Sprzedawca, choć nieco irytował, nie zaprzątał na długo mojego umysłu. Umiał się ustawić, po prostu, i, jakimś cudem, wpoił całej sforze wiarę w swoje rzekomo magiczne medykamenty. Już kilka lat temu, gdy żyło się samemu na ulicy, trudno było zadbać o własny byt, lecz teraz potrzebny do tego był niemały zestaw umiejętności. On najwyraźniej go posiadał.
Jak zwykle nie mogłem liczyć ani na chwilę odpoczynku. Mimo doskwierającego, palącego wręcz gorąca, harowałem od rana do wieczora, nauczony, by nie narzekać przesadnie na swój los. Prawdę powiedziawszy, nawet się do tego przyzwyczaiłem. Praca Szeptacza miała to do siebie, że, choć była obarczona niemałym ryzykiem, dawała wiele satysfakcji i zapewniała ciekawe spędzanie czasu. Nie mógłbym być zwykłym zielarzem czy też medykiem i zwyczajnie siedzieć na rzyci przez większą część dnia, tylko po to, by raz na kilka dni urozmaicić sobie, i tak cholernie nudne, życie krótką wyprawą po lecznicze rośliny. Zdążyłem dojść już do tego stopnia poświęcenia zawodowego, że poza pełnieniem obowiązków Szeptacza do życia nie było mi potrzebne prawie nic innego. Zacząłem zauważać, że pod tym względem coraz bardziej zaczynałem przypominać Xaviera. Pracowałem tak długo, póki byłem w stanie jakoś trzymać się na łapach, a na wolny dzień kręciłem nosem. Nawet, gdy nie otrzymałem żadnych przydziałów, sam zapewniałem sobie mniej lub bardziej niebezpieczne, ale z pewnością przynoszące pożytek, zajęcia.
Ostatnio zresztą miałem spore pole do popisu. Cholerne plagi. Spadły na sforę nie wiadomo skąd i w jakim celu, wyduszając z nas resztki radości z życia i szeroko pojętej motywacji. Tym razem nie męczyły nas już "tylko" szwendacze i niedobitki z ludzkiego gatunku, lecz również przerośnięte szczury, których najwyraźniej jedynym celem było odgryzienie nam ogona czy też podwędzenie świeżej zdobyczy.
Nigdy jednak nie zamierzałem gardzić dodatkową okazją, by podszkolić się w sztuce polowania czy też walki. Szczególnie biorąc pod uwagę to, że ostatnio, po wyprawie z cholernym Erge, nieźle się poturbowałem, przez co zostałem odgórnie odsunięty od treningów. Każdy kolejny dzień spędzany bez robienia czegokolwiek pożytecznego doprowadzał mnie niemalże do szału. Miałem wrażenie, że moje mięśnie stają się bardziej wiotkie z godziny na godzinę. Sprawę tylko pogarszał fakt, że inni nie próżnowali. Decoy, w mgnieniu oka, zdążyła dorosnąć. Nie była już tym samym, irytującym szczeniakiem, choć w dalszym ciągu nie grzeszyła wzrostem. Ledwo odrosła od ziemi, a mimo tego jej zapał do zabijania szwendaczy jakby dodawał jej kilkanaście centymetrów. Catelyn również skupiła się na własnym rozwoju. Za każdym razem, gdy ją widziałem, byłem coraz bardziej pod wrażeniem jej wyważonej sylwetki. W szeregi wojska dołączyli ostatnio także nowi adepci, co tylko wzmogło moje wrażenie, że zostawałem w tyle. Mógłbym wręcz przysiąc, że niechciany urlop wpłynął na mnie tak fatalnie, że nawet Xavier zaraz się do mnie pofatyguje, mówiąc, że z taką kondycją nie mogę być Szeptaczem.
Musiałem więc wrócić do treningów. Ciężkich, prawie morderczych, dających mi w kość znacznie bardziej niż normalnie. Przerośnięte szczury mutanty nadawały się do tego idealnie. Przy moim obecnym osłabieniu walka ze szwendaczem byłaby bardzo ryzykowna, tymczasem krwiożercze gryzonie przynajmniej nie zarażą mnie wirusem. W dodatku atakowały w skupiskach, rzucając się na różne słabe punkty swojej ofiary naraz, co dawało mi możliwość poćwiczenia swojej szybkości i zwinności. Choć byłem w tym znacznie lepszy niż jeszcze rok temu, dalej nie mogłem chwalić się tymi cechami. Musiałem porządnie wziąć się za siebie.
Choć mój plan polegający na wytruciu mieszkańców podziemnego gniazda okazał się dosyć skuteczny, nie załatwił problemu całkowicie. Już w momencie, gdy byłem tam z Catelyn, z ciemnej szczeliny wybiegały w panice zwierzęta, którym udało się przeżyć masowy mord. Czułem odpowiedzialność, by wykończyć te niedobitki. Wszak powiedziałem, że zlikwiduję gniazdo i to też zamierzałem zrobić. Nie chciałem ponownie wciągać w to suki. Gdybym znowu ją zaangażował, mogłaby mnie przejrzeć i zrozumieć, że traktuję ją jako swojego pachołka. Musiałem uporać się z problemem sam.
Zaraz po śniadaniu postanowiłem wyruszyć. Uparcie unikałem wzroku sforzan kręcących się po peronie, nie chcąc zwracać na siebie zbytniej uwagi. Jeszcze ktoś stwierdzi, że wspaniałym pomysłem byłoby zawracanie mi głowy rozmową. Szybkim kłusem przeciąłem szarą, wybetonowaną platformę, by, pełen zapału, zniknąć w jednym z tuneli. Tym razem miałem przynajmniej pojęcie, gdzie w ogóle zmierzam. Gdy ostatni raz tu byłem, z trudem odnajdywałem właściwe korytarze, w dodatku będąc pod ciągłą, choć niezwerbalizowaną, presją Catelyn. Ostatnio jednak wkładałem wszystkie siły w to, by stworzyć mapę torowiska we własnej głowie. Okazało się, że droga do gniazda wcale nie była tak długa, jak mi się wydawało. W niespiesznym tempie pokonywałem kolejne podziemne ulice, bezbłędnie wybierając drogę. Monotonia wędrówki dawała mi się jednak we znaki. Konieczność patrzenia się na statyczne, porośnięte zielonkawym mchem ściany stawała się nużąca. Drobny żwir uparcie chrzęścił pod moimi łapami, co jakiś czas boleśnie wbijając się w poduszkę, zmuszając mnie do wykrzywienia pyska w grymasie dyskomfortu.
Wreszcie dotarłem, nieco uśpiony, ale ani trochę niezmęczony. Wytrzymałość akurat była moją mocną stroną. Mógłbym przejść z jednej strony Metra na drugą i z powrotem, nie męcząc się przy tym zbytnio. Mogłem polować na szczury skradając się w bezkresnych korytarzach, lecz sądziłem, że wycieńczone i oszołomione zwierzęta wrócą do swojego barłogu. Moje przypuszczenia natychmiast się potwierdziły. Ze śmierdzącej wyrwy dobiegały mnie drażniące uszy piski. Trudno było wyróżnić liczbę żyjących mieszkańców, stawiałbym jednak na to, że nie było ich więcej niż pięć sztuk. Na sztywnych łapach podszedłem do otworu, podekscytowany zbliżającą się konwersacją. Spojrzałem w stronę ziejącej czernią dziury i zawarczałem gardłowo, mając nadzieję, że zwrócę tym uwagę podłych gryzoni. Pierwsza próba nie przyniosła większego skutku. Zaszczekałem więc głębokim głosem, w tym samym momencie wrzucając do ogromnej nory kilka kamieni z traktu.
Na odpowiedź nie musiałem czekać długo. W jamie zakotłowało się, a przeraźliwe piski jeszcze przybrały na sile, chociaż wydawało się to już niemożliwe. Z otworu natychmiast wychynęły wojownicze jednostki, łypiąc na mnie złowrogo poczerwieniałymi ślepiami. Nie pomyliłem się - przeciwników było dokładnie pięciu, w tym dwójka z nich nie mogła osiągnąć jeszcze dorosłości, bo nie imponowała rozmiarami. Bez chwili zwłoki rzuciłem się na pierwszego z nich, najodważniejszego i największego. Szybko wykonał kontrę, bez trudu unikając śmiertelnego ciosu. Poczułem uderzenie pazurami nieco niżej łokcia, było jednak raczej niewprawne, a drobne szpony nie przebiły pewnie nawet skóry. Zaatakowałem ponownie, tym razem szybciej. Znowu odskoczył, ale już nie z tak dobrym efektem. Złapałem za ogon i tylną łapę, szarpiąc wściekle w akompaniamencie panicznego skowytu. Pozostała czwórka szybko zmusiła mnie do wypuszczenia z uścisku ich towarzysza, co raz przypuszczając kolejne ataki. Szczury kąsały wściekle, ale niezbyt wprawnie. Miotałem się wraz z nimi, co chwilę podskakując i z impetem spadając na któregoś z gryzoni. Tory szybko pokryły się drobnymi plamami świeżej krwi, zapewne pochodzącej z obu stron. Moje szybkie uderzenia szły w parze z jeszcze szybszymi unikami gryzoni, tworząc tym samym dziwny taniec w nierównym rytmie. Chwyciłem młodszego osobnika, z całej siły ciskając nim w uszkodzoną ścianę Metra, wystarczająco mocno, by spod sklepienia posypał się tynk i drobne odłamki betonu. Odbiłem łapą agresora, z trudem unikając pożółkłych zębów, które miały boleśnie wgryźć się w nadgarstek. Uskoczyłem przed kolejnym atakiem i zaraz potraktowałem wroga kontrą, dwa razy kąsając w odsłonięty, szarobrązowy grzbiet. Zupełnie przypadkowo stanąłem na jednym z nich, przygniatając go do ziemi. Zrobiłem krótki wypad w tył, tylko po to, by zahaczyć kłami o łeb szczura uwięzionego pod moją tylną łapą. Krew polała się wartkim strumieniem, tryskając mi na pysk. Została jeszcze trójka.
Jeden z ocalałych wykonał imponujący sus w kierunku mojej głowy, zawisając na uchu. Zaskowyczałem z bólu odruchowo, w furii trzepiąc łbem, próbując się pozbyć nadprogramowego bagażu. Próbowałem strzepnąć atakującego łapą, co wreszcie się udało. Dobiłem go jednym ugryzieniem.
Następny atak był dobrze skoordynowany. Pozostała dwójka rzuciła się na mnie w tym samym momencie, z dwóch stron, od tyłu i przodu, pragnąc pozbawić mnie decyzyjności i zdecydowania. W takich momentach cieszyłem się, że miałem szczątkowy ogon. Próbowałem schwycić w powietrzu gryzonia na froncie, bezskutecznie. Obnażyłem zęby, w ułamku sekundy wyrażając całą swoją irytację. Skoczyłem do przodu gwałtownie, bez planu, uderzając w szczura klatką piersiową. Był na tyle duży, że nie wywarło to na nim większego wrażenia - nie został oszołomiony nawet na chwilę. Kąsałem wściekle i z zawrotną prędkością, już nieco na oślep, wyczerpany i chcący jedynie wrócić do sfory. Wreszcie spragnione krwi zęby natrafiły na ciało, wgryzając się w nie bez litości. Ostatnie piski zwierzęcia brutalnie świdrowały mi mózg, boleśnie pulsując w czaszce. Odrzuciłem wątłe ciało na bok. biorąc się za ostatniego przeciwnika, który dalej próbował poharatać mój tył. Zdecydowanie stracił swoją odwagę, gdy tylko spostrzegł, że został ostatni na placu boju. Spojrzał na mnie pospiesznie i bez zastanowienia rzucił się do ucieczki, co sił w łapach pędząc między szynami. Doskoczyłem do niego po sekundzie, zaciskając mordercze szczęki na karku ofiary. Chrzęst kości, smak krwi, pisk. Koniec.
Rozejrzałem się po pobojowisku, które zdążyło na dobre przesiąknąć zapachem śmierci. Pięć ciał. Nieźle. Starczy na kilka posiłków. Schwyciłem w pysk dwie najmniejsze jednostki, decydując, że polecę komuś, by przyniósł do magazynu pozostałe szczury. Zmęczony i z drobnymi, krwawiącymi ranami, udałem się w drogę powrotną, marząc już tylko o tym, by zapaść w głęboki sen w swoim wagonie.
Choć poruszałem się wolno, miałem wrażenie, że dotarłem do sfory zaskakująco szybko. Trudno zresztą było stwierdzić. W Metrze, gdzie mało było charakterystycznych punktów orientacyjnych, nie tak łatwo było odliczać czas i odległość.
Główny peron jak zwykle tętnił życiem. Zawsze mnie to zadziwiało. Jakim cudem tyle psów mogło kręcić się tutaj nawet w godzinach pracy? Oczekiwałbym raczej, że w ciągu dnia ów miejsce będzie dosyć opustoszałe. Dostrzegłem Malcolma, który jakimś cudem wdrapał się na dach jednego z wagonów i uważnie mierzył wzrokiem wszystko to, co pod nim. Przyglądał się sforzanom w niewytłumaczalnej zadumie. Gdzieś przy wejściu do tuneli przemknęła mała, biało-ruda istotka. Decoy. Pewnie znowu idzie na obchód albo właśnie wyciska z siebie siódme poty na treningu. A w samym środku tego zbiorowiska, całkiem dobrze wtapiający się w całą tę zróżnicowaną grupę - on. Drobny charcik, przechadzający się wśród innych samotnie, pewnie namawiając do skorzystania ze swoich "cudownych" usług. Nie poświęciłbym mu chwili uwagi, gdyby nie fakt, że po kilku sekundach stało się jasne, iż zmierza prosto do mnie.
- Witaj szlachetny przybyszu! Widzę, że masz za sobą długą i ciężką drogę, hę? - zaczął pompatycznie i zupełnie nie pytany, po raz kolejny udowadniając swoją odrzucającą ekstrawagancję.
Uniosłem brwi w zażenowaniu. Po tym wszystkim ostatnim, co znalazłoby się na mojej liście życzeń, byłaby rozmowa z tym dziwakiem.
- Jak widać - odburknąłem bez przekonania, starając się wyminąć sprzedawcę. Nic z tego. Przejrzał mnie. I wszedł pod same łapy, by tylko pokrzyżować moje plany.
- Nie potrzebujesz przypadkiem maści leczącej? Niedługo odchodzę, ta okazja może się nie powtórzyć! - Podetknął mi wyciągniętą nie wiadomo skąd fiolkę prawie pod sam nos.
Cofnąłem się o pół kroku, wychodząc z założenia, że lepiej będzie ograniczyć z nim interakcję do minimum. Nie wiedziałem, co też może wymyślić. Kiwnąłem przecząco łbem, śledząc go wzrokiem z rezerwą.
- Ale opłaca się, wszystko przecenione! - zakrzyknął, niemal nurkując do skórzanej torby, którą przed sekundą zrzucił z pleców. - Trucizny, eliksir na bezsenność, maści, zmieniacze wyglądu, coś na wskrzeszenie... - zaczął wyliczać chaotycznie, mówiąc jakby sam do siebie.
- Chwila... Coś na wskrzeszenie? - Oczy zaświeciły mi się odruchowo, gdy tylko usłyszałem o tym specyfiku. Jak mówiłem, praca Szeptacza nie należy do bezpiecznych. Trzeba się ubezpieczać we własnym zakresie.
Samiec potwierdził entuzjastycznie, wychwalając zalety specyfiku a także jego rzekomo niską cenę. Przestałem go słuchać, biegnąc do mojego wagonu w poszukiwaniu sakiewki z moimi kośćmi. Nawet nie przejął się moim nagłym zniknięciem, nie przerywając samochwalczego monologu.
- Biorę jedną sztukę! - wrzasnąłem z wnętrza pociągu, szukając drogocennego mieszka wśród innych moich rzeczy.
Romulus kupuje Kościej.
Bonus
dodatkowa nagroda za +2000 słów
|
▲
Romulusie, gratulacje. Ukończyłeś swoją małą misję, gniazdo, które znalazłeś, zostało całkowicie zniszczone. Nie zostało w nim żadne żywe stworzenie. Sam wyszedłeś z niewielkimi obrażeniami, pokąsany pożółkłymi zębami [-5HP], ale z pełną satysfakcją.
Zdobywasz +2 SZYBKOŚĆ, + 2 WYTRZYMAŁOŚĆ, + 2 SIŁA, + WYJEC, +10 KOŚCI
Zdobywasz +2 SZYBKOŚĆ, + 2 WYTRZYMAŁOŚĆ, + 2 SIŁA, + WYJEC, +10 KOŚCI
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz