Jednodniowy odpoczynek, przeplatany częstymi drzemkami, znacznie poprawił swoje samopoczucie. Szybko okazało się jednak, że moje wolne miało być jeszcze dłuższe. Gdy następnego ranka udałam się po przydział pracy do przywódczyni, dowiedziałam się, że zielarzy i uzdrowicieli w sforze od niedawna jest tak dużo, że nie wszyscy muszą być w pełnej gotowości. W dodatku, co również bardzo mnie ucieszyło, dzięki wspólnemu wysiłkowi różnych psów, zapasy leczniczych ziół zostały uzupełnione. Moja radość była z tego powodu tylko przybrała na sile, gdy przypomniałam sobie o fatalnej walce ze szwendaczami w zachodnim skrzydle. Nie znałam wielu szczegółów. Nikt nie zginął, ani raczej nie nabawił się nosicielstwa, lecz mimo tego wojownicy wrócili do sfory srogo poharatani. Potrzebowali medykamentów by prędko wrócić do zdrowia.
Nie zamierzałam zaprzepaścić szansy na wzięcie krótkiego urlopu. Większość psów, gdyby miała okazję znaleźć się na moim miejscu, zapewne przeleżałaby cały dzień w jednym miejscu, bądź, zakładając, że byłyby to nieco aktywniejsze jednostki, poszłaby na długi spacer. Ja miałam całkiem inne, w dodatku sprecyzowane plany. Od kilku dni w sforze niemal wrzało. Ktoś dowiedział się, że do Metra przybędzie wędrowny handlarz, a to była niemała gratka. Rzadko zdarzało się, żeby ktoś decydował się na tę profesję, a co dopiero odwiedzał nasze tereny. Fakt, że odważny, przemierzający świat w pojedynkę, kupiec był raptem niewielkim charcikiem włoskim, tylko dodawał specyficzności temu zjawisku. Z nikim bezpośrednio na ten temat nie rozmawiałam, ale gdy żyje się w tak dużym stadzie, na tak ograniczonej przestrzeni, nie trudno przypadkowo usłyszeć coś ciekawego. Psy głowiły się, co też takiego tym razem mógłby zawierać skromny kram. Z tego co zdążyłam zrozumieć, opcji było całkiem sporo. Podobno zdarzało się nawet, że dostępny do kupienia był eliksir nieśmiertelności. Prawdę powiedziawszy, na tę informację zmarszczyłam brwi z niedowierzaniem. Sądziłam raczej, że to głupie plotki. Tak czy inaczej, sprzedawca miał coś, czego bardzo chciałam i zdecydowanie nie było to wieczne życie. Wśród najróżniejszych pogłosek wyłapałam jedną, szczególnie interesującą. "Tym razem chyba nawet przywlókł coś, co pozwala suce samej zajść w ciążę. Bez partnera. Zabawne, nie?" Natychmiast nadstawiłam uszu, gdy tylko ktoś o tym wspomniał.
Niestety to nie była jedyna wieść, którą tamten pies przekazywał swojemu, raczej średnio zainteresowanemu tym wszystkim, towarzyszowi. Handlarzowi podobno już znudziło się ciągłe siedzenie w tym samym miejscu. Zapowiedział, że wkrótce wyruszy w dalszą podróż. Przechwalał się przy tym, że nie jesteśmy jedyną sforą, którą zaopatruje i ma tyle klientów, że ledwo z tym nadąża. Wynikało z tego, że musiałam się spieszyć. Nie było ani chwili do stracenia. Miałam tylko nadzieję, że na jego szybkie odejście nie miało wpływu wyprzedanie całego asortymentu. Oby został dla mnie ten jeden, jedyny, upragniony eliksir.
Wyruszyłam w drogę natychmiast, nie pozwalając sobie nawet na sekundę zwłoki. Ścigałam się z czasem i kto wie, czy mały, znudzony już charcik, w tym samym momencie nie przystąpił do pakowania swoich magicznych fiolek i buteleczek. Czy podliczył już przychody? Zjadł ostatni posiłek przed podróżą? A może wszystkie moje nadzieje były płonne i, i tak, mimo mojego pośpiechu, nie zdążę go złapać?
Odgoniłam od siebie natrętne myśli, przerzucając przez grzbiet niewielką saszetkę. W środku grzechotały kości, dokładnie sześćdziesiąt pięć. Cały mój majątek. Raczej nie powinien za coś takiego zażądać więcej, prawda? Pokonałam główny peron niemalże biegiem, przecinając go na wskroś. Pośpiesznie zapytałam losowego psa, który stanął na mojej drodze, czy widział ów tajemniczego handlarza. "Tak, już zbierał się do drogi. Przechodziłem koło niego kilka minut temu. Wychodził właśnie z Metra, wschodnim wyjściem, tym najbliżej położonym od nas". Samiec udzielił mi dokładnej instrukcji, przy okazji wskazując kierunek, którym powinnam podążyć. Cicho zaklęłam pod nosem, choć zazwyczaj tego nie robiłam. Czy naprawdę mogłam przegapić taką niepowtarzalną okazję? Gdy była niemalże na wyciągnięcie łapy? Jeszcze przyspieszyłam kroku, gnając co sił w łapach przez opuszczone korytarze. Mój przewodnik okazał się jedynym członkiem, który zapuścił się w te rejony. Moja dalsza wędrówka była całkiem samotna. Pędziłam po torach, zdyszana, z wywieszonym językiem. Płócienna torba powiewała na wietrze, niekiedy boleśnie obijając mi plecy swoją, niezbyt lekką, zawartością. Starałam się jednak ignorować wszelkie niedogodności. W końcu miałam jasny cel. Drobne kamyczki rozpryskiwały się na boki z głośnym chrzęstem, za każdym razem, gdy moje łapy ponownie opadały na podłoże. Miałam nadzieję, że szeptacze dokładnie przeszukali ten odcinek korytarzy i oczyścili go ze wszystkich wrogich istot. Miałam wrażenie, że swoim nierozważnym, pozbawionym czujności zachowaniem, zwabiłabym do siebie stado szwendaczy oddalone nawet o kilka kilometrów.
Nie wiedziałam, ile czasu upłynęło, ale przed moimi oczami wreszcie wyrosła klatka schodowa. Kilkoma zamaszystymi susami pokonałam betonowe schody, stopniowo wynurzając się z podziemia. Wygramoliłam się na asfalt, ledwo łapiąc oddech. Stanęłam na progu, szeroko rozkraczając łapy i pochylając łeb. Zdecydowanie stale stawiam przed swoim niewyćwiczonym organizmem nowe wyznania.
Gdy już odzyskałam dech w piersiach, co nastąpiło zaskakująco szybko, rozejrzałam się po okolicy. I wtedy okazało się, że nie byłam jedynym psem w pobliżu. Niewielki, wyraźnie zdziwiony, ale mimo wszystko uśmiechnięty, charcik wlepiał we mnie swoje ciekawskie, ciemne ślepia. Przekrzywiłam łeb, podziwiając to dziwne zjawisko.
– Potrzebujesz czegoś? Znajdziesz u mnie wszystko, czego tylko dusza zapragnie! Maści, syropki, eliksiry, wszystko! Chcesz truciznę? A może nieco zmienić swój wygląd? Spokojnie, mam i to i to! – po chwili ciszy przeszedł do nietypowej prezentacji, człapiąc wokół niewielkiego wózka z magicznym inwentarzem.
W tamtym momencie szczęka niemal opadła mi na ziemię. Samiec dalej recytował swoje, jakby wyćwiczone, regułki, nie zważając na to, że cała sytuacja była co najmniej niecodzienna. Czasami obdarzał mnie swoim zachęcającym spojrzeniem, niczym aktor, próbujący nawiązać nieme porozumienie z widzem swojej sztuki.
– ...i jeszcze jedno, ostatnia sztuka! Chcesz może szczeniaczki, a nie masz partnera? – Tymi słowami natychmiast przyciągnął moją uwagę. – Żaden problem! Mogę ci to zapewnić i wcale nie chodzi mi tu o spędzanie czasu sam na sam. – Handlarz zaśmiał się rubasznie z własnego żartu.
Musiał dostrzec moje zainteresowanie, bo kontynuował.
– Raptem 60 kości! Prawie jak za darmo! - wychwalał swój produkt, paplając niewyraźnie, gdyż niewielka, wypełniona fioletowym płynem fiolka, którą trzymał w pysku, utrudniała mu mówienie.
Bez słowa, wbijając swoje pełne ekscytacji oczy w mały flakonik, podałam charcikowi sakwę. Samodzielnie wybrał z niej swoją zapłatę, pozostawiając w torebce marną resztę. Podziękował za transakcję i podał mi kupiony eliksir, po czym, nie dając mi nawet czasu na powiedzenie czegokolwiek, odszedł, by kontynuować swoją przerwaną wędrówkę.
Stałam tam jeszcze chwilę, dalej będąc pod niemałym wrażeniem całej sytuacji. Niedługo później jednak moją głowę wypełniły inne myśli. Oczyma wyobraźni widziałam niewielką, pluszową maskotkę, którą udało mi się zdobyć po wyprawie, a zaraz obok niej - młode, maleńkie, całkiem niezdarne szczenię.
Moira kupuje Sasankę.
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz