzieć jak najwięcej o nowym dla mnie miejscu. W powietrzu unosił się wyraźny zapach ziół.
- Romulus, tak? - odwróciłem się, słysząc żeński, spokojny głos. Samica wyszła zza jeszcze innych drzwi, których początkowo nie dostrzegłem.
Skinąłem łbem w zamyśleniu, posyłając jej ledwie zauważalny, niewiele znaczący uśmiech. Całkiem biała sierść suki połyskiwała w sztucznym świetle, gdy ta do mnie podeszła. Była wysoka, wyższa ode mnie, co nie często się zdarzało. Bez słowa mnie okrążyła, pewnie i bez zawahania przemykając po lecznicy. Nawet nie starała się zacząć konwersacji, w zupełnej ciszy skupiona na swojej pracy. Charcica egzaminowała moje ciało, przyglądając się wszelkim drobnym rankom. Na chwilę zniknęła za ladą, nie informując mnie o tym. Prawie podskoczyłem z zaskoczenia, gdy ostrożnie zaczęła pokrywać moje obrażenia jakąś zimną, lepką mazią. Jej ruchy były szybkie i wprawne, musiała robić to już tysiące razy. Znowu zniknęła, pojawiając się po chwili znikąd. Trzymała w pysku zielonkawy liść o dziwnym kształcie. Przykładała go do co poniektórych ran, wybierając tylko te, które zostały zapoczątkowane przez szczurze zęby. Wkrótce moje nozdrza uderzył silny, gorzki zapach, na tyle nieprzyjemny, że aż z trudem powstrzymałem się od zakrycia nosa łapą. Samica jednak wydawała się być zupełnie niewzruszona, w dalszym ciągu z kamienną miną snując się po pomieszczeniu. Niedługo potem ukazała mi źródło irytującego odoru. Brązowawy, wodnisty płyn wypełniał mniej więcej do połowy drewniane naczynie, które, zupełnie bez ostrzeżenia, przyłożyła mi do pyska. Skrzywiłem się odruchowo, gdy woń uderzyła mnie z całą swoją intensywnością.
- Pij - nakazała zaskakująco szorstkim głosem, ponownie podtykając mi miskę pod nos.
Zebrałem się w sobie i przymknąłem oczy, starając się myśleć o czymś przyjemnym. Jednym haustem połknąłem całą dozę obrzydliwego specyfiku. Napój natychmiast przyjemnie rozgrzał mi przełyk, spływając do żołądka. Samica, nie wyjawiwszy mi nawet swojego imienia, odsunęła się na niezobowiązującą odległość, wyraźnie dając mi do zrozumienia, że skończyła. Skinąłem łbem ze spokojnym, wdzięcznym wyrazem pyska, dziękując jej za wykonane czynności. Odwzajemniła gest, lecz z jej mimiki w dalszym ciągu nie dało się nic wyczytać. Staliśmy tak jeszcze chwilę w ciężkiej ciszy, patrząc się sobie w oczy. Zero reakcji z jej strony. Była jak antyczny, piękny posąg, zupełnie niewzruszona i jakby odcięta od rzeczywistości. Ponownie skinąłem łbem, zupełnie zapominając o tym, że już to robiłem. Pospiesznie podszedłem do tonących w półmroku schodów, kilkoma susami znajdując się na górze.
Jakimś cudem na powierzchni było jeszcze goręcej niż przedtem. Ostre słońce oślepiło mnie natychmiast po tym, gdy tylko wychynąłem z podziemia. Zacisnąłem powieki, próbując bronić się przed zdecydowanie za jasnym światłem. Musiałem odczekać dobre kilkanaście sekund, zanim udało mi się na powrót otworzyć ślepia. Kolorowe powidoki tańczyły beztrosko na widzianym przeze mnie świecie, zaburzając jego wygląd. Jednak nawet wśród barwnych plam, mogłem dostrzec jedną, która zdecydowanie nie powinna tu być. Nie teraz.
Ciemne ciało postaci kontrastowało na tle słońca ze znacznie jaśniejszym otoczeniem. Zamrugałem kilkakrotnie, by upewnić się, czy nie jest to tylko kolejny figiel mojej wyobraźni. Nie. Zdecydowanie stał przede mną szwendacz. Cofnąłem się o krok, machinalnie, szykując się do ataku. Sylwetka nieumarłego była drobna, wręcz słaba, a sam trup - raczej niewysoki. Jego ciało okrywały podarte, brudne ubrania, gdzieniegdzie odsłaniając zielonkawą, niezdrowo wyglądającą skórę. Brązowe, posklejane włosy smętnie zwisały ze skalpu prawie do ramion. Szybko uświadomiłem sobie, że mam do czynienia z dzieckiem. Nigdy nie miałem za wiele wspólnego z młodymi ludźmi, mogłem więc jedynie oszacować wiek swojego wroga w przybliżeniu. Apokaliptyczna kreatura wyglądała na chudą, co najwyżej dziesięcioletnią dziewczynkę. Moja przeciwniczka była niewysoka, sięgałem jej aż do piersi. Praktycznie nie była zaskoczeniem. Wystarczył jeden ruch, był zmiażdżyć potężnymi szczękami jej czaszkę.
Inni szeptacze musieli ją przegapić. Nie dziwię się. Nie zawodziła głośno jak inne trupy, była też znacznie wolniejsza i mniejsza. W czasie obchodów oddziału mogła chociażby zaklinować się w jakimś budynku, gdzie jej obecność pozostała niezauważona. Teraz jednak, wabiona moim zapachem, uwolniła się i zmierzała ku mnie z wyciągniętymi przed siebie rękami.
Ruszyłem naprzód, spokojnie i pewnie, wiedząc, że walka będzie trwała co najwyżej kilka sekund. Nie zamierzałem stosować żadnych wymyślnych taktyk czy nawet zachodzić wroga od tyłu. Gdy dzieliło nas raptem pięć, może sześć metrów, rzuciłem biegiem w jej kierunku. Z cichym warknięciem odbiłem się od podłoża, choć nawet to nie było konieczne. Upadłem na szwendacza, przygniatając go do ziemi całym swoim ciężarem ciała. Zawodzenie trupa stało się głośniejsze i bardziej zacięte. Rzężenie dobiegało z zapadniętych ust, pozbawionych warg. Zęby dziecka kłapały bezrozumnie, próbując mnie złapać. Jednym wypadem zakończyłem cierpienie potwora. Chwyciłem kłami za głowę dziewczynki. Była tak mała, że niemal w całości utkwiła w moim pysku. Szarpnąłem gwałtownie. Nagły trzask kości zasygnalizował, że skręciłem jej kark. Tkanka była tak słaba, że, nawet się nie starając, całkiem oderwałem głowę od ciała, odrzucając ją w bok. Żółte, przekrwione oczy jeszcze chwilę ruszały się spazmatycznie, po czym na zawsze utkwiły w jednej pozycji, powoli mętniejąc.
Westchnąłem głośno, patrząc się na rozerwane truchło. Taka praca. Zlustrowałem wzrokiem najbliższą okolicę, by upewnić się, czy w pobliżu nie ma innych przegapionych szwendaczy. Nie. Za to na schodach prowadzących do lecznicy, jak zwykle milcząca, stała charcica, tajemnicza uzdrowicielka z białą, falistą sierścią. Musiała bez większego przejęcia obserwować całe moje zmagania z nieoczekiwanym przybyszem. Może czekała, by upewnić się, że nie będę potrzebował pomocy? Kolejny raz nieznacznie się do niej uśmiechnąłem, bez efektu. Była jak kamień.
Odwróciłem się na pięcie, ruszając w drogę powrotną, bez wysiłku przeskakując przez drobne ciało rozwleczone po drodze. W zamyśleniu szedłem znanymi ulicami, samym środkiem, czując, że zupełnie nic mi nie zagraża. Rozświetlone letnim słońcem Miasto wyglądało zaskakująco spokojnie, niczym wizja w pozbawionym jakichkolwiek niebezpieczeństw śnie. Tylko jedna rzecz diametralnie kontrastowała z ów sielanką.
Gniazdo dalej płonęło.
Romulus odwiedza uzdrowicielkę.
Bonus
dodatkowa nagroda za +2000 słów
|
▲
Romulusie, doprawy, nie próżnujesz! Nawet drogę do medyka postanawiasz wykorzystać w jak najlepszy sposób. Użycie szkła do podpalenia sterty śmieci lub, jak kto woli, gniazda szczurów, okazało się być niezwykle efektowne. Papier szybko zajął się ogniem, pozbawiając życia niczego nieświadome osobniki. Niektórym jednak udało się uciec, ratując swoje parszywe życia. Upewnij się, że niebawem pożegnają się z nimi.
Zdobywasz +2 SIŁA, + 1 WYTRZYMAŁOŚĆ, + 2 SZYBKOŚĆ, + 9 KOŚCI
Zdobywasz +2 SIŁA, + 1 WYTRZYMAŁOŚĆ, + 2 SZYBKOŚĆ, + 9 KOŚCI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz