Pogodynka Pora roku: lato Oto czas, który niegdyś kojarzył się i ludziom, i ich czworonogom z wakacjami. Niektórym dopisywało szczęście i towarzyszyli swym właścicielom w rozmaitych podróżach, inni zaś, przerzucani z rąk do rąk, od babci do ciotki, czuli się odrzuceni i niechciani. W dzisiejszych czasach lato przynosi jedynie nieznośne upały, które błagają o wywieszenie jęzora, a wraz z przygrzewającym słońcem wzmacnia się odór szwendaczy, wędrujących między lasem a ruinami. To także sezon najsilniejszych burz, tornad i innych anomalii pogodowych, siejących chaos. Deszcze są ciepłe, powyłupywane chodniki miasta rozgrzane i gotowe do smażenia na nich jajek, bekonu i poduszek psich łap, a zombie - rozleniwione i spowalniane szybszym rozkładem ciał.
Wędrowny Handlarz Aktualnie jest nieobecny. Hej, dzieciaki, chcecie może trochę świeżego towaru? Mam tu coś na młodość, na starość, na szybkiego samobója... A może chcesz żyć wiecznie albo urodzić bachora... ekhem, szczeniaka, bez niczyjej pomocy? No już, chodź, rozejrzyj się, nie pożałujesz! Charcik, zadowolony z zysków, zapewnił psiaki, że niebawem wróci na tereny stada, by ich skroić z kolejnej porcji Kostek. Zrozumiał, że kluczem do sukcesu są zniżki!
Stan Sfory Stan: Zagrożenie klęską Mroczne dni nadeszły... Sforzan dopadły rozmaite, ciężkie do zgryzienia nieszczęścia, które przepowiedziała im dwójka przybyszów - A'lel i Viy Curay. Ponadto skąpa ilość łowców w stadzie z wolna zaczyna zbliżać psy do wielkiego głodu, bo ileż pożywienia może zapewnić jeden czy dwójka polujących? Dziś pewne jest jedno: dopóki plagi trwają, nikt nie zazna spokoju, żaden żołądek nie zapełni się do cna, a suchość w pyskach i strach będą nam stale towarzyszyć. Strzeżcie się, bo biada tym, którzy nie dołączą do grupowej akcji ratowania Sfory albo spróbują przetrwać w pojedynkę!
Przez całą drogę starałam się utrzymać pewną siebie postawę, aby wypaść przed suką jak najbardziej wiarygodnie. Chciałam zaszczepić w niej respekt do mnie od samego początku. Nie zależało mi na tym, by szanowała mnie za to, jaka jestem, tylko kim jestem, bo wydawało się to znacznie prostsze. Reszta była kwestią wzajemnej tolerancji, poznania siebie nawzajem i obserwowania, dokąd prowadzi relacja.
Wiele razy miałam ochotę obrócić się i upewnić, że podąża za mną, ale powstrzymałam tę chęć, zdając się na inne zmysły niż wzrok. Czułam jej woń i słyszałam pazury odbijające się miarowo od betonowej powłoki, kiedy kroczyłyśmy energicznym krokiem ku centrum Sfory; ku sercu mieszczącemu się w jednym z szerszych korytarzy metra. Miałam wrażenie, jakby rozpierała mnie duma, kiedy tylko oczom świeżo poznanej suki ukazały się pozostałe psy, zerkające nań z zaciekawieniem i czymś na kształt zrozumienia. Zebrałam ich tu, postarałam się o zbudowanie społeczności rządzącej się swoimi prawami. Mało tego, odbudowywałam krok po kroku to, co zrujnował mój brat swoimi nieprzemyślanymi decyzjami, i choć tą informacją nie mogłam się z nikim dzielić, nic nie stało na przeszkodzie, bym czuła zadowolenie z siebie samej w głębi duszy.
Odprowadziłam samicę do wagonu, w którym odtąd miała pomieszkiwać, jednak moja samotność nie potrwała zbyt długo, ponieważ borderka wyskoczyła z pociągu, wołając za mną, zanim zdążyłam oddalić się od niego na dobre. Popatrzyłam na nią pytająco, poświęcając jej całą uwagę.
— Nie ma za co, tak sądzę. — Gdybym była w stanie, wzruszyłabym ramionami, ale zamiast tego, wprawiłam delikatnie barki w ruch, czego tak naprawdę nie dało się zauważyć, a już tym bardziej zrozumieć, bo bardziej przypominało to wzdrygnięcie spowodowane dreszczem czy podmuchem chłodnego wiatru. Ale od kiedy pod ziemią hulało takie wietrzysko, które przebiłoby się przez tak gęstą warstwę mojej sierści? — Odpocznij, wpadnę po ciebie później, żeby pokazać ci trochę tego beznadziejnego miasta — dodałam, posyłając jej uśmiech.
Zostawiłam sukę na kilka godzin, by oswoiła się ze swoim nowym domem. Wiedziałam, że może być to ciężkie. Sama długo przełamywałam się do spania w wagonie, brudnym i cuchnącym stęchlizną. Przede wszystkim osiedlenie się na stałe w jakimś miejscu wykraczało nieco poza moją strefę komfortu, bo łatwo przywykłam do - jakby to ująć - koczowniczego trybu życia u boku Malcolma i Mirage. Ciągła podróż, ciągła zmiana prowizorycznego legowiska, ciągła ucieczka, ciągła walka. Tym żyłam, dopóki nie znaleźliśmy tego opuszczonego miasta, a w nim metra, równie opustoszałego. Doprowadzenie tego miejsca do jako takiego porządku nie było proste, ale w miarę jak płynął czas - z kilku wagonów, obsypujących się tuneli, powykrzywianych torów i mdlącego dla oczu światła migocących żarówek dało się wyciągnąć nieco więcej, a nawet traktować jako przyjemny, ciepły kąt, w którym dało się znaleźć schronienie w każdej, dosłownie każdej sytuacji.
Nie miałam ochoty na patrole, nie miałam ochoty na polowanie. Czułam, że dopada mnie dziwne poczucie beznadziejności, od którego nie potrafiłam się opędzić. Zupełnie jakby atakowało mnie stado os, kąsając z każdej strony i uniemożliwiając jakąkolwiek obronę. Zaszyłam się w opustoszałym tunelu, z którego nie zionęło trupim odorem i padłam na beton, zakładając przednie łapy na łeb i zaciskając ślepia możliwie najmocniej. Chciałam już przestać myśleć o wszystkim, a już w szczególności o tym, że moja własna matka nie żyła z mojej winy. Miałam ochotę płakać, ale nie mogłam. Łzy nie chciały płynąć. Czekałam na nie każdego dnia, codziennie mając nadzieję, że to właśnie dziś się uda. Ale po raz kolejny przegrałam. Zamiast tego, wpadłam w szał i zaczęłam drapać ściany bez kontroli.
Gdy odzyskałam kontrolę, leżałam na chłodnej, nierównej ziemi. Musiałam zasnąć z braku sił. Poduszki łap szczypały po tym, jak ocierałam je podczas obdrapywania betonowych ścian i podłoża. Byłam na siebie zła, a jednocześnie czułam się niepokojąco obojętnie względem tego, że zasnęłam na niezbadanym szczegółowo terenie, daleko od sforzan. Coś mogło mnie zeżreć, ale tego nie zrobiło. Nawet myśl o bolesnej śmierci, która czekałaby mnie, gdy szwendacz rozrywałby na strzępy moje ciało nie wzbudziła we mnie strachu czy niepokoju. Przeszłam obok niej obojętnie, i dopiero to mnie zmartwiło. Musiałam przywrócić się do porządku. Ogarnąć swój kurewsko głupi łeb i żyć.
Gwałtownie przypomniałam sobie o obietnicy, jeśli można to tak nazwać, danej nowo poznanej suczce. Mając nadzieję, że to odciągnie moje myśli od autodestrukcyjnych zachowań, ruszyłam energicznie w drogę powrotną do wagonów. Zwolniłam, kiedy zbliżyłam się do wejścia, w którym jakiś czas temu ostatni raz widziałam samicę. Zaszurałam pazurami o metalową ścianę pociągu dwukrotnie, dając znać, że nadchodzę.
— Kurwa, wybacz, zasnęłam jak kłoda i trochę zapomniałam o... Rany, ale tu wysprzątałaś. — Rozejrzałam się po wagonie z lekkim zdumieniem. Większość pajęczyn zniknęła, a samo wnętrze wydawało się znacznie czystsze.
Hana najwyraźniej nie próżnowała przez te kilka godzin, kiedy została sama. Jej sierść pokrywała niewielka warstwa kurzu, zupełnie jakby użyła własnego ciała niczym miotełki do czyszczenia wszystkich kątów. Zbliżyłam się do niej i strzepnęłam z jej ogona pajęczynę, która się na nim zawieruszyła. Jako że był pokryty ciemną sierścią, zlokalizowanie jej nie było trudne, tak samo jak pozbycie się jej.
— Och. Dziękuję, jestem...
— Dobra, to idziemy, nie? — przerwałam jej. — Wiem, że jest pewnie trochę późno, ale nawet jeżeli mamy środek nocy, to nic. Nocą ta dolina rozpierdolu wygląda nawet lepiej niż za dnia. Czasem pojawiają się świetliki. Chyba... Przynajmniej jakieś robale, które świecą w ciemności. Jeden czort, czy są czymś napromieniowane, czy natura dała im błyszczące zadki.
Ruszyłam do wyjścia, a suka podążała za mną. Na moje słowa zareagowała śmiechem. Poczułam się lepiej z myślą, że udało mi się ją rozbawić moim żartem. Nie pozwoliłam jej tym razem wlec się za mną niczym cień tak, jak wtedy, gdy prowadziłam ją do siedziby stada, za to zwolniłam, pozwalając naszym krokom się zrównać. Szłyśmy ramię w ramię. Dość prędko wyłoniłyśmy się z czeluści metra, wchodząc po nieco stromych i zniszczonych przez czas oraz apokalipsę schodkach. Tak jak podejrzewałam - noc trwałą pełną parą. Księżyc świecił wysoko na bezchmurnym niebie, w jego towarzystwie migotały liczne gwiazdy. To była moja ulubiona pora w ciągu całej doby, choć czasem mrok mnie przerażał.
— Matka zawsze mi mówiła coś w stylu, że ułożenie gwiazd nie jest przypadkowe i czasem wydaje mi się, że miała trochę racji. Nie znam się na astronomii, ale fajnie się czasem na nie pogapić — powiedziałam, by cisza nie zawisła w powietrzu na zbyt długo.
— Co miała na myśli mówiąc, że ułożenie nie jest przypadkowe? — zapytała.
— Może to, że jest w nich zapisana nasza przeszłość, teraźniejszość i przyszłość? Albo po prostu chodziło jej o te popieprzone wielkie i małe wozy... Jak one się...
— Konstelacje?
— Tak, konsternacje! Borze szumiący, konstelacje. — Pokręciłam głową. — Miałam pokazać ci mniej więcej, co gdzie jest, ale po ciemku raczej niewiele jestem w stanie przedstawić, za to uznajmy, że spacerek dobrze nam zrobi. Może przynajmniej mi otworzy umysł i przestanę mylić konstelacje z konsternacją. Co to w ogóle jest za dziwne słowo? Kon-ster-nac-ja. Kon... ster... Wszystko jedno. O czym rozmawiałyśmy?
Ten dzień był inny niż ostatnie trzy czy cztery. Przede wszystkim nie padało, za to zza gęstych, ciężkich chmur wyłoniło się słońce. Wyjście na spacer było znacznie przyjemniejsze. Łowcy nie mieli większego problemu z polowaniem, kiedy w oczy wiatr nie wpychał garściami piachu, a zielarze mogli spokojnie szukać swoich ziółek w lesie bez obaw, że zawierucha zagłuszy ostrzegawcze dźwięki bądź zatrze zapachy.
— Zające połóżcie w ostatnim wagonie, później rozdzielimy żarcie — poleciłam, mijając się z Johnnym Badgo i Haną. Uśmiechnęłam się lekko do samicy. Wciąż była tu stosunkowo nowa, ale miałam wrażenie, że coraz lepiej odnajduje się w naszym stadzie. — Dziś żadnych latających kreatur? — zagaiłam do niej, śmiejąc się pod nosem, na co pokręciła głową i wyszczerzyła się do mnie szerzej. Była urocza.
Otrząsnęłam się. Miałam masę obowiązków i znacznie ważniejsze sprawy niż rozwodzenie się nad atutami Hany, choć - nie przeczę - miała ich całkiem sporo. Czasem przyłapywałam się na zawieszaniu wzroku na suce o wiele za długo, niż narzucona mi przez siebie samą przyzwoitość tego wymagała. Roześmiałam się w duchu, myśląc o sobie jako osobie przyzwoitej. Straciłam tę cechę, gdy świat zamienił się w przedsionek piekła.
Od jakiegoś czasu zbierałam się do nieco dokładniejszego patrolu w poszukiwaniu zagrożenia bądź zbłąkanych duszyczek, które szukały schronienia. Łapy poniosły mnie ku mostowi, który przekroczyłam najprędzej jak potrafiłam, zmuszając ciało do najintensywniejszego sprintu, jaki tylko mogłam z siebie wycisnąć. Stamtąd niedaleko już było na skraj lasu i rzekę, gdzie kierowałam swe kroki. Powoli wpełzłam do wody, obserwując jak moja sierść unosi się i faluje, a łapy stają się komicznie małe pod taflą. Byłam niemalże pewna, że na dziś moje wrażenia ograniczą się do pary szwendaczy, którą minęłam w okolicy rzeczki, aczkolwiek jakaś siła ukryta głęboko we mnie podpowiadała, że powinnam sprawdzić jeszcze polanę. Tuż za granicą naszej, pozornie bezpiecznej, Strefy widniało niewielkie gospodarstwo, opuszczone przez ludzi. To właśnie tam parłam teraz, otrzepując się z wody.
Nie miałam pojęcia, co mną kierowało, ale stosunkowo szybko uderzyła mnie intensywna woń krwi. Zwolniłam, wyciszyłam oddech i wytężyłam zmysły. Skradając się, podeszłam do ogrodzenia, które oddzielało mnie jako jedyne od sporego podwórza. Mój zad zakołysał się delikatnie niczym listek na wietrze, po czym przeskoczyłam przez drewniany płot, nie hacząc o niego ani krańcem pazura, ani skrawkiem futra. Docisnęłam nos do ziemi i zaciągnęłam się. Wyczułam jakieś stworzenie w okolicy, jeszcze żywe, ale tracące krew. Moje oczy niczego nie zarejestrowały, mimo że powoli przemieszczałam się przed siebie, aż w którymś momencie usłyszałam szczenięcy warkot.
Zastrzygłam uszami i podążyłam za dźwiękiem, który odbijał się echem w mojej głowie. Zatrzymałam się, kiedy zdałam sobie sprawę, że tuż przed pyskiem wyrosło mi cielsko truposza. Odsunęłam się energicznie, studiując wzrokiem resztki denata. Otrząsnęłam się jednak, zdając sobie sprawę, że gdyby żył, natychmiast wstałby albo zacharczał, chcąc uczynić ze mnie swoją przekąskę. Większym zainteresowaniem obdarzyłam szczenię, które spostrzegłam. Było oblepione krwią, zarówno świeżą, jak i zaschniętą oraz flakami. Dzieciak musiał wytaplać się w pozostałościach szwendacza, najpewniej znając drobną sztuczkę z ukryciem swojego właściwego zapachu.
— Co tu robisz? Gdzie twój opiekun? Ten gnojek mógł cię pożreć jako przystawkę. — Szturchnęłam łapą gnijące ciało.
— Ciszej, bo nas usłyszą... już tu idą... — szepnęła samiczka, ewidentnie przestraszona, jak i przemęczona. Jej głos był słaby i cichy, byłam więc pewna, że od dawna nie zjadła niczego normalnego.
— Kto? Kto nas może tu usłyszeć? Nie ma w okolicy zombie.
Dzieciak skulił się, kiedy znikąd pojawiło się stadko szczurów, piszczących głośno i biegnących prosto na nas; prosto do rozkładającego się szwendacza, najpewniej w celu skonsumowania tego, co się tylko nadawało. Gryzonie były obrzydliwe, jakby spuchnięte, a co gorsza - nienaturalnie duże. Zupełnie jakby urwały się z Czarnobyla po wybuchu reaktora. Nie bałam się jednak grupy kilku głodnych stworzonek, czego nie mogłam powiedzieć o szczenięciu. Rozgoniłam nieproszonych gości kilkoma kłapnięciami szczęk, niektóre zaś schwytałam i zmiażdżyłam kłami, czując jak ich krew spływa mi po pysku.
— Żyjesz? Żaden cię nie zadrapał? Hej, mała — mruknęłam, pochylając się nad nią. Nie odpowiadała. Straciła przytomność. Zauważyłam rozległą ranę na jej szyi, na której widok skrzywiłam się znacznie. — Przecież cię tu nie zostawię... nawet jeśli nie jesteś tu sama — burknęłam sama do siebie.
Leżałam wygodnie w wagonie, w którym sypiałam. Minęła pełna doba, odkąd znalazłam tego dzieciaka i przyniosłam do Sfory. Obmyłam ją po drodze z krwi i flaków, kiedy przekraczałam rzekę. Na terenie stada zaś w pierwszej kolejności ruszyłam do lecznicy w podziemnym pubie, by przyjrzeć się ranie i zrobić wszystko, co w mojej mocy, by doprowadzić ją do porządku. Udało mi się oczyścić ją sprawdzonymi płynami do dezynfekcji, a także wysmarować maścią z ziół, utartą przez tutejszych zielarzy. Nie było łatwo, ale udało mi się owinąć wokół jej szyi nieco zużyty bandaż. Klęłam niczym szewc za każdym razem, gdy materiał wysuwał mi się z pyska, ale odniosłam sukces. Pozwoliłam szczenięciu spać bezpiecznie w moim wagonie, doglądałam jej i trzymałam w pogotowiu drobną przepiórkę, którą mogłabym ją nakarmić, jak tylko wstanie. I wstała, wyglądając na zagubioną i zdezorientowaną.
— Jedz — powiedziałam, podsuwając jej ciało ptaka. — Musisz nabrać sił. Poczekaj z pytaniami, są ważniejsze rzeczy.
Było niemiłosiernie chłodno. Piździawa, jakiej Haneczce dawno nie było dane doświadczyć. Ciemne chmurzyska kłębiły się nad jej głową i przerażały samym swym wyglądem, nie zostawiając w jej sercu choć cienia nadziei na względnie spokojny powrót do metra. O ile krople deszczu nie były na razie uporczywe, to silne przeciągi pomiędzy ruinami dawnego miasta skutecznie utrudniały jej podróż ze zwierzyną. Wiatr złośliwie oślepiał łaciatą i sprawiał, że ta musiała mrużyć powieki, by cokolwiek dojrzeć. Nie było to pierwszy raz, kiedy pogoda postanawiała jawnie sprzeciwić się poczynaniom upartej Hanki. Chciała wyjść na polowanie? To wyszła, mimo wyraźnych i nieprzekonujących struktur na niebie. I choć łowy się powiodły, bo Haneczka dorwała dużego królika, to nie wiedziała, czy w ogóle zdoła dojść z nim do sfory, choć względnie sucha. Humor poprawiał jej jedynie fakt, że jakiś pies ze sfory najprawdopodobniej zje tego zwierzaka i poczuje sytość w żołądku.
W stadzie była już od pewnego czasu, choć osobiście znała tylko właścicielkę niezwykle osobliwych ślepi i przywódcę w jednym ciele - z innymi członkami jak na razie została na etapie pozdrowienia czy krótkich pytań o pogodę na powierzchni. Na samo wspomnienie ciemnej suki Hana uśmiechnęła się nieznacznie, wiedząc, że tamta może o niej pamiętać. Marne były szanse, aby Niebieskooka w ogóle miała czas na takie rzeczy, ale promyczek nadziei zatlił się złudnie w głowie Haneczki. W końcu frakcja związana z przywództwem nie była niczym, co każdy chciałby wziąć na swoje barki - szczególnie w tych bezlitosnych dla każdego czasach, gdzie śmierć w wielu przypadkach może być zbawieniem. Łaciata obiecała sobie, że jak tylko wróci, podejdzie do najbliższego psa i po prostu zacznie z nim rozmowę, nieważne na jaki temat. Chciała lepiej wykorzystać fakt, że znajduje się w grupie, gdzie psy są wobec niej choć trochę przychylnie nastawione.
Ulewa zaczęła być coraz bardziej dokuczliwa. Krople wody twardo uderzały w każdą powierzchnię, łącznie z grzbietem Hany, która przyśpieszyła do truchtu nie tylko z powodu deszczu. Znalazła się na otwartym terenie dość szerokiej ulicy i nie chciała tracić czasu, idąc okrężną trasą. Ssak coraz bardziej ciążył jej w pysku, choć Hana była pewna, że zwierzak na masie raczej nie przybierał. Kilka przecznic dalej rozległ się paskudny ryk a suka niemalże od razu rzuciła się do biegu. Nie wiedziała gdzie biec, była z każdej strony otoczona ścianami kamienic i pozamykanymi drzwiami. Jeśli najdzie ją horda w tym miejscu, to może nie być ciekawie. Swój ratunek dojrzała przypadkiem i dziękowała niebiosom, że dane jej było to zrobić. Zerwała się gwałtownie i zaczęła wymijać wszystkie przeszkody, jakie stały jej na drodze do wybitego okna. Jeśli wskoczyłaby do budynku, zanim umarli by ją znaleźli, to miałaby szansę się później wymknąć bez ich dzikich krzyków i niezrozumiałych wołań. Wdrapała się przednimi łapami na parapet i z trudem przerzuciła całe ciało na jego powierzchnię. Rzuciła ostrożne spojrzenie na ulicę, widząc majaczące się na horyzoncie postacie. Ostrożnie przeszła obok szkła, które straszyło poszarpanymi krawędziami i niemalże wpadła prosto do ogromnego zbiornika. Dziura w ziemi straszyła wysokością i wyjątkowo małą ilością wody, która zdążyła pokryć się zielonym i śmierdzącym nalotem. Hanka kichnęła i siąknęła nosem, rozchodząca się tutaj specyficzna woń nie była zachęcająca.
Gdy tylko czujne ślepia Hany dostrzegły ruch w dole betonowego wąwozu, sierść czarnej niemal natychmiast się nastroszyła. Jeśli to samotnik, to... Myśli wściekle krążyły w łebku Hany i dopiero po chwili łaciata wyrwała się z bezruchu. A co, jeśli chce zaatakować sforę? Gorzej, co, jeśli ona jest jego celem?
— Kim jesteś? — Hana warknęła i ostrożnie zeskoczyła do suchej dziury.
Stęknęła, kiedy jej łapy ześlizgnęły się po podłodze i samica z trudem utrzymała równowagę. Nikt jej nie odpowiedział, więc suczka zbliżyła się do obcego i w chwili, w której tamten otworzył pysk, aby coś powiedzieć, Hanę przeszedł dreszcz. W ciemności potraktowała to jako sygnał do ataku i skoczyła w stronę psa o kręconym futrze. Kłapnęła zębami przy jego grzbiecie, choć tamta suczka była szybsza. Odskoczyła, zostawiając za sobą dziwny zapach, który był ledwo wyczuwalny w tym miejscu i tłumiony przez gnijącą maź na dnach innych zbiorników. Naglę Hanę olśniło. Czuła zioła. Przecież to musi być zielarka. Przez pierwsze kilka sekund Hana stała w bezruchu, by po chwili diametralnie zmienić swe oblicze. Zaskoczona odwróciła się w stronę suczki o złotym futrze, która teraz kucała z odsłoniętymi kłami i zjeżoną sierścią.
— Ja cię chyba skądś kojarzę — wymamrotała, zawstydzona swoim zachowaniem.
Czuła się naprawdę nieswojo ze świadomością, że chciała ją zaatakować. Ba, niemalże już to uczyniła.
— Naprawdę? Prawie mnie — rzuciła ze złością, choć nie dane było jej dokończyć.
Hana niemalże poczuła metaliczną woń posoki w pysku, kiedy na zza rogu na "górze", kilkanaście metrów od nich, wyłoniły się dwie człapiące po kafelkach postacie. Ich zapach był tak intensywny, że suce zaszkliły się oczy. Walczyć czy uciekać? Hanka odsłoniła kły i zawarczała gardłowo, chcąc choćby samym dźwiękiem odstraszyć napastników. Nieznajoma także ich dostrzegła, choć jej reakcją w porównaniu do łaciatej było natychmiastowe rzucenie się do biegu. Hana stwierdziła po chwili, że nie jest to taki zły pomysł i pobiegła za złotą. Z niemałym trudem wyskoczyły z pustego wgłębienia i ślizgając się po kafelkach, zaczęły szukać drogi ucieczki. Minęły inne wielkie dziury w ziemi i wybiegły wprost na ulicę od strony kolistej kopuły. Zdyszane nie zatrzymywały się, do momentu, kiedy złota nie zniknęła nagle w małej dziurze. Hanka ledwo się tam zmieściła. Kiedy z trudem przeczołgała się przez wąski korytarz, spadła zmęczona na leżącą kupę gruzu.
W końcu Hanka odetchnęła głębiej i pozwoliła, by jej płuca wypełniło powietrze do cna przesiąknięte stęchlizną. Nie myślała nawet o króliku, którego truchło musiała zgubić podczas ucieczki. Betonowa wyrwa w ziemi stała się ich ostoją i czymś w rodzaju niespodziewanego ratunku. Kaszlnęła, odkrztuszając resztki dziwnej wody i zamglonym spojrzeniem spojrzała się w stronę złotej. Upewniwszy się, że tamtej względnie nic nie jest, zaczęła rozpatrywać ich pozycję. Podniosła się powoli, otrzepując z resztek drobnego gruzu i z wręcz przesadną ostrożnością obeszła cztery ściany pokryte pleśnią. Nie doszukała się nigdzie zagrożenia, choć miała złe przeczucie wobec tego, co znajdowało się za mosiężnymi drzwiami - na pierwszy rzut oka wydawało się, że były w dość dobrym stanie i raczej spełniały swoją funkcję, polegającą na odgradzaniu tego miejsca od reszty pomieszczeń w budynku. Choć były względnie bezpieczne, Hana nie pozwoliła, aby jej mięśnie się rozluźniły i zaznały choć trochę spokoju. Mając świadomość, że im się upiekło z tą ucieczką, Haneczka westchnęła i z nieukrywanym zadowoleniem rozciągnęła zesztywniałe stawy, nie tracąc przy tym zwyczajowej czujności. Jej spojrzenie nagle zahaczyło o suczkę, która wygładzała swoje futro spod pyłu, jaki się na nim osiadł. Robiła do dokładnie, nie zwracając większej uwagi na otoczenie. Czarna w pewnym sensie ją rozumiała. Hana ostrożnie podeszła do siedzącej w kącie zielarki i pozwoliła sobie na zajęcie miejsca tuż obok niej. Sunia objęła ją swym czujnym spojrzeniem jasnych ślepi i nie ukrywając swej niechęci w stronę łaciatej, zmrużyła podejrzliwie powieki. Biało czarna westchnęła, wyraźnie speszona takim zachowaniem od strony innego psa - mimo, iż wiedziała, że ta ma ku temu bardzo dobre powody. Z jednej strony podziwiała natomiast złotą, iż ona sama jeszcze się w jej stronę nie rzuciła z zębami.
— Słuchaj... — niepewnie zaczęła, starając się dobrać odpowiednie słowa względem sytuacji — Przepraszam za to, że... no wiesz. To, co zrobiłam w tym dziwnym rowie, nie było... miłe. Ani trochę. I chcę, żebyś wiedziała, że jest mi z tego powodu... trochę przykro. Nie miałam bladego pojęcia, że należysz do sfory. Myślałam, że ty... też możesz chcieć mnie zaatakować. Rozumiesz, nie?
Odpowiedzią było fuknięcie pełne złości i długa cisza, przerywana okazjonalnymi oddechami obu psów. W pomieszczeniu było wyjątkowo spokojnie, biorąc pod uwagę, jaka zawierucha panoszyła się po przecznicach miasta.
— Mogłybyśmy zacząć naszą znajomość od nowa? — suczka porzuciła już wszelkie podejrzliwe myśli wobec zielarki i wlepiła w nią swe spojrzenie — Jestem Hana.
Dotarcie do tajnego wyjścia, którym wydostawali się na powierzchnię szeptacze, było dziecinnie łatwe. Decoy aż nie mogła uwierzyć, że tyle razy przechodziła tuż obok ciemnego tunelu i nigdy nie przypuszczała, że wystarczy jedynie skręcić kilka razy w odpowiednią stronę by znaleźć się na upragnionej ziemi, za którą tak tęskniła. Z niecierpliwością czekała na szeptacza i mimo, że pojawił się punktualnie (to ona przyszła zbyt wcześnie) nie mogła się oprzeć by rzucić mu ponaglające spojrzenie.
Gdy tylko wyszli ze stacji, owionęło ich zimne powietrze i odór rozkładających się ciał. Podziemnymi drogami musiało przemieszczać się sporo szwendaczy, skoro zapach był wyczuwalny tak blisko głównej siedziby sfory. Suczka uznała warte zapamiętania, by nie wchodzić dalej niż za granicę światła bez kogoś, kto potrafił poradzić sobie z zabiciem zombie.
Rzuciła okiem na truchtającego obok samca. Nie musiała się specjalnie wysilać by za nim nadążyć, jako że pies należał do tych średnich osobników a nie olbrzymów. Chociaż nie mogło umknąć jej uwadze, że nogi zdają się być nieco przydługie w porównaniu do harmonijnie zbudowanego ciała szeptacza. Podobnie jak ona, samiec miał białą sierść z licznymi brązowymi łatami rozmieszczonymi losowo na grzbiecie, głowie i zadzie.
Przez resztę drogi pochłonięta była wpatrywaniem się w ciemność, w nadziei, że dostrzeże jakieś kształty. Tunel był jednak tak mroczny, że kierować mogli się jedynie nosem i pamięcią towarzysza, który musiał wychodzić tędy już kilka razy. Mimo niedawnego zapoznania, jakoś instynktownie mu ufała, nie klasyfikując go natychmiast jako potencjalnie niebezpiecznego. Był niepodobny do Marka i do wzoru samca, jaki miała w głowie - wielkiego, ciemnego i bezwzględnego. Na swój sposób, był wyjątkowy. Podobała jej się ta odmienność.
***
Decoy miała ochotę wybiec do przodu, widząc majaczące w oddali wyjście z tunelu. Nie chciała jednak narażać się bezsensownie dla chwili upustu gotującej się w niej radości. Dreptała cierpliwie u boku samca, który uniósł głowę, również dostrzegając, że są już prawie na miejscu.
Pies nie zatrzymał się dopóki nie przeszli dobrego kawałka odległości od metra, oddalając się coraz bardziej i zagłębiając w puste miasto. Może nie całkiem puste, Decoy słyszała bowiem ciche szmery i subtelne dźwięki, które mogły być oznakami małych zwierząt przemieszczających się pomiędzy stertami śmieci i gruzami. Z lewej dochodziły odgłosy wskazujące na to, że jakiś mięsożerca pożywia się resztami jednego z ciał leżących nieopodal. Był jednak poza zasięgiem jej wzroku i nie mogła dojrzeć, co też kryje się w zaciemnionej uliczce. Jakoś nie miała ochoty sprawdzać.
- Jestem Erge - odezwał się jej towarzysz, odchrząkując uprzednio, by zwrócić jej uwagę.
Decoy zmrużyła lekko oczy i usiłowała zapamiętać nowe dziwne słowo, powtarzając je kilkukrotnie w myślach. Było krótkie, na pewno nie zapomni. Uśmiechnęła się lekko do szeptacza.
- Decoy.
Erge kiwnął głową i odwrócił od niej wzrok, przenosząc go na obiekty dookoła. Nie zauważył nic podejrzanego, gdyż jego postawa wyraźnie się rozluźniła, chociaż wciąż zachowywał czujność. Postąpił kilka kroków do przodu, jakby już z przyzwyczajenia, lecz nagle zreflektował się. Zasępił się lekko, przestępując z łapy na łapę.
- Nie oddalaj się, dobrze? Jeśli pojawi się szwendacz, załatwię go ale nie możesz mi przeszkadzać.
Suczka jedynie kiwnęła głową, nie chcąc niepotrzebnie zwracać na nich uwagi otoczenia dźwiękami rozmowy. Zaraz zorientowała się, że samiec mógł nie zauważyć tego gestu w ledwie oświetlającym okolicę świetle księżyca.
- Dobrze.
Obserwowanie nawet tak najzwyczajniejszej rzeczy jak patrol, sprawiło, że Decoy zaciekawiła jeszcze bardziej praca szeptacza. Erge poruszał się niezwykle cicho, uważając, by nawet jego kroki nie wybrzmiewały w ciszy panującej dookoła. Suczka starała się iść za nim, chociaż bez problemu mogła nadążyć i zrównać się z samce. Zwyczajnie wolała, by mógł w razie czego obrócić się czy zaatakować, nie martwiąc się, że samica wchodzi mu w pole działania. Raczej nie podejrzewała psa o to, że mógłby celowo wyrządzić jej krzywdę, ale znalezienie się pomiędzy szwendaczem a atakującym samcem raczej nie mogło należeć do najprzyjemniejszych doświadczeń pod słońcem.
Spacerując, od czasu do czasu Erge rzucał jakąś uwagę na temat mijanych miejsc. W ten sposób Decoy dowiedziała się, że tutaj można zapolować na szczura, bo niedaleko jest gniazdo, ale jeśli szybko uwinie się z zabiciem jednego, pozostałe nie zdążą nawet się o tym dowiedzieć. W tamtym budynku ktoś lub coś wybiło okna a pobliskie drzewo rozrosło się tak, że gałęzie nie napotykając oporu szyby, znalazły się w środku. Kilka par gołębi uwiło tam gniazda więc kiedy składały jaja, można było przejść się na szybką przekąskę. Zresztą rodzice niedoszłych piskląt też mogli stanowić całkiem niezły posiłek. Ptaki bez obecności ludzi szybko straciły czujność i stały się mniej płochliwe, co oczywiście działało na ich niekorzyść.
Wkrótce obeszli większą część terenu, który przypadał Erge do patrolowania, nie napotykając niczego niezwykłego ani ciekawego. Dla Decoy była to dobra praktyka poznawania okolicy metra, którego do tej pory nie miała okazji oglądać. Gdy ją tu przyniesiono, nie bardzo widziała cokolwiek a już tym bardziej nie zawracała sobie głowy podziwianiem widoków. Martwiła się, czy tajemnicza samica o niebieskich oczach zdąży zrobić coś, by nie wykrwawiła się przez ranę na szyi, która czy to pod wpływem adrenaliny, strachu czy wstrząsów, otworzyła się i zaczęła krwawić obficiej niż przedtem.
Przysiedli na jednym z punktów obserwacyjnych w postaci wysokiej sterty różnych materiałów i śmieci, głównie popsutych części samochodowych, asfaltu, gruzu i kawałka ściany, która oderwała się od pobliskiego budynku. Erge pomógł jej dostać się na szczyt i wskazał miejsce obok swoich przednich łap.
- Więc właściwie... to skąd ją masz i jak tu trafiłaś?
Decoy odwróciła głowę w kierunku samca, który wpatrywał się w jej bliznę. Orientując się, że musiała machinalnie dotknąć wyleczonej już rany, rozmyślając na jej temat, szybko zreflektowała się.
- Zaatakował mnie szwendacz. Nie pamiętam za wiele, przyniosła mnie Blodhundur.
Pies pokiwał pyskiem w zamyśleniu, marszcząc lekko nos. Decoy wpatrzyła się w nocny krajobraz miasta, pragnąc wychwycić jakiś ruch. Gdyby pojawił się zombie, Erge mógłby go zabić co z pewnością byłoby cenną lekcją na temat walki. Niestety lub stety, szwendacze dzisiejszej nocy omijały tą część okolicy metra. Suczka cały czas słyszała ich jęczenie i zawodzenie z oddali ale żaden nie zbliżał się na tyle by stanowić faktyczne zagrożenie. Wystawiliby się na gorsze niebezpieczeństwo, gdyby podążyli za tymi odgłosami. Patrol wyraźnie zmierzał ku końcowi, ale Decoy nie chciała jeszcze wracać. Wyczuwając, że pies ma zamiar wstać, zadała mu cichym głosem pytanie.
- A ty jak tutaj trafiłeś?
Nie spodziewała się usłyszeć rozwiniętej odpowiedzi, w końcu sama nie mogła się popisać bujną historią życia czy spektakularnym pojawieniem się w metrze. Miała jednak nadzieję, że Erge pamięta coś więcej niż ona i opowie jej coś interesującego, nawet jeśli nie o przeszłości poza sforą to może o którejś z ciekawszych przygód, które go spotkały jako szeptacza. Nie chciała jeszcze wracać do podziemia.
Zgubiła się. Pewnie utknęła za stertą opon, przestraszona i zagubiona, nie mająca pojęcia, co robić dalej. Zastanawiałem się czy powinienem, jak gdyby nigdy nic, wrócić do Metra. Zostawiając ją tutaj, na powierzchni, wyświadczył bym przysługę całej sforze. Pewnie niejeden pies również sądził, że to nie miejsce dla szczeniaka, lecz nie śmiał tego skomentować, bojąc się gniewu zdecydowanie zbyt przywiązanej do smarkacza Blodhundur. Doskonale wiedziałem jednak, że nie należę do grupy bezmyślnych brutali. Choć niewątpliwie pozostawienie Decoy na pewną śmierć byłoby korzystne dla społeczności, mogłoby mnie po tym nękać sumienie. Zapewne spadłyby na mnie także konsekwencje. Nietrudno byłoby upozorować przypadkową śmierć samicy, lecz, gdybym źle przemyślał choć jeden element planu, wszystko mogłoby się wydać. Nie chciałem być katem, który samodzielnie wyda na młodą wyrok śmierci. Zresztą, nie musiałem tego robić. W tym świecie nie zostało jej zbyt wiele czasu.
Podjąłem więc decyzję, że wrócę do miejsca, w którym się rozdzieliliśmy. Powinna dalej tam siedzieć, co ułatwiłoby mi poszukiwania zguby. Wystarczająco ją już nastraszyłem. Przy odrobinie szczęścia mogło okazać się nawet, że przeraziła się do tego stopnia, iż zostawi mnie w spokoju. Mimo żwawego kroku nie uszedłem szczególnie daleko. Jeśli nie zmniejszę tempa, dotarcie do sterty opon powinno mi zająć raptem kilkanaście minut. Nie chciałem jednak wracać po własnych śladach, z dwóch powodów. Po pierwsze, obawiałem się, że moja obecność mogła przyciągnąć szwendaczy, które właśnie szły moim tropem. Wolałem nie wpaść przypadkowo w całe stado. Po drugie, odezwała się we mnie natura poszukiwacza. Obierając inną trasę, mogłem rozciągnąć swój patrol na znacznie obszerniejszy teren. Istniało duże prawdopodobieństwo, że w ten sposób znajdę coś przydatnego lub chociaż zauważę coś, co należałoby przekazać Xavierowi. Dobrze znałem tę część Miasta. Wiedziałem, że wystarczyło ujść jeszcze kilkanaście kroków, skręcić za rogiem, przejść jedną, krótką alejkę i znowu skręcić, by znaleźć drogę powrotną do Decoy.
Szedłem spokojnie, bez zbędnego pośpiechu, nieco znużony, ale stale czujny. Coś jednak umknęło mojej uwadze. Nagle do moich uszu wdarł się huk. Odruchowo podskoczyłem, odwracając się w stronę niepokojącego dźwięku. Oniemiałem z wrażenia, gdy zobaczyłem, jak ogromna wieża ze śmieci zadrżała w posadach. Z jej szczytu osunęły się arkusze blachy, uderzając o ziemię z głośnym brzdękiem. Odgłosowi obijającego się metalu szybko zaczął towarzyszyć inny, równie nieprzyjemny - zawodzenie trupów. Obróciłem się, jeżąc sierść. Wylały się zza ściany budynku, szły na mnie całą grupą. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie było czasu, by je zliczać. Musiałem walczyć.
Skoczyłem do przodu, w ułamku sekundy powalając pierwszego z nich, jednym ciosem. Z drugim było więcej problemu. Wyciągnął w moim kierunku rękę. Złapałem za przegub, ciągnąc do siebie umarlaka. Padł na ziemię. Dobiłem go. Trzeci prawie potknął się o truchło swego towarzysza. Odbiłem się od zwłok, skacząc prosto na wroga, jeszcze w locie rozrywając mu krtań. Następny, znacznie wyższy niż poprzednie. Najpierw cios w kolano. Naparłem nań całym ciałem, słysząc trzask łamanych kości. Z rykiem padł na ziemię, gdzie skróciłem jego żywot. Kolejny. Okrążyłem go od tyłu, korzystając ze sporej odległości, która dzieliła mnie od reszty szwendaczy. Pierwsze ugryzienie było nieskuteczne. Złapałem za grubą kurtkę, szarpiąc ją wściekle, aż wióry poharatanego materiału wzleciały w powietrze. Potem decydujący atak, prosto w tył głowy. Zmiażdżyłem czaszkę bez trudu. Jeszcze jeden. Powoli traciłem na szybkości. Skoczyłem między dwie kreatury, unikając bycia złapanym przez ich ostre szpony. Rzucałem się z furią, nie panując już tak dobrze jak wcześniej nad każdym ciosem. Niczym taran rozgromiłem stado, pozostawiając po sobie istnie masakryczną scenę. Po mojej krótkiej sierści spływały strugi krwi i szlamowatych flaków. Splunąłem, czując okropny smak w pysku.
Ale to nie był koniec. Zostały trzy. Dopiero w trakcie tej chwili przerwy z całą siłą uderzyła we mnie fala wyczerpania. Dyszałem ciężko, nieomal słaniając się na łapach. Zlikwidowałem zdecydowanie za dużo przeciwników jak na jeden dzień. Zacząłem się cofać, warcząc przy tym gardłowo, by zwrócić uwagę potwora najbliżej mnie. Musiałem oddzielić go od grupy, inaczej miałem marne szanse na wygraną. Niespodziewany wypad trupa sprawił, że straciłem równowagę. Ledwo umknąłem zaciskającej się dłoni, potykając się o coś, co znalazło się na mojej drodze. Runąłem na ziemię z głuchym hukiem, czując kolejny dopływ adrenaliny. Kopnięciem odepchnąłem od siebie szwendacza, sprawiając, że i on upadł. Złapałem za długie, jasne włosy, niemalże odrywając cały skalp. Po sekundzie gorączkowych starań zęby dosięgnęły głowy i bez litości zacisnęły się na czaszce.
Pozostała dwójka nie zamierzała czekać, aż jakimś cudem wykaraskam się z tarapatów. Ruszyła wspólnie, jak jeden organizm napędzany żądzą mordu. Z trudem wykonałem unik, dalej leżąc na ziemi. Nim wróg zdołał przypuścić kolejny atak, podniosłem się i dramatycznym skokiem umknąłem kolejnemu ciosowi. Kilka kroków wystarczyło, by obiec trupy, dostając się przy tym na ich wrażliwe, niepilnowane tyły. Potem wystarczyły już tylko dwa precyzyjne ciosy. Jatka się skończyła.
~*~
– Może chciałam sprawdzić, czy bez problemu uszedłbyś z życiem, gdybym teraz, natychmiast ściągnęła na ciebie zgraję zombie? – powiedziała z szyderczą, prześmiewczą nutą, patrząc na mnie wymownie, jasno nawiązując do mojej poprzedniej wypowiedzi.
Niewzruszona ruszyła naprzód, w stronę Metra, próbując mnie wyminąć. Szybkim ruchem zagrodziłem jej drogę, niemal wpijając łapę w ziemię tuż przed nią. Zacisnąłem palce, wzburzając pazurami glebę. Na podłożu zostały cztery głębokie, szarpane wyrwy. Schyliłem się, ponownie stając z nią niemalże pysk w pysk. Miałem wrażenie, że całe jej ciało było raptem niewiele większe od mojego łba. Utkwiłem w jej drobnej sylwetce szaleńcze, nieugięte spojrzenie. Cofnęła się o kilka krótkich kroków, żałośnie jeżąc przy tym sierść na grzbiecie.
– Jak mogłaś pewnie zobaczyć, nie sprawiło mi to większego problemu – wycedziłem ze złością, nieco przeinaczając przy tym historię. Prawdę powiedziawszy stanąłem oko w oko ze śmiercią.
Przeszywałem ją wzrokiem jeszcze przez kilka wyjątkowo długich sekund, sprawiając, że Decoy, mimo całego swojego animuszu, mimowolnie się skuliła. Zawisnąłem nad nią niczym sęp kołujący nad swoją dogorywającą ofiarą. Postawiłem krok do przodu, na tyle długi, by ponownie znaleźć się tuż przy niej samicy. Ponownie się wycofała. Prychnąłem z dezaprobatą, patrząc na jej marne próby ujścia z życiem. Pchnąłem ją pyskiem, raczej delikatnie, lecz to wystarczyło, by straciła równowagę. Z cichym jękiem upadła, wzbijając w powietrze chmurę kurzu i pyłu. Trudno mi było stwierdzić, czy faktycznie była na tyle słaba, by ten cios ją pokonał, czy raczej kluczową rolę odegrało tu zaskoczenie. Cierpliwie czekałem aż z powrotem podźwignie się na łapy, przy okazji czujnie lustrując otoczenie. Staliśmy tu już jakiś czas, na otwartej przestrzeni, zupełnie nieosłonięci. Ktoś lub coś z powodzeniem mogło podkraść się całkiem niezauważone. Usunąłem się na bok, widząc jak otrzepuje się z różnych zanieczyszczeń. Uniosłem brew w geście powątpiewania nad zasadnością tego czynu. Po prowizorycznej toalecie nie wyglądała wiele lepiej. Białe partie sierści samicy w dalszym ciągu miały raczej nieprzyjemny, brązowoszary odcień. Choć nie odezwała się ani słowem, mogłem bez trudu dostrzec irytację, którą wręcz emanowała jej postawa. Wyminęła mnie szybkim, zdecydowanym krokiem, zapewne chcąc już tylko dotrzeć do centrum podziemia i uwolnić się od swojego nieobliczalnego towarzysza.
– Nie idziemy do Metra – rzuciłem z przewrotnym uśmiechem, spodziewając się pełnego udręki westchnienia. Cisza. Musiała do perfekcji opanować sztukę ukrywania swoich emocji, gdy było to potrzebne.
Prawdopodobnie się zatrzymała, nie słyszałem bowiem nawet szmeru. Staliśmy tyłem do siebie. Decoy zapewne patrzyła się z utęsknieniem w stronę stacji, myśląc o, być może, ciepłym posiłku i odrobinie wody, a potem kojącym odpoczynku. Ja z kolei stale przyglądałem się monotonnemu krajobrazowi. Miejski pejzaż dawno poddał się sile natury. Powalone budynki i te, które jeszcze jakimś cudem stały na baczność, niekiedy nawet i w całości były obleczone przez dzikie rośliny. Zielone pnącza niestrudzenie wspinały się po wysokich, betonowych ścianach, nadając aglomeracji niemal wiejski wyraz.
Wydawało mi się, że w odpowiedzi coś wyszeptała, nie skupiałem się jednak na tym. Mogła zarówno za mną podążyć, jak i odłączyć się od przymałego konwoju, wracając tym samym do podziemia. Obie opcje były równie dobre, przynajmniej dla mnie. Dla Decoy z kolei korzystniejsza była ta pierwsza. Wszak mogę być jej szkołą życia.
Nie odwracając się, ruszyłem w drogę. Nie chciałem sprawiać wrażenia, jakby interesował mnie los tego szczyla. Czas na sprawdzanie, czy poszła po moich śladach, przyjdzie później. Szybkim kłusem przemierzałem zdewastowane ulice. Moje pazury przy każdym kroku uderzały o asfalt z cichym zgrzytem. Irytowało mnie to. Nawet najdrobniejszy dźwięk mógł zwrócić uwagę kogoś nieprzychylnego. Byłem już zmęczony, wręcz wyczerpany. Załatwiłem kilku szwendaczy, gdy tutaj szliśmy, nie mówiąc już o całej tej zgrai, którą napuściła na mnie Decoy. Skrzywiłem się na myśl, że cały czas byłem pokryty zaschniętymi flakami. Zastanawiałem się, czy moja sierść nie przybrała przypadkiem brunatnoczerwonego koloru. Zabawne. Negowałem samicę za to, że nie zachowuje podstawowej higieny, jednocześnie sam przechadzając się po Mieście, wyglądając jak nierealna bestia z piekła rodem. Ze względu na mój brak siły i energii, rozsądniej byłoby wrócić do Metra. Musiałem jednak sprawdzić jeszcze jedno miejsce. Nie raz pracowałem ponad swoje możliwości, od świtu do nocy, prawdę powiedziawszy harując jak dziki wół. Pchała mnie do tego nie tylko, niekiedy wręcz chorobliwa, ambicja, ale również Xavier, który niezmiennie narzucał szalone tempo pracy. Takie życie.
Jeśli wierzyć plotkom, gdzieś w zachodniej części terenu, niebezpiecznie blisko jednego z wejść do Metra, kręcił się jakiś podejrzany osobnik. Mówiło o tym kilkoro członków sfory, lecz żaden z nich nie mógł opisać tajemniczego przybysza. Twierdzili, że nieznajoma sylwetka jedynie mignęła za rogiem, tylko po to, by po sekundzie rozpłynąć się jak fatamorgana. Nikt z naocznych świadków nie mógł nawet potwierdzić, czy intruzem był pies, czy może jakieś inne zwierzę. Nie otrzymałem co prawda formalnego rozkazu sprawdzenia tego, lecz owa kwestia była dla mnie nad wyraz interesująca. Poza tym, choć nie czułem się szczególnie związany z resztą stada, wolałem, by nikt podejrzany nie kręcił się po jego terytorium. Bądź co bądź, niejednokrotnie ryzykowałem życie, by oczyścić Strefę ze szwendaczy. Nie miałem ochoty, by ktoś panoszył się po tak przygotowanym Mieście i jego okolicach, korzystając z moich umiejętności.
Pewnym krokiem przemierzałem coraz to nowsze uliczki, korzystając przy tym z mapy, która zdążyła wyklarować mi się w głowie. Nie myliłem się. Na powierzchni spędzałem więcej czasu niż niemal każdy inny pies ze sfory, można więc powiedzieć, że czułem się tu pewniej i bezpieczniej niż w korytarzach Metra. Choć wielokrotnie musiałem skręcać, droga była w gruncie rzeczy łatwa do zapamiętania. Co chwilę wyrastał przede mną nowy punkt charakterystyczny, upewniając mnie w tym, że wybrałem właściwą trasę. Duży, czerwono-biały znak. Trzy wraki aut, poustawiane jeden na drugim. Ogromna wyrwa w asfalcie, ziejąca niepokojącą czernią. Kafejka z przeszklonymi drzwiami, chętnie eksponująca sekrety swojego wnętrza. Byłem coraz bliżej.
Dotarło do mnie, że najwyższy czas sprawdzić, czy dalej mam smarkacza na ogonie. Odwróciłem się, spodziewając się widoku smętnie człapiącej za mną Decoy. Spotkało mnie jednak coś zupełnie innego.
Silne uderzenie w bok, od którego aż straciłem dech. Aż dziwne, że żebra nie poddały się pod naporem. Odrzuciło mnie na dobre dwa metry, lecz, jakimś cudem, nie upadłem. Nim zdążyłem zorientować się, co właśnie zaszło, padł kolejny cios. Pazury brutalnie przejechały po mojej skórze. Przeorawszy grzbiet, skierowały swoje tory w stronę klatki piersiowej, gotowe zadać kolejne rany. Odskoczyłem gwałtownie, odzyskując przytomność umysłu. Spojrzałem w stronę domniemanego przeciwnika. Zombie? Czy właśnie nadeszła moja śmierć?
Ponownie się pomyliłem. Pies. Zapewne intruz, którego tu widzieli. Zrobił następny raptowny wypad. Przypadłem do ziemi, pozwalając mu przeskoczyć nade mną. Natychmiast poderwałem się na łapy, korzystając z ułamka sekundy, podczas którego stał tyłem do mnie. Warcząc rzuciłem się do przodu, jak taran, uderzając z całą siłą w przeciwnika. Głuche stęknięcie bólu towarzyszyło jego obaleniu. Doskoczyłem do intruza, natychmiast skupiając się na witalnych punktach. Był zdezorientowany, nie zdążył się nawet podnieść. Pewnie chwyciłem za kark, czując, jak moje zęby bez trudu przecinają tkanki obcego. Poprawiłem chwyt, sprawiając, że kły wyrządziły jeszcze więcej szkody. Nieodwołalnie zacisnąłem szczęki, sprowadzając na niego wyrok pewnej śmierci. Nie mógł już się uwolnić. Bez zawahania szarpnąłem łbem. Trzask. Pisk. Ostatni oddech. Potem osunął się bez życia, ze złamany karkiem i zgruchotanymi kręgami.
Otworzyłem pysk, wypuszczając z morderczego uścisku swoją martwą ofiarę. Szeroko rozstawiłem łapy, stojąc z głową nisko przy gruncie. Dyszałem ciężko, odczuwając już ból, który zaczął przedzierać się przez ochronną warstwę adrenaliny. Zdecydowanie za duszo wysiłku na dziś.
Kątem oka dostrzegłem Decoy. Zatrzymała się w pół kroku kilkanaście metrów dalej, z szokiem wymalowanym na pysku. Wyglądała, jakby zauważyła nieprzyjaciela już wcześniej. Chciała, by mnie pokonał, czy raczej nie zdążyła wydać ostrzegawczego okrzyku?
– Dlatego właśnie zawsze trzeba być czujnym – wydyszałem z trudem, z przekąsem, chcąc przykryć moją niekompetencję rzekomą lekcją dla młodej.
– Jakim cudem? – wyszeptała, ze zdziwieniem przypatrując się zwłokom najeźdźcy. Pies nie był rasowy, a w każdym razie jego wygląd nie przywodził mi na myśl żadnego typu, jaki kiedykolwiek spotkałem. Nie można mu było jednak odmówić imponujących rozmiarów. Był doprawdy ogromny, wyższy i cięższy ode mnie. Jego krótka, szaroniebieska sierść, splamiona jasną krwią, mieniła się w powoli zachodzącym słońcu.
– Musisz działać szybko. Nie ma czasu na bezsensowne rozmyślania – zacząłem, wreszcie wracając do w miarę normalnego tempa oddechu, mimo doskwierającego mi kłucia w okolicach żeber. – Ach, i uderzaj tylko w najważniejsze punkty. Zawsze. Nie możesz zawahać się przed zadaniem decydującego ciosu. – Ruchem łba wskazałem na zadane psu rany. W zasadzie była tylko jedna - na szyi.
Podniosłem łeb, obdarzając pełnym zmęczenia spojrzeniem Decoy. Czas wracać. Zrobiłem, co do mnie należało. Co prawda w innych okolicznościach zapewne wypytał bym intruza, co robi na terenach sfory, a może nawet, jeśli tylko uznałbym jego wypowiedzi za wystarczająco sensowne, zabrałbym go do siedziby. Nie mogłem jednak obdarzać choć krztyną zaufania kogoś, kto próbował mi się rzucić do gardła.
– Jesteś ranna? – spytała po chwili ciszy, jakby odkrywczo, dziwnie przejęta jak na kogoś, kto poznał mnie raptem kilka minut temu.
Wytrącona z zamyślenia, spojrzałam na własną łapę. Zdążyłam zapomnieć, że pazur w dalszym ciągu krwawił, gdy tylko ocierał się o szorstką, betonową nawierzchnię. Zmarszczyłam brwi, niejako ze zdziwieniem. Miałam wrażenie, że uszkodzona część ciała nawet nie należała do mnie. Trudno było mi się skupić.
– Och, to nic takiego – wydusiłam z siebie, w dalszym ciągu nie podnosząc wzroku. – To tylko...
– Chodź za mną – weszła mi w słowo, bezceremonialnie, a jednak z troską. Rzuciłam jej krótkie, niepewne spojrzenie. W normalnych warunkach byłabym podejrzliwa.
Delikatnym ruchem nakazała mi iść do przodu. Była taka spokojna. Taka nierealna. Gdy tylko coś robiła, miałam ochotę przetrzeć oczy ze zdziwieniem, upewniając się, że to nie sen. Szła na przedzie, zaskakująco pewnie jak na kogoś, kto nie mógł należeć do sfory zbyt długo. Doskonale wiedziała gdzie iść, mimo tego, że obie byłyśmy zatopione w plątaninie podziemnych korytarzy. I ja jednak byłam tego świadoma. Lecznica.
Główna siedziba uzdrowicieli znajdowała się w Mieście. To tam zabierali wszystkich poważnie chorych, to tam znajdowali się rekonwalescenci. Musiałam co jakiś czas tam chodzić, by dostarczyć wykonane przeze mnie medykamenty. Jednakowoż Raisa nie zamierzała wychodzić na powierzchnie. Szła głównymi korytarzami, szerokim łukiem omijając odnogi prowadzące do wspinających się w górę schodów. Kierowała się do niewielkiego pokoiku, oddzielonego od głównych dróg metalowymi, pomalowanymi na niebiesko drzwiami. Kiedyś zapewne pomieszczenie służyło jako miejsce dla pomniejszych pracowników, teraz zaś medycy upatrzyli je sobie jako pracownię, w której, od czasu do czasu, przyjmowani byli mniej pilni pacjencji.
Suka pewnym ruchem pchnęła drzwi i natychmiast włączyła światło. Zimny, oślepiający blask rozniósł się w około, zmuszając ją do zamarcia w bezruchu, do czasu, gdy na powrót odzyska ostrość widzenia. Zamrugałam kilkakrotnie, delikatnie zirytowana ostrym światłem. Nie działało ono jednak na mnie tak mocno, jak na moją towarzyszkę. Bielmo na jednym z oczu skutecznie chroniło mnie przed nieprzyjemną mocą migających niekiedy żarówek.
Po chwili Raisa odnalazła się w pomieszczeniu. Musiała już tu być, może nawet nie raz. Natychmiast poszła we właściwym kierunku, przeszukując kilka szuflad. Tutejsze zapasy nie były zbyt obfite. Gotowe lekarstwa przeważnie były przenoszone do głównej lecznicy, w Metrze natomiast zostawało tylko to, co było absolutnie konieczne do szybkiej pomocy.
Zawisła nad jedną z otwartych szafek, co zwiastowało rychły koniec przeszukiwań. Stała do mnie tyłem, nie mogłam więc widzieć jej pyska, lecz mogłam przysiąc, że z uwagą wertowała zawartość skrytki. Wreszcie znalazła to, czego potrzebowała. Wyciągnęła niewielką fiolkę, po brzegi wypełnioną biało-zieloną mazią. Odkorkowała ją sprawnie, podchodząc do mnie. Wciągnęłam w nozdrza ostry zapach medykamentu, nieznacznie się przy tym krzywiąc. Starałam się ukryć swoją reakcję. Byłam zielarzem, a, mimo tego, w dalszym ciągu trudno było mi znieść woń niektórych roślin leczniczych.
Doskonale wiedziała co robić. W czasie drogi tutaj mimochodem wspomniałam, co mi się przytrafiło, zmuszona do tego jej ponaglającym spojrzeniem. Pominęłam za to część historii. Nie chciałam, by już na samym początku uznała mnie za niespełna rozumu. Przedstawiłam to jako wypadek. Po prostu, wina mojej niezdarności. Gdy wyskakiwałam z wagonu, widząc jej biały, falujący na nieistniejącym wietrze ogon, byłam zbyt skupiona na sylwetce nieznajomej, by zauważyć spory kamień leżący na podłożu. Uderzyłam w niego, przy okazji całkiem zdzierając pazur. Zdarza się.
Pokryła obfitą porcją mazidła uszkodzoną tkankę. Zmarszczyłam pysk delikatnie, powstrzymując się przed syknięciem z bólu. Gdy emocje opadły, a ja mogłam się w całości skupić na fizycznych odczuciach, rana doskwierała mi znacznie bardziej. Następnie nałożyła na łapę duży liść o migdałowatym kształcie. Czułam jego miękką, pokrytą krótkim meszkiem powierzchnię, gdy Raisa dociskała go do skóry. Szczelnie owinęła kończynę poniżej nadgarstka, przewiązując ją kawałkiem jakiejś trzciny, by mieć pewność, że jej dzieło się nie rozpadnie. Sceptycznie spojrzałam na własną łapę. Choć roślina nie miała żywego koloru, była raczej barwy ciemnej, przytłumionej zieleni, w dalszym ciągu będzie się bardzo rzucać w oczy. Będę paradować po sforze tak, jakby faktycznie stało mi się coś złego, gdy naprawdę chodziło jedynie o zdarty pazur. Czułam się jak histeryczka.
– Zalecałabym, żebyś jutro przyszła na zmianę opatrunku, jednak decyzja należy do ciebie – zaczęła, przerywając dłużącą się już chwilę ciszy. – Na razie ważniejsza jest twoja wygoda. Nic cię nie uciska ani nie uwiera?
Niemo pokiwałam łbem, niezdolna do ciągnięcia konwersacji. Rozmowy nigdy nie były moją dobrą stroną, a przy niej czułam się, jakbym nie mogła wypowiedzieć nawet słowa. Nasze spojrzenia ponownie się spotkały, znowu raptem na ułamek sekundy. Na pysku samicy pojawił się łagodny uśmiech. Nie odwzajemniłam go, dalej będąc dziwnie oszołomioną i ledwo świadomą. Wyglądała tak przyjaźnie, bo czuła, że to właściwe zachowanie przy swoim pacjencie czy też faktycznie mnie polubiła?
Nie spodziewała się żadnej werbalnej odpowiedzi ode mnie. Chyba już zdążyła zrozumieć, że nie należałam do najbardziej komunikatywnych psów. Prawdę powiedziawszy, gdybym mogła, najpewniej zapadłabym się pod ziemię. Raisa jednocześnie miała w sobie coś hipnotyzującego, coś, co niezmiennie kazało mi być blisko niej i nie opuszczać jej nawet na krok, jednak posiadała w sobie również pierwiastek, który stale mnie onieśmielał, wywoływał wrażenie, że wszystko jest tylko oniryczną wizją kogoś z zaburzonym umysłem. Znałam ją od niedawna i nie wiedziałam o samicy nic, poza imieniem, które nosi, a mimo tego mogłabym przysiąc, że naraziłabym za nią własne życie, gdyby tylko było to konieczne. Nigdy wcześniej się tak nie czułam. Sprawiała, że traciłam rozsądek.
Spokojnym krokiem skierowała się do wyjścia i otworzyła niebieskawe drzwi, wypuszczając mnie na zewnątrz. Złudny bezkres podziemnych korytarzy sprawił, że odetchnęłam z ulgą. Zamknięta razem z nią w małym pomieszczeniu, czułam się niemalże tak, jakbym się dusiła.
– Dziękuję za pomoc – wydukałam cicho, ledwo otwierając pysk, jak przestraszony szczeniak, chroniący się przed kimś, kto równie dobrze mógł stać się opiekunem, jak i oprawcą.
Skinęła łbem z nieznacznym uśmiechem, ponownie wprawiając mnie w zdumienie. Była taka łagodna, taka opanowana. Czułam się przy niej niesamowicie skrępowana, ale czy to nie ja wywoływałam to uczucie? Może gdybym tylko pozwoliła sobie na obdarzenie jej choć odrobiną zaufania, sprawiłaby, że odzyskałabym spokój ducha?
– Uważaj na siebie. – Tym razem przykuła moje spojrzenie na dłużej. – I postaraj się już więcej nie wpadać na żadne kamienie – dodała figlarnie, sprawiając, że byłam niemalże pewna, iż moja historia o uszkodzeniu pazura nie była wystarczająco dobra, by Raisa w nią uwierzyła.
Harmoniczna, wyważona, zdecydowanie należąca do samicy sylwetka. Sierść stosunkowo długa, gęsta, czarna z jasnobrązowymi podpaleniami. Ciemnobursztynowe oczy, łagodne, możliwe że naznaczone nutką niepewności i strachu. W porównaniu ze mną była niska, musiała podnosić łeb, by spojrzeć mi prosto w czujne ślepia. Choć futro wiele zasłaniało, bez problemu mogłem stwierdzić, że jest raczej szczupła. Szablasty, noszony znacznie poniżej linii grzbietu, pokryty długim włosiem ogon drgał co jakiś czas, chowając się niemal między łapami nieznajomej. I to zdradzało, że wcale nie była tak odprężona, za jaką chciała uchodzić.
– Romulus, tak? – Jej dosyć niski głos w jakimś stopniu gryzł się z wyglądem, sprawiając, że niemal uniosłem brwi w geście niemego zdziwienia. Moją konsternację wywołał także fakt, że najwyraźniej znała moje imię, co było tym dziwniejsze, że nie przypominałem sobie, bym kiedykolwiek wcześniej z nią rozmawiał.
Przekrzywiłem nieznacznie łeb, by lepiej się jej przyjrzeć. Podpalany owczarek niemiecki, suka. Spotkałem wiele takich na swojej drodze, lecz stało się to w czasach, gdy jeszcze swobodnie przemierzałem miejskie ulice, nawet nie przypuszczając, że kiedyś przyjdzie mi żyć w trakcie apokalipsy. Jej sylwetka jednocześnie wydawała mi się kojąco znajoma, jak i zupełnie odległa. Wodziłem wzrokiem po jej ciele, próbując znaleźć jakiś znak charakterystyczny, nietypową łatę, bliznę, cokolwiek.
– A ty to...? – rzuciłem niemal nieświadomie, zatopiony w potoku własnych myśli, zdeterminowany, by odkryć jej tajemnicę. Przeglądałem własne wspomnienia niczym rozległe archiwum, próbując znaleźć choć jeden przeszły moment, w którym występowała.
– Catelyn. – Spoglądała na mnie uważnie, bez pośpiechu odsłaniając swoje sekrety. – Od niedawna szeptacz. – Wziąłem głębszy oddech na dźwięk tego słowa, nagle zalany mnogością scen i obrazów.
Szeptacz. Moja profesja. Nie było nas wielu, wobec czego w większości działaliśmy w pojedynkę. Oznaczało to, że nie byliśmy powiązani szczególnymi więziami. Zielarze czy uzdrowiciele niejednokrotnie sobie pomagali albo chociaż, gdy mieli nieco mniej pracy, przesiadywali ze sobą, prowadząc nudne, niekończące się konwersacje o różnych sposobach leczenia czy też przyrządzania ziołowych mikstur. Charakterystyka pracy wojowników była jednak zgoła inna. Prawdę powiedziawszy zazwyczaj widzieliśmy się tylko raz dziennie, w głównej kwaterze, jeszcze przed rozpoczęciem formalnej służby. To właśnie tam Xavier, stojąc na jakimś podwyższeniu i patrząc na nas z nieskrywaną wyższością, lakonicznie rzucał kilka rozkazów, sprawnie przeplecionych kąśliwymi uwagami.
Główna kwatera. Moje myśli natychmiast powędrowały w jej kierunku, dobierając kolejne elementy układanki. Zaczynałem sobie przypominać. Kilka dni temu, rano, w dobrze mi znanym lokalu, w którym kiedyś mieściła się restauracja. Stałem w głównym pomieszczeniu, na uboczu, zupełnie nie zainteresowany rozmową z moimi towarzyszami. Sceptycznie obejmowałem wzrokiem cały pokój, gdy niespodziewanie, bez żadnej zapowiedzi, wszedł do niego generał. Bez większego przejęcia, choć z niejakim szacunkiem, spojrzałem na niego, zastanawiając się, jakie zadanie mi dzisiaj przydzieli. Zaczął od Erge. Skrzywiłem się na sam dźwięk tego imienia. Miałem z nim same złe wspomnienia, w zasadzie wiedziałem, że raczej się nie dogadamy, gdy tylko go zobaczyłem. Następnie przyszła pora na mnie. Przypadł mi teatr letni, teren, którego nie znałem zbyt dobrze. Od czasu dołączenia do sfory byłem tam może dwa czy trzy razy, ale nie było to większym problemem. Zdążyłem już ułożyć sobie w głowie pobieżną mapę budynku. Na końcu zaś Xavier zwrócił się do niej, pewnie nawet nie siląc się na użycie imienia. Pewnie właśnie dlatego dźwięczne "Catelyn" nie skojarzyło mi się z tą sytuacją. Wziął ją ze sobą, pewnie po to, by samicę nieco nastraszyć, a może i sprawdzić. Pewnie stwierdził, że nieszczególnie nadaje się na szeptacza, gdy tylko powiódł po niej wzrokiem. Choć nie mogłem jednoznacznie stwierdzić, skąd ten wniosek, było widać, że suka wiodła życie domowego pupilka.
– Ta, którą znaleźli przy szwendaczu prawie pozbawionym łba? – rzuciłem po zdecydowanie za długiej chwili ciszy. Czy zaczęła już myśleć, że zamierzałem ją ignorować?
– To był impuls – zaczęła, jakby się tłumacząc. Drgnąłem po usłyszeniu początku jej wypowiedzi. Czy chciała usprawiedliwić to, że zabiła jedną z maszkar? A może właśnie to, że nie udało jej się pokonać trupa? – Tak naprawdę nie umiem walczyć – dodała, całkiem zbędnie. Im dłużej przebywałem w jej towarzystwie, tym bardziej zastanawiałem się, jakim cudem jeszcze żyje.
Znowu zapadła cisza, pełna napiętego oczekiwania. Staliśmy naprzeciwko siebie, prawie bez ruchu, mimo znacznej różnicy wzrostu patrząc sobie prosto w oczy. Przyglądałem się jej uważnie, starając się wyłapać coraz to nowsze cechy charakteru z wyglądu samicy. Może moje przypuszczenia były całkiem błędne, jednak wprost nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że kompletnie nie pasuje do apokaliptycznego świata. Mógłbym przysiąc, że, gdy tylko ta niezdarna rozmowa się zakończy, wyjdzie z Metra i wróci do domu swoich właścicieli, by jak co dzień zapaść w sen przed marmurowym kominkiem. Oczyma wyobraźni widziałem, jak paraduje po monstrualnym domu albo ringu prestiżowej wystawy. Nim jeszcze zdążyłem całkiem przekonać się do tej wersji, Catelyn wyrwała się z bezruchu, płynnym ruchem omijając mnie. Powiodłem za nią wzrokiem, skonfundowany przez napływ sprzecznych uczuć. Przez jej domniemaną przeszłość posuwałem się niemalże do pogardy, z drugiej zaś strony wzbudzała moje zainteresowanie, za co chciałem się pokarać w myślach. Nie powinienem obdarzać jej zbytnią uwagą. W końcu jest tylko kolejną suką w sforze, która znalazła się tu całkiem przypadkiem. Kolejnym szeptaczem, którego mogę traktować jako zagrożenie, jeśli chodzi o wkupienie się w łaski Xaviera.
– Wcześniej żyłaś z ludźmi, zgadza się? – zagaiłem wyjątkowo zimnym i niewzruszonym tonem, próbując zdusić w sobie jakiekolwiek zaciekawienie jej postacią.
Nie odpowiedziała od razu, wpatrując się pusto w ciało gołębia, którego przed sekundą położyła na stercie upolowanych ofiar. Jej przygarbiona sylwetka, pogrążona po połowie w dramatycznym świetle i cieniu rzucanym przeze mnie, wyglądała na jeszcze bardziej kruchą niż wcześniej. Jakim cudem nie zginęła?
– Tak... – odparła cicho, niepewnie, w dalszym ciągu stojąc do mnie tyłem. Musiała wyczuć moje uprzedzenie. Nic dziwnego, wszak nie było to zbyt trudne. Zazwyczaj nie uchodziłem za wyjątkowo miłego podczas pierwszego spotkania, a teraz, gdy kierował mną frustrujący dysonans, to odczucie tylko przybrało na sile.
Wreszcie obróciła się w moją stronę, przy okazji cofając się o krok. Najwyraźniej pokonała niejaki wstyd i wreszcie zrozumiała, że nierozsądnym jest zostawiać kogoś nieprzychylnego za swoimi plecami. Spoglądnęła na mnie krótko, nerwowo. Pewnie miała nadzieję, że tego nie zauważę. Gdy jednak wyłapałem ten kontakt, natychmiast wbiła wzrok w podłogę, chroniąc się w ten sposób przed byciem przyszpiloną przez moje czujne spojrzenie. Prychnąłem na ten żałosny widok, wyskakując z wagonu. Przeciągnąłem się na peronie, rozciągając przy tym długie łapy, które zdecydowanie za długo trwały w bezruchu.
– Nie ma tutaj miejsca dla takich jak ty – rzuciłem lakonicznie, wolnym krokiem oddalając się od pociągu. – A już szczególnie nie w zawodzie szeptacza – wycedziłem przez zaciśnięte zęby, wyraźnie akcentując każde słowo.
Traktowałem swoją profesję wyjątkowo poważnie. Była ona dla mnie niemalże elitarna, dostępna tylko dla nielicznych. W końcu to właśnie szeptacze narażali własne życie dla bezpieczeństwa całej sfory, walczyli na pierwszej linii frontu, nieraz odnosząc obrażenia. Chyba jako jedyni pracowali od rana do nocy, a często nawet i po zmierzchu, samotnie przemierzając ciemne, nieprzychylne korytarze. Zielarzem czy uzdrowicielem mógł zostać każdy, kto tylko miał motywację do nauczenia się kilku rzeczy. Wojownikiem natomiast trzeba było się urodzić. Rozumiałem, że w szeregach Xaviera powinno znaleźć się jak najwięcej psów, lecz mimo to sceptycznie podchodziłem do kandydatów. Tak samo jak nie ufałem Erge, również Catelyn nie zdobyła mojego uznania. Była słaba. Była suką.
– Szybko się uczę – mruknęła, nieco pewniej niż wcześniej, zapewne ośmielona rosnącym dystansem między nami.
Roześmiałem się lekceważąco, niczym do szczeniaka, który właśnie powiedział coś wyjątkowo głupiego, lecz poniekąd można mu to było wybaczyć, ze względu na brak większego doświadczenia i sprytu.
– Szybko to ty możesz co najwyżej zginąć. – Odsłoniłem kły w grożącym geście, ponownie do niej podchodząc, blisko, zdecydowanie za blisko, by można to było nazwać komfortową pozycją. Gdybym nie był od niej znacznie wyższy, nasze pyski niemalże by się stykały.
Sierść na moim grzbiecie zjeżyła się, a mięśnie napięły mimowolnie w trakcie tego niemego pojedynku sił. Wiedziałem, że mógłbym ją pokonać bez najmniejszego problemu. Nie tylko przewyższałem ją w każdej z fizycznych cech, ale również miałem dobrą technikę. I ona musiała być tego świadoma. Była jednak zaskakująco twarda, albo przynajmniej chciała za taką uchodzić. Mimo mojego przytłaczającego naporu, nie cofnęła się. Najwyraźniej wierzyła, że, mimo całego pokazu mojej przewagi, nie zdecyduję się na atak.
Stał za blisko. Zdecydowanie za blisko. Wyglądał przerażająco a szaleńczy uśmiech, który odsłonił jego kły nie sprawiał, że wyglądał ani trochę lepiej. Jego głos odbijał się echem w jej uszach, zupełnie jakby nagle łapy przyrosły jej do ziemi i nie mogła się ruszyć.
- Tak? Więc chcesz mi powiedzieć, że bez problemu uszłabyś z życiem, gdybym teraz, natychmiast, wyrzucił cię na powierzchnię?
Nie zastygaj. Rusz się.
- Może to sprawdzimy? - Jego uśmiech nie zwiastował niczego dobrego.
Za późno. Samiec szybkim ruchem znalazł się tuż nad jej skulonym ze strachu ciałem, porywając ją w górę. Była pewna, że oto nadszedł koniec i za chwilę jej kości połamią i rozkruszą wielkie zęby, ciało zostanie rozerwane a ona sama będzie umierać jeszcze chwilę w bólu zanim pies postanowi ją zjeść lub dobić. Zupełnie jakby oślepła, nagle przed oczami stanął jej inny widok, pierwsza chwila życia, którą zapamiętała bardzo wyraźnie.
Wielkie szczęki sięgające po ciała jej rodzeństwa. Czarny pysk, w którego ciemnym gardle znikali po kolei jej siostry i bracia. Dźwięk rozdzieranej tkanki. Smród krwi i gnijącego mięsa, który dostał się do jej nosa wraz z otwarciem worka przez dużego psa stojącego naprzeciw. Mark schylał się po raz kolejny, zdejmując z niej ciężar martwego od kilku godzin brata. Martwe oczy bez wyrazu i blasku napotykające na jej wzrok. Nie była świadoma sytuacji, przez chwilę jakby otępiała. Nie uciekała, nie poruszyła się nawet gdy samiec chwycił ją, zamierzając pożreć.
Teraz było podobnie. Lecz wtedy czując silny napór na swoje żebra i ostre ukłucia kłów, zapiszczała z bólu, powodując, że pies upuścił ją i odrzucił, zajmując się resztą martwych szczeniąt. Ten samiec nie trzymał jej tak, jakby chciał ją zmiażdżyć. Właściwie nigdy nie czuła podobnego dotyku, był taki delikatny w porównaniu z tym, do którego przywykła. Żadnego ucisku, przez który nie mogła oddychać. Żadnych ostrych zębów, które przerywają skórę. Trzymał ją tak, że nie czuła bólu. Żadnego.
Mimo to szaleńczo biło jej serce. Samiec na pewno to czuł, zresztą z jego gardzieli wydobyło się prychnięcie pełne dezaprobaty. W jego oczach była zapewne niczym więcej jak przerażonym szczenięciem, które nie mogło sobie same dać rady. W Decoy normalnym wypadku natychmiast zapłonąłby gniew, teraz minęła chwila, nim pozwoliła sobie by burza emocji wpłynęła na jej skupienie i uwagę.
Niósł ją ciemnymi tunelami. W ciemności zawsze widziała lepiej niż Mark, którego oczy nie były tak dobrze przystosowane do mroku. Większą część życia musiał spędzić w świetle, jak niemal każdy pies przed rozpoczęciem pandemii. Dwunodzy, którzy zamieniali się w szwendaczy, prowadzili dzienny tryb życia ale w nocy trudniej im było się poruszać i polować na psy. Dlatego niedawni przyjaciele, przechodząc od bycia postrzeganym jako kompani do śmiertelnych wrogów, zdecydowali, że aby uniknąć śmierci należy żyć nocą. I w ten sposób Decoy stała się stworzeniem, które dzięki młodemu nieukształtowanemu organizmowi, nabrało cech typowych dla nocnych zwierząt. Jej zmysły wyostrzały się, słyszała, widziała i czuła lepiej niż dorosły Mark, który swój okres dostosowania przeżył w świecie bezpiecznym i jasnym.
Widziała dobrze. Odwracała swoją uwagę od tego, że niesie ją potencjalny morderca. Zapamiętywała, analizowała drogę, którą się poruszali. Tutaj skręcali w lewo. Liczyła kroki, przeliczając je natychmiast na swoje małe łapy, by móc odtworzyć trasę, gdy znów tutaj trafi. Odwróciła ją, zapamiętując drogę ucieczki, gdyby musiała pognać mrocznym tunelem, uciekając przed samcem by znów trafić na stację.
Pies bezceremonialnie upuścił ją, gdy tylko poczuła na swoim ciele chłodny podmuch powietrza. Zeszła mu z drogi, odsuwając się w porę, bo wielkie łapy poruszyły się, niemal ją potrącając. Przywykła do gorszego traktowania, a jeśli pies myślał, że ją zastraszy lub zniechęci, grubo się mylił. Już wiedziała, że ten samiec z pewnością nie chciał jej realnej krzywdy, w dodatku jak sam stwierdził, odpowiedziałby za jej zabicie czy zranienie przed przywódczynią. Mogła znosić popychanie czy poniewieranie. Mark miał w zwyczaju rozrywać jej uszy czy wrzucać do budynków pełnych szwendaczy.
Nie doceniał jej. A nic nie denerwowało Decoy bardziej niż lekceważenie jej. Nie zamierzała obnosić się ze swoimi doświadczeniami, opowiadając mu o nich czy na siłę próbując udowodnić, że jest samodzielna a nie bezużyteczna i słaba. Zamierzała sprawić, by posmakował własnego lekarstwa, wysiłku i obawy przed bólem, których najwyraźniej używał, myśląc, że skutecznie udowodni jej i samemu sobie, że nie mylił się co do niej. Że jest jedynie tym czym się wydaje i tym, co sam, być może błędnie, wywnioskował. Był taki pewny swojego osądu sytuacji. Zbyt dumny, by dopuścić do siebie, że się myli.
Mógł ją po prostu zostawić i nie kłopotać się tym, co się z nią stanie. W końcu sam twierdził, że jej los niezbyt go obchodzi. A jednak była tutaj, wdychając nocne powietrze, bo samiec postanowił zdobyć potwierdzenie dla swoich przekonań, że w istocie jest tylko głupią małolatą. Nie zamierzała grać w jego grę, posłusznie stawać do wyzwania w którym nagrodą było jego przekonanie o własnej nieomylności.
- Obrzydliwość - skomentował pies, kaszląc kilka razy pyłem, który dostał się z jej sierści do jego pyska. Uśmiechnęła się z satysfakcją.
Szybko rozejrzała się, dostrzegając, że w okolicy nie ma żadnych drzew ani budynków. Stali na ziemi zmieszanej z piachem, ubitej i twardej. Nieopodal można było zauważyć chodnik, z którego cegły zaczęły się wykruszać, większości brakowało. Ziemia była rozkopana, jakby ktoś celowo zabierał je w niewiadomym celu. Gdzieniegdzie wyrastały kępki trawy o suchym słomianym zapachu. Gdy Decoy dotknęła łapą jedną z nich, zakołysała się i zgięła. Maleńkie trawy połamały się i bezszelestnie opadły na ziemię.
- Będziesz tak sterczeć czy się ruszysz?
Podniosła głowę, zauważając parę oczu odbijających światło księżyca. Nie minęła chwila a wzrok wyostrzył się, pozwalając jej zobaczyć, że pies stoi do niej tyłem, odwracając pysk. Niechętnie podeszła, zachowując dystans. Może i nie był zbyt brutalny ale nie była masochistką by specjalnie włazić mu pod łapy.
Zaczęli iść, chociaż Decoy nie miała pojęcia gdzie prowadzi ją bezimienny pies. Właściwie ją to nie obchodziło, bo w każdej chwili mogła się od niego odłączyć i zwyczajnie wrócić, mając w pamięci drogę do metra. Nieświadomie pies pokazał jej jedno z wyjść, z których nie zdawała sobie sprawy, zamierzała więc korzystać z niego kiedy tylko będzie mogła. Mimo to miło było wreszcie znaleźć się gdzieś poza stacją i przypomnieć sobie, jak wygląda świat. Z przyjemnością wdychała powietrze i słuchała nocnych dźwięków, śledziła wzrokiem ćmy przelatujące nieopodal.
Skrywany gniew dawał o sobie znać, wzmagając pęd krwi w jej żyłach i pompując siły w jej mięśnie. Adrenalina i wizja niedalekiej zemsty wprawiały ją w dobry nastrój. Nie dawała po sobie poznać, że w istocie planuje coś i podążała grzecznie za samcem.
Przypominało jej to wędrowanie z Markiem. Znów przed jej oczami szedł niebezpieczny osobnik, którego ślady były dla niej utartą ścieżką. Wkrótce miała z niej zejść, w jej głowie pojawiał się plan.
- Jestem Romulus.
- Skąd to imię? - zaciekawiła się, ponieważ słowo nic jej nie mówiło.
- Nadał mi je właściciel - rozwinął pies, nieco łagodniejszym tonem. - Od bohatera z legendy.
Decoy postanowiła nie pytać, co to jest "legenda". Wystarczyła jej wiedza, że Romulus był psem, który żył wśród ludzi. Zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy Mark również otrzymał swoje imię od człowieka.
- Jesteś bohaterem? Zrobiłeś coś niesamowitego?
- Zabiłem go. - Samiec wykrzywił pysk w krótkim grymasie.
- Nie widzę w tym nic niesamowitego - skwitowała.
- A ja widzę, że rodzice nie nauczyli cię kultury - powrócił do swojego naturalnego nieprzyjemnego głosu, jakby starał się zatrzeć wrażenie sprzed chwili. - Wypada się przedstawić, kiedy druga osoba to robi.
- Moje imię to Decoy - mruknęła cicho, nie zawracając sobie głowy tym, czy usłyszał czy nie. - Przynajmniej oddaje postać rzeczy. Nie nadał mi go człowiek bo ładnie brzmiało.
Bezsensowne zaczepki nie mogły jej zdenerwować. Może gdyby pamiętała swoich rodziców czy miała z nimi jakiekolwiek relacje, przytyk zabolałby bardziej. Nie uważała Marka za swojego ojca, nawet nie za nauczyciela czy opiekuna. Był psem, który ją ranił i wykorzystywał. Nigdy nie dbał o to by miała co jeść czy gdzie spać i Decoy nie oczekiwała od niego żadnej z tych rzeczy. Wszystko zdobywała sama, podobnie jak on dbając jedynie o własny interes. W jej interesie była nauka tego jak przeżyć, więc trzymała się blisko niego. Tylko tyle.
- Jak będziesz się tak głośno zachowywać, to niebawem zginiesz.
Nie zareagowała, ale wbiła wzrok w łapy Romulusa, zastanawiając się, na ile szybki i sprawny jest. Widziała skaleczenia na opuszkach łap, które z pewnością trochę przeszkadzały przy chodzeniu. Wyglądały na świeże. Sam pytał, co więcej, sam zaczął rozmowę. Chyba gderał tylko dla samej zasady bo była pewna, że nikt ich nie słyszy. Romulus poruszał się cicho a ona nie odstępowała mu w tym. Nie poruszała się z największą gracją, to prawda. Ale nie mógł jej zarzucić, że robi wokół siebie hałas. On ze swoim wielkim cielskiem chodził o wiele ciężej i jeśli coś miało ich usłyszeć, to dzięki jego krokom, nie jej. W dodatku roznosił dookoła siebie psi zapach. Ona przynajmniej miała na sobie coś, co maskowało woń.
Romulus wskoczył na stertę zepsutych opon, powodując minimalny hałas. Spojrzał na nią z góry i zeskoczył z drugiej strony, nie czekając na to, co zrobi. Suczka obeszła śmieci, szukając miejsca, w którym mogłaby wejść w ich środek. Gdy tylko zauważyła pasujący rozmiarem otwór, nie tracąc czasu przecisnęła się przez niego. Z opon ściekały różne płyny, zbierając się pod nimi w postaci kałuż śmierdzących deszczówką i krwią. Decoy nie ominęła ich, przechodząc wprost przez mokre rejony, brudząc futro. Gdy wychodziła po drugiej stronie, dostrzegła Romulusa kilkanaście metrów dalej na otwartej przestrzeni przemykającego szybkim kłusem między ulicami.
Wytarzała się w najbliższej kępie trawy, powodując, że fragmenty rośliny i pył unoszący się w górę przykleił się do sierści. Po krótkim wytrzepaniu pozbyła się większości wody ale zyskała dobry kamuflaż. Kierując się węchem, podążyła tropem Romulusa, który już zniknął jej z oczu.
Pies kręcił się między budynkami, nie oglądając się za siebie. Zapewne uważał, że Decoy została przy stercie śmieci, czekając aż łaskawie postanowi do niej wrócić z uwagą w stylu "widzisz, szczylu, miałem rację, do niczego się nie nadajesz". Suczka postanowiła dostać się na jeden z dachów by mieć dobry widok na to, co robił samiec.
Wybrała jeden z bardziej zniszczonych budynków. Z doświadczenia wiedziała, że w takich miejscach, gdzie pełno było wejść i wyjść, dziur w ścianach i wyważonych drzwi, nikt nie poszukiwał kryjówki. Zazwyczaj nie kręciły się tam też szwendacze a jeśli już trafiały do środka, prędko znajdowały wyjście i szły dalej. W miejscach, gdzie dostać się można było tylko jedną drogą, zombie zbierały się i kumulowały, nie mogąc się wydostać.
Przeszła przez stertę gruzów, dostrzegając, że w środku schody nie są w pełni stabilne. Jedna z barierek była oderwana a stopnie przekrzywiły się na jedną stronę, gdy zapadł się fragment dachu. Spadające odłamki narobiły szkód, psując drewno i łamiąc niektóre deski. Dwóch stopni w pół wysokości brakowało, ale Decoy poradziła sobie, wybijając się do skoku z dużego białego kawałka sufitu.
Będąc na górze, przycupnęła na skraju dachu, kładąc się na zimnej powierzchni. Na dole Romulus szamotał się dziwnie i suczka zaraz zrozumiała dlaczego. Walczył z martwym przeciwnikiem, którego już po chwili powalił na ziemię i mocnym ugryzieniem zmiażdżył czaszkę. Chrzęst kości słychać było aż tutaj.
Decoy przypatrzyła się z zainteresowaniem jeszcze kilku takim pojedynkom, jeśli można je było tak nazwać. Romulus raczej likwidował zombie, w dodatku bardzo sprawnie i nie doznając przy tym żadnych obrażeń. Obserwowała pilnie jak okrąża cel, jak pozwala grupie szwendaczy zablokować się na naturalnych przeszkodach w otoczeniu, jak wybiera odpowiedni moment i atakuje, ze stuprocentową skutecznością. Gdyby mogła, zapewne robiłaby notatki.
Był to dla niej zupełnie nowy widok, nigdy wcześniej nie miała okazji obserwować pracy szeptacza. Mark nigdy nie zabił zombie. Szwendacze nie byli dla niej synonimem zagrożenia życia, raczej wiązali się z możliwością jego podtrzymywania. Dzięki ich ciałom mogła się pożywić i ochronić przed widokiem i wyczuciem ze strony innych. Zdarzało się, że umorusani od pazurów do koniuszka nosa wędrowali wśród grupy zombie blokujących ulicę, gdy nie było innej drogi. Przywykła do ich obecności. Znała je i wiedziała, czego może się po nich spodziewać.
Z tak wysoka widziała spory fragment miasta, chociaż tylko kilka ulic odsłaniało przed nią swoje tajemnice. Jedne były puste i wydawały się z pozoru bezpieczne, dopóki nie przebiegł tamtędy szczur a za nim nie podążyła grupa zombie, zwabionych odgłosami i zapachem sierści. Inne, w całości zniszczone, nie przypominały już ulic a raczej jakieś pozostałości po katastrofie, jak trzęsienie ziemi. W jednych stały bezpańskie pojazdy, coraz bardziej przeżerane rdzą i rozpadające się na bezużyteczne części. W drugich swoje uczty odbywały koty, szczury oraz inni padlinożercy i mięsożercy, którzy zamieszkiwali budynki i podwórka.
Zaczynało jej już bardzo brakować świata zewnętrznego. W metrze nie czuła się jak w domu, jakkolwiek by na to patrzyła. Miała tam jedzenie, ciepło i miejsce do spania ale tak wiele rzeczy było obcych, że mimo najlepszych chęci nie mogła polubić tego miejsca. Sto razy bardziej wolała siedzieć na dachu, wdychać powietrze przesycone smrodem krwi i słodkawym odorem gnijącego mięsa, chować się i uciekać niż siedzieć bezczynnie na stacji, nie mając nic do roboty.
Perspektywy też nie przedstawiały się najlepiej. Do tej pory zrozumiała, że będąc dorosłą będzie musiała wykonywać jedną z czterech funkcji. Mogła leczyć, zbierać zielsko, polować albo walczyć z zombie. Dwie pierwsze rangi zbyt często przebywały w metrze by brała je pod uwagę. Może gdyby potrafiła polować na większą zwierzynę niż owady i myszy, zastanowiłaby się nad posadą łowcy. A szeptacze? Widziała o zombie sporo ale nie wiedziała jak je zabijać.
Skoro sfora stawiała na eliminację szwendaczy a nie próby koegzystencji z nimi, korzystała z okazji by nauczyć się tego. Praca Romulusa sprawiała wrażenie, że jest to niebywale proste i w gruncie rzeczy bezpieczne. Szwendacze nawet nie dotykały samca, który unikał ich rąk i zębów.
Decoy zaczęła się zastanawiać, czy ona też mogłaby być szeptaczem. Z pewnością urośnie na tyle by móc podobnie jak Romulus, przewracać szwendaczy i zabijać celnym atakiem w głowę. Zafascynowana, oglądała i w myślach wyobrażała już sobie siebie na miejscu psa, tam na dole, na ulicy, otoczonej przez przeciwników.
Romulus ostatnim skokiem pchnął zombie na ścianę. Zombie uderzył o nią a jego głowa roztrzaskała się, z mokrym dźwiękiem zawartość czaszki wylała się, pozostawiając brudną ścianę w jeszcze gorszym stanie. Pies przystanął i zlustrował wzrokiem definitywnie martwe ciało. Następnie dysząc, zaczął wracać w stronę metra, spodziewając się pewnie, że zastanie tam Decoy.
Suczka nie chciała tracić okazji, która się nadarzała. Z dachu zdążyła zauważyć, że w pobliskiej uliczce kręci się niemal tuzin szwendaczy, zablokowanych przez jednego z nich, który odznaczał się dużą tuszą. Przewrócony na ziemię zombie tarasował wyjście. Skupione wokół jęczącego i charczącego dawnego kompana, nie zwracały uwagi na przechodzącego po drugiej stronie Romulusa.
Zbiegła po schodach, uważając na wystające ostre kawałki drewna. Podkradła się cicho pod grubego szwendacza i chwyciła za napiętą skórę na brzuchu. Nie musiała czekać długo aż przegniła tkanka ujawniła wnętrzności, niemal rozpadając się jej w zębach. Obfita zawartość krwi i mazi wylała się na Decoy.
Otrzepała się z nadmiaru, przetarła nos i oczy. Przeszła nad nogami zombie, omijając ręce zaciskające się w powietrzu, nie chwytające niczego. Po drugiej stronie zręcznie przemknęła pomiędzy szwendaczami, wydostając się z wąskiej uliczki. Teraz wystarczyło zrobić to, od czego wzięło się jej imię. Być żywą przynętą.
Romulus już nadchodził i zaraz miał wpaść w jej pułapkę. Naturalnie gdyby chciał, mógłby z pewnością uciec, ale Decoy była niemal pewna, że wybierze walkę. Zresztą nie zależało jej konkretnie na sprowokowaniu psa do samoobrony a raczej na tym, by dodatkowo go zmęczyć i nieco nastraszyć. Samiec musiał mieć dość wykańczania zombie na dziś i prawdopodobnie spodziewał się, że teraz musi jedynie odeskortować Decoy na stację.
Schowała się nieopodal jednego z martwych ciał leżących na chodniku. Nie było szans by Romulus ją zauważył ani wyczuł, mógł jedynie usłyszeć. Dlatego wstrzymała oddech i zastygła w bezruchu, gdy mijał jej kryjówkę o kilka metrów.
Przewróciła się na grzbiet i kopnęła tylnymi łapami w stertę śmieci, z której z głośnym brzękiem zsunęła się blacha. A potem jeszcze jedna. I jeszcze jedna, potrącając wszystko co było po drodze, powodując kakofonię dźwięków. Nie czekając na nic, Decoy ukryła się pod przemieszczonymi śmieciami i z takiego położenia obserwowała z satysfakcją jak jej plan się wypełnia.
Zombie wylewały się z alejki, wprost na nieosłonięte tyły Romulusa. Pies odwrócił się w pierwszej chwili w stronę hałasu, więc szwendacze miały moment by dotrzeć na tyle blisko, by musiał się błyskawicznie zdecydować, czy uciekać czy walczyć. Pierwszego z nich położył w ciągu sekundy. Drugi zajął mu już więcej czasu. Z uliczki wciąż wychodziły nowe aż jedenaście zombie nadciągało grupą w kierunku szeptacza.
Decoy obserwowała jak Romulus likwiduje pięć, sześć, siedem. Musiał być zmęczony a zranione łapy nie ułatwiały zadania. W dodatku Decoy wykorzystała element zaskoczenia, co dodatkowo musiało działać na korzyść jej gnijących żołnierzy. Mimo to przegrywali, poruszając się niezwykle wolno i ociężale a przynajmniej do chwili, gdy zostały ostatnie trzy.
Romulus już teraz nie prezentował się najlepiej. Obryzgany świeżymi wnętrznościami i zaschniętą krwią poprzednich ofiar, starał się odciągnąć jednego z zombie by łatwiej było go dopaść. Szwendacze jednak trzymały się w grupie, co utrudniało zadanie. Z każdą chwilą pozostawanie tutaj było dla suczki mniej korzystne, musiała wracać w pobliże metra a właściwie miejsca, gdzie zostawił ją Romulus.
Pies upadł a wtedy Decoy patrzyła jedynie jak desperackim atakiem zabija jednego ze szwendaczy. Dwa ostatnie nadciągały a samiec wciąż się nie podnosił. Suczka rzuciła ostatnie spojrzenie na pole walki i odwróciła się, przeciskając szczelinami ku wyjściu z drugiej strony.
Dotarła do stosu opon i minęła go, kierując się dalej. Pamiętała trasę chociaż z małymi trudnościami w końcu dotarła do metra. Już miała wejść w ciemny tunel gdy usłyszała przedzierającego się w jej stronę Romulusa. Pies wkrótce pojawił się przed nią, ociekając brudem, podobnie jak ona.
- Zamierzałaś mnie tam zostawić? - wycedził wściekły, zbliżając wyszczerzone kły w jej stronę. - Myślisz dzieciaku, że załatwi mnie para szwendaczy?
- Oczywiście, że bym cię zostawiła. Mnie też pozostawiono. - Odruchowo cofnęła się, choć w jej głosie nie było już strachu. - Jeśli zginąłbyś tam, nie miałabym po co zostawać. Martwych już nie ma. To głupota ryzykować dla nich własnym życiem.
- Próbowałaś mnie zabić - prychnął, wciąż groźnym tonem.
- Może chciałam sprawdzić, czy bez problemu uszedłbyś z życiem, gdybym teraz, natychmiast ściągnęła na ciebie zgraję zombie?
Rzuciła mu wymowne spojrzenie i wyminęła, chcąc wrócić na stację. Pies zagrodził jej drogę łapą, pochylając się nad nią i patrząc nieokreślonym, przerażającym wzrokiem. Zrobiła kilka kroków do tyłu, nastraszając sierść.
Czy zdawałem sobie sprawę z faktu, że od kilku dni jestem obserwowany
przez najnowszy nabytek naszego stada? Bardzo możliwe. Choć z początku
starałem się zupełnie ignorować młodą samicę, której wzrok dość często
mnie lustrował, po pewnym czasie i ja zainteresowałem się nieco jej
osobą. Widocznie ciekawa otaczającego ją świata suczka nie miała
możliwości wyściubić nosa poza metro, które było sercem naszej sfory. Z
jednej strony było to całkowicie zrozumiałe, w końcu to jeszcze dziecko,
w dodatku dość mocno zranione, nikt jednak nie starał się dopuścić do
swojej świadomości faktu, że w obecnej sytuacji młodziki powinny być
przygotowywane do "takiego" życia od samego początku. Poza tym, na Boga,
dotarła tu, przeżyła, była sama, a mimo to jej się udało, czemu była
traktowana jak dziecko? Moja zdanie jednak nigdy się nie liczyło i
liczyć się nie będzie, byłem jedynie zwykłym szeptaczem, który bronić
miał tych mniej odważnych.
Kolejny powrót z wyprawy nie był niczym
ciekawym, Romulus i Xavier zdawali się nie zwracać na mnie zupełnie
uwagi, nie przeszkadzało mi to jednak, lubiłem ciszę, czasami nawet
bardziej od towarzystwa innych psów. Weszliśmy do metra, zmęczeni,
brudni i głodni, zwracając tym samym uwagę grupki psów, która zajmowała
się nieopodal własnymi sprawami. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego kilka
szeptaczy wracających z obchodu zawsze było wydarzeniem na tyle
ekscytującym, by inni przerywali swoje obowiązki tylko dlatego, by móc
na nas jedynie przez chwilę popatrzeć, z wymalowanym na pysku
niedowierzaniem. Nie uważałem, by nasze istnienie kogokolwiek bardziej
interesowało, więc wszechobecne zdziwienie prawdopodobnie brało się
stąd, iż mało kto tak naprawdę w nas wierzył, a każde nasze wyjście na
powierzchnię w ich oczach miałoby być tym ostatnim. Od razu odłączyłem
się od reszty i ruszyłem w stronę prowizorycznej wanienki, którą ja
odwiedzałem wyjątkowo często, śmiem nawet twierdzić, że najczęściej ze
wszystkich sforzan. Sprawnie obmyłem łapy, pozbywając się przyklejonego
do nich piachu i dość grubej warstwy błota, którego przez topniejący
śnieg uniknąć się nie dało. Wyskoczyłem z pojemnika napełnionego
deszczówką i otrzepałem się z nadmiaru wody. Miałem zamiar udać się na
krótką drzemkę, by zregenerować siły przed następną wyprawą, jednak nim
zdążyłem znaleźć dogodne miejsce do wypoczynku, kątem oka dostrzegłem
wracających z polowania łowców. Ruszyłem więc żwawym krokiem w stronę
psa, który porcjował świeże mięso i grzecznie czekając z boku na swoją
kolej, przeskanowałem wzrokiem niemały już tłum wygłodniałych sforzan. Z
dnia na dzień było nas coraz więcej i więcej, tego nie dało się ukryć,
jednak, na nieszczęście grupy eliminującej szwendaczy, nie było chętnych
do pomocy w zapewnianiu bezpieczeństwa sforze. Gnijących dwunożnych
także przybywało, a ja powoli zaczynałem wątpić w skuteczność naszych
działań, gdyż rezultatów jak widać nie było, tak nie ma.
Westchnąłem
głośno, odganiając od siebie wszystkie złe myśli, które zdążyły wkraść
się do mojego umysłu i wbiłem wzrok w pustkę znajdującą się przede mną,
mając nadzieję, że świat w końcu wróci do normalności, a ja będę mógł
cieszyć się samotnym życiem włóczęgi. Nim się obejrzałem, przed moimi
łapami wylądowała niezbyt duża porcja pożywienia, chwyciłem ją więc w
zęby i truchtem oddaliłem się od zbiorowiska psów, które siedziały w
większych, bądź mniejszych grupach, rozmawiając ze sobą na każdy możliwy
temat. Leniwie przeżuwałem kawałki mięsa, gdy podszedł do mnie
szczeniak, który zdawał się być mną zainteresowany o wiele bardziej, niż
inni sforzanie. Samiczka położyła przede mną połowę przydzielonej jej
porcji jedzenia i szybko odskoczyła, niepewnie spoglądając na moje
poczynania. Uśmiechnąłem się do niej życzliwie. Mimo iż nigdy nie miałem
do czynienia z innymi szczeniakami, czy to za czasów bycia młodzikiem,
czy teraz, czułem dziwne szczęście, patrząc na tą małą. Skończyłem
posiłek, gotów uciąć sobie swoją wymarzoną drzemkę, gdy do moich uszu
dobiegło pytanie wypowiedziane przez młodą samicę.
– Zabierzesz mnie na zewnątrz? – Spojrzała na mnie poważnie.
Zmierzyłem ją wzrokiem, nie będąc do końca pewnym, czy aby na pewno się nie przesłyszałem.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że może się to dla mnie, jak i dla Ciebie źle skończyć? – Zapytałem.
Ona
jedynie kiwnęła głową, nie siląc się na nic więcej i cierpliwie czekała
na moją ostateczną decyzję. Czy to dziwne, że od razu ją polubiłem?
***
Oboje
byliśmy zdania, że najlepiej wymknąć się wieczorem, gdy będę wychodził z
metra na ostatni patrol okolicy, dlatego też, gdy słońce zaczęło chylić
się ku zachodowi, spotkaliśmy się przed jednym z tuneli, który służył
nam, szeptaczom, jako drugie wyjście. Mogłoby się wydawać, że to, co
zamierzałem zrobić, było zwyczajnie nieodpowiedzialne, jednak ja, jak to
zawsze miałem w zwyczaju, wszystko dokładnie zaplanowałem, oczywiście
uwzględniając przy tym wszystkie przeszkody, które możemy napotkać. Plan
był prosty, wychodzimy jednym z tuneli, upewniamy się, że po okolicy
nie kręcą się zgniłki i wracamy, co mogłoby pójść nie tak? Gdybyśmy
jednak natrafili na szwendacza, nie powinienem mieć problemu z jego
eliminacją, w końcu już od kilku, jak nie kilkunastu dni zajmuję się tym
od świtu do nocy.
Wyruszyliśmy, gdy tylko zrobiło się ciemno, ku
mojemu zdziwieniu samiczka wcale nie wyglądała na wystraszoną, wręcz
przeciwnie, pełna energii stawiała kolejne kroki, wyglądając tak, jakby
zupełnie zapomniała o tym, że ja również tu jestem. Mój nos nadal
drażnił odór rozkładających się ciał, który pozostał po szwendaczach,
którym udało się dotrzeć aż tutaj, toteż starałem się odwrócić od tego
swoją uwagę i nie mając innego pomysłu, zacząłem lustrować wzrokiem moją
towarzyszkę. Prócz delikatnie zabliźnionej rany na szyi nie dostrzegłem
żadnej innej skazy na jej ciele, oznaczało to więc, że dbała o swoje
bezpieczeństwo o wiele bardziej, niż połowa psów, która tutaj dotarła...
lub zwyczajnie miała szczęście, które w tych czasach niewątpliwie się
przydaje.
Gdy świeży, chłodny wiatr musnął mnie po pysku, zdałem
sobie sprawę, że już za chwilę wydostaniemy się na powierzchnię, a co za
tym idzie, będę się musiał skupić na wypatrywaniu potencjalnego
zagrożenia. Przystanęliśmy dopiero wtedy, gdy nie otaczały nas już
betonowe ściany, a wraki samochodów, kawałki budynków i martwe ciała.
Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie zdążyłem się przedstawić, nie
stawiało mnie to w dobrym świetle, powiedziałbym wręcz, że wyszedłem na
buraka, spojrzałem więc na suczkę, cichym chrząknięciem zwracając jej
uwagę.
– Jestem Erge. – Rzekłem.
Na pysku samicy zagościł delikatny uśmiech, chyba nie miała mi za złe mojego gapiostwa.
– Decoy. – Powiedziała po chwili ciszy.
Kiwnąłem jedynie głową i przeskanowałem wzrokiem otoczenie, upewniając się, że jesteśmy bezpieczni, przynajmniej na razie.
Do sfory przyprowadzono szczeniaka. Ta informacja sprawiła, że uniosłem brwi w geście niemego zdziwienia. Szczeniak? Tutaj, w samym środku apokalipsy? Jakim cudem w ogóle zdołał przeżyć, skoro tam, na powierzchni, poległ już niejeden doświadczony wojownik? Historia nabrała nieco wiarygodności, gdy dowiedziałem się, że młodziak został znaleziony... w nie najlepszym stanie. Rozległa, poszarpana, trudno gojąca się rana na szyi, a w pakiecie pewnie nosicielstwo. Zmarszczyłem pysk z nutą obrzydzenia. Wolałem nie otaczać się tymi, którzy zostali zatruci. Cholera wie, czy wirus nie znalazłby jakiejś alternatywnej drogi do mojego ciała.
Od tamtego czasu zdarzało mi się widywać nowy nabytek stada. A raczej - nowy głodny pysk do wykarmienia. Nie chciałem wchodzić w kompetencję przywódców, ale jednak podważałem ich decyzję. Czemu pozwolili zostać w Metrze komuś, kto w żaden sposób się mu nie przysłuży? Zanim z młodego psa będzie jakikolwiek pożytek, musiałby minąć rok lub nawet więcej. Ciężko będzie mu spłacić wszystkie długi, które odłożyły się na jego koncie do tego czasu. W zasadzie jednak znałem odpowiedź, która rozwiewała wszelkie wątpliwości.
Blodhundur. Zapewne ona stała za tym, niezbyt udanym, naborem. Bo w końcu czy to nie owa samica, choć pełniła najwyższe stanowisko i powinna myśleć o znalezieniu sobie następcy na wypadek kryzysowej sytuacji, nie miała większych szans na miot? Raczej z nią nie rozmawiałem, bo jeśli trzeba mi było złożyć jakiś raport, bądź o coś poprosić, w pierwszej kolejności udawałem się do Malcolma lub Xaviera, wszak miałem z nimi znacznie lepsze stosunki. W pewien sposób mnie irytowała, zawsze sprawiała, że krzywiłem się na jej widok, choć nie byłem w stanie jednoznacznie stwierdzić, dlaczego tak się działo. Może zwyczajnie jej nie ufałem, a może po prostu nie lubiłem, gdy na kierowniczym stanowisku znajdowała się samica, szczególnie stosunkowo młoda i zajmująca się jakimś podrzędnym zawodem, niezwiązanym z walką.
Tak czy inaczej, nie miałem na to żadnego wpływu. A szkoda. Gdybym miał choć trochę władzy, może Metro wyglądałoby lepiej. Tyle dobrze, że nie byłem łowcą. Niezmiernie irytowałby mnie fakt, że musiałbym nałapać żarcia dla nie swojego szczeniaka, który w dodatku jedyne co robi, to bezsensownie pałęta się pod łapami, pewnie cały czas wpadając w kłopoty. Młodziak nie tylko potrzebował jedzenia, ale także stałego nadzoru, zapewne nie potrafiąc pojąć, co to znaczy życie w tym świecie. Jeśli tyle przeżył na powierzchni, musiał mieć dobrego opiekuna, który nadstawiał swój własny tyłek, by tylko uratować młodego psa. Aż wreszcie nie skończyło się to najlepiej, a pasożyt został sam na sam.
Wkrótce zauważyłem go pierwszy raz. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że pomyliłem się co do płci szczeniaka. Zgrabna sylwetka i sposób chodzenia niemal natychmiast sprawiły, że zrozumiałem, iż była to młoda suka. Jej biała sierść z kilkoma brązowymi łatami zazwyczaj przybierała całkiem inną barwę, pokrywając się kurzem i błotem. Zmarszczyłem nos z pogardą, gdy to dostrzegłem. Cóż za zaniedbanie. Sam nie bałem się ani brudu, ani wszelkich niedogodności, lecz nie wyobrażałem sobie pozostania w tak zaniedbanym stanie. Wiecznie posklejane i poplamione futro świadczyło wyjątkowo niekorzystnie o jego posiadaczu, a, w tym przypadku, również o opiekunie samicy. Pieczę nad nią, jak przypuszczałem, sprawowała głównie Blodhundur, która najwyraźniej nie wywiązywała się najlepiej z zadania. Pewnie, przytłoczona rzekomym nadmiarem własnych obowiązków, podrzucała swojego przybranego smarkacza pierwszemu lepszemu członkowi stada, a niańka z przypadku nieszczególnie troszczyła się o stan podopiecznego.
Prędko jednak ta sprawa przestała być dla mnie ważna. Choć dalej nie zgadzałem się z decyzją, na mocy której ów szczeniak miał schronienie w Metrze, nie zaprzątałem już sobie tym głowy. Wróciłem do swoich zwyczajnych obowiązków, starając się co najwyżej unikać szlajającego się tu i ówdzie młokosa, będąc pewnym, że sprawiałby kłopoty. Nawet przy moim nikłym doświadczeniu w tych sprawach, wiedziałem, że młode psy były głośne, niezdarne i nazbyt irytujące, bym wytrzymał chociażby kilkanaście minut w ich towarzystwie. Okazało się jednak, że mały pasożyt miał na ten temat całkiem inne zdanie. Najwyraźniej lubił garnąć się do tych, którzy wyraźnie pragnęli się go pozbyć.
Wraz z zapadnięciem zmroku, skończyła się służba szeptacza. Tym razem Xavier nie uraczył mnie swoją wizytą i nie wydał rozkazu kolejnego patrolu. Odetchnąłem z ulgą na myśl, że nie będę musiał po raz kolejny tego dnia samotnie przemierzać plątaniny zatęchłych korytarzy. Koniec oficjalnej pracy nie oznaczał jednak wolnego. Choć polowanie nie należało do moich obowiązków, dalej od czasu do czasu to robiłem, zarówno po to, by nie wypaść z wprawy, jak i dla zabawy. Nieszczególnie myślałem o wzniosłych celach, takich jak zapewnienie pożywienia moim towarzyszom. Dbałem głównie o siebie i byłem skłonny pomóc jedynie tym, którzy w mojej ocenie mogliby stać się dla mnie użyteczni. Xavier, Malcolm. I tyle. W razie gdyby sfora upadła, poradzilibyśmy sobie świetnie tylko we trójkę.
Nie zmieniało to jednak faktu, że wybierałem się na polowanie przeciętnie raz lub dwa razy w tygodniu. Rzadko wychodziłem przy tym na powierzchnie, raczej skradałem się po Metrze. wynajdując nieostrożne szczury. Zdecydowanie nie stanowiły one najlepszego posiłku, lecz dalej można nimi było zapełnić pusty brzuch. Gryzonie w ciągu ostatnich miesięcy rozbestwiły się, niekiedy przebiegając prosto pod czyimiś łapami, całkiem kpiąc sobie z zagrożenia. Moje łowy nie były więc zbyt trudne. Znalezienie odpowiedniego osobnika, chwila skradania i skok. Zaciśnięcie szczęk na ciepłym ciele, smak krwi w pysku. Śmierć ofiary. Skupiska szczurów postrzegałem niemalże jako otwartą dla wszystkich stołówkę.
Złapałem kilka, pieczołowicie znosząc je do samego centrum sfory. Jednym szybkim spojrzeniem oceniłem swoje łupy. Nie było źle. Gdybym nie musiał się z nikim dzielić, starczyłoby mi na dwa, może nawet i trzy dni. Bez pośpiechu wnosiłem martwe zdobycze do wagonu służącego za magazyn. Naszego inwentarza w dalszym ciągu nie można było uznać za pełnego bogactw, ale składzik nie świecił już pustkami. Cisnąłem stygnące powoli ciało w róg pomieszczenia, patrząc jak z cichym odgłosem ląduje na niewielkiej stercie mięsa. Przecisnąłem się przez wąskie wejście między wagonami, pokonując krótki dystans we wnętrzu pociągu. Wyskoczyłem przez otwarte na oścież drzwi, miękko lądując na ziemi. Skierowałem się w stronę leżących na peronie zdobyczy, pokonując dzielący mnie od nich dystans spokojnym krokiem. Jednak nagle coś odwróciło moją uwagę. Zamarłem z bezruchu, nadstawiając uszu. Dreszcz przeszedł po moim ciele. Szwendacz, który jakimś cudem umknął szeptaczom? Xavier powracający z nocnego patrolu? Żywy jeszcze szczur? Odwróciłem się, lustrując otoczenie. Żadnego ruchu, żadnej sylwetki wyłaniającej się z mroku. Tylko monotonny pejzaż złożony z betonowych ścian i pordzewiałych wagonów.
– Kto tu jest? – chrapliwie wycedziłem przez zęby, pragnąc jak najszybciej odnaleźć intruza.
Irytujący brak reakcji. Podszedłem bliżej, na sztywnych łapach, nieprzestraszony, ale w każdej chwili gotowy do ataku. Przystawiłem nos do ziemi, bez pośpiechu wciągając do nozdrzy mieszaninę zapachów. Jeden zdecydowanie się wyróżniał. Pies. Nie bez trudu zajrzałem pod wagon, ciekaw co też takiego mogę tam znaleźć.
– Nie zjesz mnie, prawda? – do moich uszu natychmiast dotarło niepewne pytanie.
Para przestraszonych, ciemnych oczu uważnie mi się przyglądała, śledząc każdy ruch. Szczeniak leżał skulony przy szynach, niemalże drżąc ze strachu. Z cichym westchnieniem zawodu wróciłem do poprzednich czynności, nie zamierzając poświęcać zbyt dużo czasu zagubionemu smarkaczowi. Nim zdążyłem dojść do swoich łupów, usłyszałem jak wygramoliła się spod wagonu. Automatycznie przewróciłem oczami. Czyżby Blodhundur znowu zgubiła swojego wychowanka?
– Czemu się tu chowasz? – rzuciłem niezobowiązująco, w zasadzie nie będąc ciekawym odpowiedzi. Nieważne jaki cel jej przyświecał i tak można było uznać, że po prostu w ten sposób sprawiała innym problemy.
– Szukałam cię.
~*~
– Nie powinnaś chodzić po nocy sama. W zasadzie o tej godzinie twoje miejsce jest w wagonie. Powinnaś spać. – bez większego przejęcia obserwowałem jak żałośnie odbija się od metalowej barierki, próbując się oddalić. Konwersacja z nią powoli mnie nudziła.
Bacznie mnie obserwowała, jakby w dalszym ciągu panicznie bała się, że mogę ukrócić jej żywot. Nie należałem do pozbawionych empatii brutali, aczkolwiek ta opcja wydawała mi się kusząca. Byłaby korzystna zarówno dla sfory, jak i dla niej. Stado nie musiałoby się dłużej zajmować kimś, kto nie przynosi żadnego pożytku, a ona nie musiała by dorastać w tak okrutnym świecie.
– Nikt nie zabronił mi tego robić – burknęła cicho po dłuższej chwili, gdy zebrała odwagę, by ponownie się odezwać.
Prychnąłem z zażenowaniem. Oczywiście, że nie zabronił. Może nawet sama Blodhundur w głębi duszy liczyła, że niesprzyjające okoliczności uwolnią ją od obowiązku stania się matką, który chyba zbyt pochopnie podjęła.
– Z tym, że gdybyś wpadła w czyjąś paszczę, zapewne ja zostałbym za to obwiniony. – Wróciłem do swojego zadania, łapiąc zimne już ciało szczura za długi, brudny ogon. – W końcu to w moim pobliżu przebywasz – dodałem bez entuzjazmu, dając całym sobą do zrozumienia, że towarzystwo szczeniaka zdecydowanie mi przeszkadza.
Wskoczyłem do wagonu, dodając do zbiorów kolejną z moich ofiar. Jeszcze cztery niespieszne kursy i skończę z robotą tragarza.
– Potrafię sama o siebie zadbać. – brzmiała już nieco śmielej. Nie była tak przygarbiona i wystraszona jak wcześniej. Odzyskała nieco animuszu, co tylko zwiastowało kolejne kłopoty.
Westchnąłem na te słowa. Nadmierna buta jeszcze nikogo nigdzie nie zaprowadziła. Pewnym krokiem podszedłem do niej, z impetem stawiając łapy tuż obok samicy. Schyliłem się do jej poziomu, delikatnie unosząc wargi w grożącym wyrazie.
– Tak? Więc chcesz mi powiedzieć, że bez problemu uszłabyś z życiem, gdybym teraz, natychmiast, wyrzucił się na powierzchnię? – warknąłem z niemalże obłąkańczym uśmiechem, ponownie sprawiając, że aż się skuliła. – Może to sprawdzimy? – jednym ruchem znalazłem się tuż nad nią, łapiąc nierozsądnego smarkacza za kark i bez najmniejszego trudu unosząc ją nad ziemię.