To była jedna z chłodniejszych dób tej wiosny. Mimo że bliżej było do lata, sądząc po stale rosnących temperaturach, czasem pogoda dostawała pierdolca i zsyłała na nas mroźne noce bądź niemiłosiernie zimne dni. Miało to swoje plusy, bo odór gnijących, chodzących worów mięcha nie był tak dokuczliwy, niemniej czasem ciężko było wytrzymać bez dygotania na tnącym wietrze, który zdawał się być odczuwalny aż w kościach.
Zapach obcego psa doprowadził mnie aż na skraju lasu, całkiem niedaleko granicy Strefy. Poczuwając się do obowiązku patrolowania terenu swojego stada, ruszyłam na poszukiwania intruza i ewentualnego przyszłego sprzymierzeńca. W zastraszającym tempie przybywało nowych pysków do wykarmienia, a zdziwienie rosło, bo choć spodziewaliśmy się wraz z mym bratem, Malcolmem i Xavierem napływu kolejnych zagubionych duszyczek dość ekspresowo, to Sfora zaliczyła znacznie potężniejszy rozwój niż którekolwiek z nas przypuszczało. Gdy członkowie zaczęli stanowić dwucyfrową liczbę, zaczęłam się martwić, bo przyciągnęliśmy głównie zielarzy i uzdrowicieli. Wciąż brakowało łap do polowań i czyszczenia terenu z tych pustych pał, które włóczyły się między drzewami i budynkami, ukrywały za wybitymi witrynami sklepów, wychodziły niczym poczwary z horrorów z każdego pojedynczego zaułka, zawodząc niczym umęczone dusze. Pierdolca można było dostać, kiedy słuchało się ich stękania dniami i nocami, siedem dni w tygodniu.
Stanęłam na niewielkim wzgórzu, kryjąc się za gęstymi chaszczami. Niedaleko spostrzegłam obiekt, za którym uparcie podążałam. Samica przypominająca border collie polowała na przepiórki, które umykały przed nią w popłochu, podejmując szaleńczą próbę ucieczki. W gruchotaniu kości wydawała się być specjalistką. Wywnioskowałam to w momencie, gdy dwie sztuki zostały zmiażdżone przez jej zębiska. Wyglądała na zadowoloną z siebie. Ba! Rzekłabym nawet, iż była dumna. Pokręciłam głową, zawiedziona jej bezmyślnością, kiedy rozpoczęła pałaszowanie swojej ofiary bez zadbania o bezpieczne warunki. Musiała być wygłodniała.
Drgnęłam niespokojnie, kiedy ptactwo przesiadujące na koronie drzew kilkanaście metrów po mojej lewej odleciało, trzepocząc głośno skrzydłami. Narobiły tym hałasu, na moje... a właściwie - na nasze nieszczęście. Szwendacze nadchodziły, a przez rumor, którego narobiły te latające kreatury z pewnością przybędzie jeszcze więcej martwych gapiów. Mój oddech przyspieszył. Odprowadziłam stadko wzrokiem, a potem uświadomiłam sobie, że straciłam czujność i całkowicie zapomniałam o obserwowaniu intruza. Nie było jej. Nerwowo strzelałam wzrokiem we wszystkie strony, aż - ku mojemu uradowaniu - zdołałam dostrzec rozmazany kontur znikającej za drzewami, czarno-białej sylwetki. Wyskoczyłam z krzaków, by ruszyć tropem obcej. Zatrzymałam się na sekundę, by obwąchać resztki niedojedzonej przepiórki. Odór rozszarpanego ciała był idealną przynętą na zmierzające w te strony zombie, więc chwyciłam zmasakrowanego ptaka i przeniosłam, by truposze kierowały się w przeciwnym od Strefy kierunku. Czasu miałam tyle, co kot napłakał, bo musiałam ruszać w pościg, co też uczyniłam, jak tylko zajęłam się zmyłką dla szwendaczy.
Nie byłam tak szybka jak uciekająca przed śmiercią suka, jednak los dziś mi sprzyjał, bo zwolniła, kiedy dotarła do ruin miasta. Aby jej nie spłoszyć, dobierałam odpowiednio trasę. Nasze kroki nie miały prawa się skrzyżować, a ustawiając się pod wiatr uniemożliwiałam samicy zwęszenie mnie. Zadanie nie należało do najłatwiejszych, bo podmuch był wartością zmienną i ciężką do przewidzenia, ale wystarczyła odrobina trudu i pomyślunku, a mój plan powoli się ziścił. Przeskakiwałam między witrynami niczym zajączek, przeciskałam się przez dziury w ścianach, by czasem skryć się w nieco zdewastowanych budynkach, czołgałam się pod samochodami, których drzwi coś postanowiło wyrwać i odrzucić na odległość metra, a wszystko po to, by... Nie wiedziałam. Śledzenie tego osobnika sprawiało mi frajdę. Czułam przyspieszone tętno, rosnącą ciekawość i adrenalinę, a co najważniejsze - miałam wrażenie, jakbym grała rolę cichego superbohatera, gotowego wkroczyć do akcji i uratować damę w opałach. Otrząsnęłam się ze swych marzeń, uderzając się łapą w pysk.
Durna babo. Przestań, to nie film.
Gdy intruz ukrył się w prowizorycznej skrytce, nieco przypominającą betonową gawrę, byłam wręcz pewna, że przez jakiś czas jej nie opuści. Znałam to miejsce od podszewki. Każda z jam, jakie tylko mogły się po drodze nawinąć została dokładnie splądrowana przeze mnie i moich przyjaciół. Zawsze upewnialiśmy się, że wszystkie mają przynajmniej dwa wyjścio-wejścia, które umożliwią szybką ucieczkę przed szwendaczami. Wiedziałam, jak dotrzeć do środka od przeciwnej strony, a że byłam oddalona od celu o kilka metrów, najpierw zdecydowałam się upolować dorodnego szczura, biegającego po ulicy. Nikt, kto tak łapczywie pochłaniał pokarm nie był w stanie najeść się dwiema przepióreczkami. A ja, jak to ja, wciąż chciałam zasłużyć na choćby pierwiastek miana bohatera. Gryzoń zginął w mojej paszczy po krótkiej pogoni. Ze swą zdobyczą ruszyłam do wydrążonej dziury, która miała mnie zaprowadzić do śledzonej od dłuższego czasu suki. Wślizgnęłam się zwinnie przez ciasny tunel, a niedługo potem wykwitła przede mną ewidentnie zlękniona samica. Wpatrzyłam się w nią, w międzyczasie wypuszczając szczurze truchło spomiędzy kłów. Jej jasne, bursztynowe oczy sprawiły, że na moment zapomniałam, po co przybyłam. Dopiero jej cichy głos sprawił, że wróciłam na ziemię i uświadomiłam sobie, że podeszłam bardzo blisko, a nawet ZBYT blisko.
— Strasznie się boję, psie o dziwnych, błękitnych oczach. — Jej przyjemny głos zadźwięczał mi w głowie.
Zauważyłam przepiórkę, praktycznie nietkniętą, której ciało zamajaczyło pomiędzy mymi przednimi łapami. Nie walczyła o nią. Zamiast tego, wolała porzucić zdobycz i umykać przede mną. Bała się, to oczywiste. Wstąpiło we mnie dziwne, satysfakcjonujące uczucie, łechtające ego. Czułam dominację. Instynkt przywódczy niemal wziął górę, ale udało mi się opanować i okazać empatię. Pchnęłam krańcem łapy ptasie zwłoki w stronę nieznajomej, a wycofawszy się na moment sięgnęłam po szczura, którego podsunęłam nosem w jej stronę.
— Jedz. Dwie przepiórki to żaden posiłek. Wiem, że tłusty szczur to też średnia uczta, ale więcej tu tego skurwysyństwa niż jakiejkolwiek innej zwierzyny. Jak się nie ma co się lubi... Jestem Blodhundur, a ty weszłaś na teren mojego stada — mówiłam, kiedy moja towarzyszka niepewnie zaczęła konsumować swoją ofiarę, a potem, z lekkim zawahaniem, także gryzonia, którego jej dostarczyłam. W tych czasach nikt nie wybrzydzał, a jeśli to robił to był głupcem.
— Dziękuję... — wymamrotała. — Stada? Twojego stada? Nie wiedziałam, nie szukam kłopotów.
— Nie wyglądasz na kogoś, kto by ich umyślnie szukał. Podejrzewam, że lepiej wychodzi ci ucieczka niż walka. — Pozwoliłam sobie odpocząć i ułożyłam się wygodnie na zimnej nawierzchni. Zaczęłam wylizywać łapy z brudu i wyskubywać kawałki zeschniętego błota. — Całkiem nieźle polujesz. Widziałam cię w akcji. Mało znam takich, którzy porywają się na te latające kreatury. Przydałby mi się porządny łowca w Sforze — zasugerowałam, przyglądając się jej z zaciekawieniem.
Haneczka?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz