Kolejną rzeczą, która okazała się niemalże nie do zniesienia, było to, jak wolno się poruszał. Jego postawa była całkowicie niedopasowana do środowiska - szedł odprężony, całkiem wyprostowany i, jak przypuszczałem, niemal zupełnie nieskupiony. Zachowywał się raczej tak, jakby wyszedł na przyjemny, niedzielny spacer, niżeli wykonywał zadanie polegające na eksterminacji grupy szwendaczy. Trudno było mi rozsądzić, czy faktycznie miał aż tak mało doświadczenia i nawet nie starał się nadrobić chociaż wyglądem, czy po prostu zbytnio rozpraszało go to, pod jak czujnym okiem się znajdował. Niekiedy odwracał się w moją stronę, nieznacznie i niby bezcelowo, tak naprawdę sprawdzając, czy mój wzrok dalej jest wbity w jego sylwetkę. Zawsze dostrzegał to samo - moje ciemne, pełne podejrzliwości oczy, śledzące każdy jego ruch. Wtedy wracał do patrzenia przed siebie, nie komentując zaistniałej sytuacji nawet słowem.
Już jakiś czas temu minęliśmy pierwsze drzewa, losowo porozrzucane po polanie. Erge nie wydawał się poruszony tym faktem. Z uporem średnio rozgarniętego zwierza parł przed siebie, najwyraźniej zapominając o tym, że Xavier wysłał nas na skraj lasu, a nie w gęstwinę. Zbytnio ciekawił mnie jednak dalszy rozwój sytuacji, by zatrzymać mojego towarzysza. Poza tym w tej sytuacji mogłem go co najwyżej subtelnie upomnieć i nakazać, by był nieco bardziej uważny. Lepiej byłoby poczekać, aż popełni jakiś znaczący błąd.
Obym tylko nie przypłacił za to życiem.
Zatrzymał się dopiero, gdy otaczający nas zagajnik niebezpiecznie zgęstniał, zatapiając nas niemalże w półmroku. Jego uszy drgnęły, zdradzając, że usłyszał to, z czego ja zdałem sobie sprawę co najmniej kilka sekund wcześniej. Nieprzyjemne i delikatnie przytłumione, ale w dalszym ciągu zbyt wyraźne, by je przegapić, odgłosy dobiegały z naprzeciwka. Ton dźwięku nie pozostawiał wątpliwości co do tego, co jest jego źródłem. Bardziej trzeba było się jednak zastanowić, gdy chciało się ocenić jego natężenie. Po pośpiesznej analizie doszedłem do wniosku, że mieliśmy dwie opcje - albo jeden, góra dwa szwendacze znajdowały się zaraz za krzakami raptem trzy metry od nas, albo gdzieś dalej czaiła się cała grupa. Zakląłem w myślach, przypominając sobie słowa Xaviera. "Roi się tam od potworów".
Jednym sprawnym ruchem wyminąłem bordera, z nosem przy ziemi zbliżając się do pozostawionego na gruncie śladu. Rozmazana krew wskazywała na to, że któraś z kreatur musiała tędy niedawno przechodzić. Po szerokości rozdeptanego szlaku mogłem się domyślić, że było ich więcej. Ruszyłem przed siebie truchtem, nieco zgarbiony, przyczajony, gotowy na to, że w każdej chwili mogłem zostać zaatakowany. Sytuacja się odwróciła i byłem pewien, że tym razem to ja jestem obserwowany. W tamtej chwili miałem jednak na głowie znacznie ważniejsze zmartwienia. Niestrudzenie przedzierałem się przez las, niepokojony tym, że zawodzenie stale przybierało na sile. Czyżby stado było jeszcze liczniejsze, niż początkowo zakładałem? Sierść stanęła mi dęba na myśl, jak taka potyczka może się skończyć.
Jedynym plusem było to, że las zaczął ponownie się przerzedzać, na powrót stając się raczej luźnym zbiorowiskiem drzew, niż prawdziwą puszczą. Chociaż to działało na naszą korzyść. Nieznacznie przyspieszyłem kroku, widząc znajdujące się przede mną wzniesienie. Kilkoma szybkimi susami wspiąłem się na jego szczyt, zapewniając sobie tym samym lepszy widok. Zamarłem zaraz po tym, jak tylko byłem w stanie zobaczyć to, co znajdowało się za krawędzią. W dole, niebezpiecznie blisko, tłoczyły się szwendacze, tępo zataczając koła i co chwilę bezcelowo zmieniając kierunek swojego chodu. Zacząłem liczyć poruszające się sylwetki w myślach, dochodząc do zatrważającego wyniku - dwadzieścia trzy. Miałem wątpliwości czy w bezpośrednim starciu z taką grupą poradziłaby sobie cała sfora.
– Masz jakikolwiek plan? – wtrącił, zdecydowanie zbyt głośno, patrząc mi prosto w oczy.
Skoczyłem w jego stronę gniewnie, dostrzegając to, jak jeden z zombie odwraca się w naszą stronę, wyłapując dźwięk jego głosu.
– Zawsze mam jakiś plan – wycedziłem przez zęby, utrzymując twardy kontakt wzrokowy, jakbym próbował przyszpilić go moim spojrzeniem do ziemi.
W rzeczywistości przez chwilę w mojej głowie panował mętlik. Trudno mi było zebrać myśli w obliczu takiego, niemal niewykonalnego, zadania. Wycofałem się w dół wzgórza i gestem nakazałem to samo Erge. Póki nie wpadnę na jakiś pomysł, musimy pozostać niezauważeni. Powracałem pamięcią do wszelkich walk, które już odbyłem i każdej, nawet najbardziej niepozornej rady otrzymanej od Xaviera.
Nie grzeszą inteligencją. Kierują nimi instynkty. Mogą cię wyczuć i usłyszeć, ale praktycznie nie reagują na bodźce wzrokowe. Mają tendencję do zbierania się w stada. Są powolne i ospałe. I mają trudności z pokonywaniem przeszkód.
– Mają trudności z pokonywaniem przeszkód! – wykrzyknąłem z nagłą radością, do złudzenia przypominając Archimedesa krzyczącego "eureka!". Szybko jednak zganiłem się za ten nieostrożny impuls, profilaktycznie jeszcze bardziej odsuwając się od niebezpiecznej grupy.
Samiec obdarzył mnie nieufnym spojrzeniem, jakby patrzał na kogoś, kto do reszty postradał zmysły. Na moim pysku mimowolnie wykwitł uśmiech, będący nieco za wczesnym objawem przekonania o własnym triumfie.
– Gdy tu szliśmy, mijaliśmy jakąś ogrodzoną posesję – zacząłem tłumaczyć z rosnącym zapałem. – Od strony lasu płot był całkiem zniszczony – kontynuowałem, zupełnie niezrażony tym, że pies nie tylko zdawał się nie pamiętać o tym obiekcie, ale również całkiem nie rozumieć mojego podekscytowania. – Tymczasem z drugiej strony wyglądał prawie jak wojenna barykada!
Zdawało się, że pamięć Erge wreszcie została rozbudzona. Nie mogłem pojąć, jak można było zapomnieć o takim miejscu. Działka była naprawdę osobliwa. Wyglądała tak, jakby ktoś zaczął budować kompleksowy system obwarowań, ale, z powodu, którego zapewne nigdy nie będzie mi dane poznać, nagle zaniechał prac. Jeden z boków pola był zupełnie nieogrodzony, tymczasem jego front - zablokowany stertami desek i kamiennych płyt, z niewielką przerwą pośrodku. Jakby tego było mało, środek terenu mieścił w sobie jeszcze więcej niespodzianek. Choć nie zdążyłem się im dokładnie przyjrzeć, miałem wrażenie, że ktoś wykopał tam kilka dołów. Właściciel musiał albo umrzeć, albo wyruszyć na przedłużające się poszukiwania zapasów, nie mogłem bowiem uwierzyć, że ktoś dobrowolnie opuściłby taką twierdzę.
Bez zbędnego ociągania się przybliżyłem samcowi dalszą część planu. Wszystko było stosunkowo proste, ale wymagało ścisłej współpracy między nami, co mogło być problemem nie do przejścia. W skrócie, mój pomysł polegał na tym, aby zwabić całą grupę krzykiem i ogólnym zamieszaniem na posesję, licząc na to, że większa część szwendaczy wpadnie do dołów, bądź zatrzyma się na wszechobecnych tam gratach, tymczasem kilka potworów, którym udałoby się sprostać tym przeciwnościom, wykończyć jednego za drugim, atakując je przy prowizorycznej śluzie. Jeden z nas musiałby stale zastawiać czymś wejście, a potem odsłaniać niewielki prześwit, by ten drugi mógł możliwie najszybciej zabić wychylającą się zza ogrodzenia kreaturę.
Choć nie obyło się bez szczypty sceptycyzmu, o dziwo moja idea zdobyła poparcie u Erge. Szybko uzgodniliśmy szczegóły i przeszliśmy do działania. Pierwszym krokiem był powrót na działkę i sprawdzenie, czy wszystko faktycznie wyglądało tak, jak to zapamiętałem. Jak się okazało, pomyliłem się jedynie w oszacowaniu czasu potrzebnego do dotarcia na miejsce. Był niemal dwukrotnie dłuższy, niż założyłem, co przysparzało wiele problemów. Obawiałem się, że nim cała horda zdąży wpaść w pułapkę, część trupów zostanie rozproszona przez coś innego i odłączy się od grupy. Takie zagubione jednostki mogłyby stać się niebezpieczne w najmniej oczekiwanym momencie - na przykład zachodząc któregoś z nas od tyłu. I przedarcie się przez gęsty las nie będzie dla naszych wrogów najłatwiejsze. To spowolni ich jeszcze bardziej. A w dodatku, nasze próby zwrócenia uwagi chmary, mogły przyciągnąć znacznie więcej istot, niż chcieliśmy. Kto wie, czy w pobliżu nie czaił się jakiś człowiek, aktualnie nieświadomy naszej obecności, ale chętny do skrócenia naszego żywota, gdy tylko usłyszy wściekłe ujadanie?
Następnym zadaniem do odhaczenia było stworzenie śluzy, na której opierał się cały plan. Aktualnie dysponowaliśmy tylko niezbyt szeroką, najwyżej metrową wyrwą w zbrojonym ogrodzeniu. Gdybyśmy zdecydowali się na wcielenie mojej koncepcji w życie natychmiast, bylibyśmy skazani na prędką utratę kontroli nad sytuacją, gdy nawał bezmyślnych kreatur stałby się nie do zatrzymania. Znalezienie czegoś, co mogłoby poprawić nasze okoliczności, nie było zbyt łatwe. Z determinacją zaczęliśmy przeszukiwać napotkane miejsce, zaglądając w każdy zakamarek, w gruncie rzeczy nie tak małego, terenu. Mnie przypadła rozpadająca się szopa znajdująca się w prawym rogu, bliżej lasu. Wcześniej nie dostrzegłem tego przyczajonego, rachitycznego budyneczku. Okazał się on jednak być prawdziwym strzałem w dziesiątkę. Spokoju nie dawała mi myśl, kim też mógłby być właściciel tej posesji. Miał tu chyba wszystko. Gdybym, gdzieś wśród tych zupełnie niepowiązanych ze sobą gratów, znalazł jednorożca albo święty Graal, nie byłbym ani trochę zdziwiony.
Zanurkowałem do wiekowego schowka, natychmiast dusząc się przez warstwy znajdującego się tam kurzu. Stłumiłem kaszel, by nie wydać przedwcześnie zbyt głośnych dźwięków i wziąłem się za poszukiwania. Po lewej znajdowała się cała wystawka przeróżnych narzędzi. Dwie łopaty, grabie, siekiera, kilof, a także, skrzętnie posegregowane w wiszącym na ścianie, czarno-czerwonym segregatorze, zestaw małego majsterkowicza - kilka śrubokrętów, kombinerek i kluczy. Wielu z tych rzeczy nie potrafiłem nawet nazwać. W takich momentach żałowałem, że nie posiadałem dłoni. Gdybym miał parę zręcznych rąk, mógłbym uznać starą szopę niemalże za arsenał.
Zaraz obok dostrzegłem drewniany stół, przykryty poszarzałą płachtą. Nie miałem czasu sprawdzić, co też kryło się pod materiałem, choć widoczny spod tkaniny kształt był całkiem interesujący. Po prawej z kolei, zaraz przy wejściu, stał niezbyt ładny, nadszarpnięty zębem czasu regał. Był poobijany i brudny, ale dalej zdolny do trzymania czterech półek. Mimowolnie uśmiechnąłem się, gdy zauważyłem to, co znajdowało się na jednej z nich. Kilka intrygujących puszek wyglądało na mnie z kredensu, kusząc swoją zawartością. Dwie czy trzy co prawda były już opróżnione, ale reszta w dalszym ciągu kryła w sobie potencjalny obiad. Nie potrafiłem czytać, ale już same ledwo widoczne obrazki na etykietach wyglądały zachęcająco. Dostanie się do pożywnej (bo raczej niezbyt smakowitej) zawartości stanowiło co prawda drobny problem, ale wystarczyło się wykazać odrobiną cierpliwości i kreatywnego myślenia, by jakoś go rozwiązać. Bez trudu wśród niepotrzebnych śmieci znalazłem dwie torby, w które zapakowałem swoje łupy. Trzeba będzie schować je gdzieś wśród drzew, żeby czekały tam na nas do czasu, aż odwalimy brudną robotę.
Przesunąłem się w głąb pomieszczenia, zdając sobie sprawę, że w dalszym ciągu nie posiadałem tego, po co tu przyszedłem. Z trudem przedarłem się przez wąską szczelinę, będącą jedyną drogą do dalszej części budynku. Z biegiem czasu sterty przedmiotów zaczęły piętrzyć się niemal do sufitu, niejednokrotnie osuwając się ze swoich pierwotnych hałd, zawalając tym samym przejście. Choć, przez ilość rzeczy znajdujących się w środku, trudno było zawyrokować o tym, jak daleko od tylnej ściany składu się znajduje, jej rozmiary raczej nie wskazywały na wiele więcej miejsca pozostałego do przeszukania. Musiałem się skupić i wytężyć zmysły, by wreszcie dokopać się do czegoś przydatnego. Moje oczy zatrzymały się na sporym, wyraźnie kontrastującym z otoczeniem, materacu. Skrzywiłem się mimowolnie, wyobrażając sobie, co mogłoby się stać, gdybyśmy użyli go jako zapory. Zaskakująco ostre pazury trupów zapewne dosyć szybko by sobie z nim poradziły. Mój grymas stał się jeszcze bardziej ponury, gdy dotarło do mnie, że jeśli szybko nie wynajdę czegoś lepszego, będziemy skazani właśnie na to.
Okazało się jednak, że los postanowił się do mnie uśmiechnąć. W rogu, prawie niewidoczny, przykryty kilkoma innymi, nieistotnymi gratami, znajdował się metalowy panel. Częściowo pokryty był ciemnozieloną farbą, odpadającą w kilku miejscach, odsłaniając tym samym rdzę. Był wysoki na jakieś półtora metra i miał jedną, pionową, wąską, ale dosyć długą szczelinę przy prawym boku. Zakładając, że nie mogło mi się aż tak poszczęścić, bałem się, że kawał stali jest zbyt cienki i giętki, by mógł zostać użyty, lecz okazało się to nieprawdą. Był wykonany z wytrzymałego materiału i dosyć odpornego na odkształcenia materiału, a przynajmniej to mogłem wywnioskować z jego wyglądu. Kiedyś zapewne służył za bramkę bądź kawałek ogrodzenia.
Wybiegłem z budyneczku podekscytowany, przyciszonym głosem wołając Erge. Samiec niczym zjawa pojawił się nagle pośrodku dwóch stosów przykrytych ciemną płachtą, obdarzając mnie pytającym spojrzeniem. Gestem dałem mu znak, by podszedł bliżej. Kierując się za mną, wszedł do niewielkiej rupieciarni, z zaskoczonym wyrazem przyglądając się wszystkim przedmiotom, które jakimś cudem ktoś tu nagromadził. We dwójkę przedarliśmy się przez ich największe nagromadzenie, dostając się na tyły pomieszczenia. Wskazałem na znaleziony panel. Samiec przytaknął bez entuzjazmu, czekając na dalsze polecenia. Rzuciłem mu skrawek grubej szmaty, zachowując jej drugi kawałek dla siebie. Trudno byłoby przenieść coś tak dużego, w dodatku wykonanego z metalu, bez żadnej ochrony dla wrażliwego pyska. Bramkę znacznie łatwiej było chwycić przez materiał. Choć nie było łatwo, wspólnie udało nam się wynieść panel z szopy, a potem zawlec go na docelowe miejsce, unikając przy tym głębokich dołów gęsto rozsianych po posesji.
– Teraz wróć po torby z puszkami, a potem schowaj je gdzieś w krzakach, kilkadziesiąt metrów dalej. Pójdziemy po nie, gdy uporamy się ze szwendaczami – wydałem następne instrukcje. – Xavier z pewnością będzie zadowolony, gdy zobaczy, że przynieśliśmy prowiant – dodałem, jednocześnie przeklinając głowie myśl, że znalezienie jedzenia zapewne zostałoby uznane za naszą wspólną zasługę.
Mnie pozostało sfinalizować budowę pseudo-śluzy. Miałem szczerą nadzieję, że mój koncept okaże się sukcesem. W końcu na szali ważyło się moje życie, co było niebezpiecznie wysoką stawką. Uprzednio doszliśmy do wniosku, że Erge będzie zajmował się naprzemiennym otwieraniem i zamykaniem prześwitu, tymczasem ja będę atakował. W bezpośredniej walce miałem znacznie większe szanse niż mój towarzysz, toteż nie mogliśmy wybrać inaczej. Prawdziwą zagwozdką było jednak to, jak utrzymać prowizoryczne drzwi w jednej płaszczyźnie, skoro nie mieliśmy dostępu do żadnych prowadnic. Zombie, napierający na barierę od wewnętrznej strony, mógłby ją bez trudu sforsować, gdyby nie była zabezpieczona. Podparcie jej palami nie wchodziło w grę, trzeba było więc znaleźć inny, bardziej skomplikowany sposób. Następnym pomysłem było wkopanie panelu w ziemię. Takie rozwiązanie byłoby dobre, gdyby nie fakt, że potrzebowaliśmy mobilnych drzwi, które bez większego wysiłku i szybko dałoby się przesunąć. Nie musiałem szczególnie długo myśleć, by w głowie wyklarował mi się pomysł połączenia ze sobą wkopania blachy w ziemię i osadzenia jej na wyjątkowo prymitywnej prowadnicy.
Biegiem ruszyłem do składzika, zdając sobie sprawę, że potrzebuję jeszcze jednej rzeczy - ponad metrowej, wąskiej deski. To akurat nie było trudne do znalezienia. Drewnianych sztachet przeróżnego rodzaju było w pobliżu na pęczki. Chwyciłem pierwszą lepszą, która zdawała się mieć pożądane wymiary i wyglądała dosyć solidnie. Bez trudu doniosłem ją do ogrodzenia, starając się utrzymywać miękki chwyt, by w żaden sposób nie uszkodzić jej powierzchni. Zanim zdążyłem wziąć się za kopanie rowu, ze swojej krótkiej wyprawy wrócił Erge. Przytomnie zapytał mnie, czym aktualnie się zajmuje, na co odpowiedziałem mu raptem kilkoma zwięzłymi słowami. Na szczęście bez oponowania wziął się do roboty, pomagając mi w niewdzięcznym zadaniu. Już wkrótce przy wyjściu z posesji powstało długie, wąskie i głębokie na ponad dwadzieścia centymetrów zagłębienie. Zrównałem przyniesioną ze składziku deskę z krawędzią rowu i jednym pchnięciem łapy zsunąłem ją do środka. Po niewielkich poprawkach udało mi się płasko osadzić ją na dnie. Następnie, z pomocą samca, na swoim miejscu znalazła się także metalowa bramka. Z płonącą nadzieją spojrzałem na swoje, wyglądające raczej dziwnie, dzieło. Prawie modliłem się o prawidłowe działanie tego niecodziennego tworu. Z zapałem ustawiłem się z boku, napierając całym ciałem na panel. Ruszył się! Co prawda całość była bardziej toporna, niż zakładałem, ale mimo wszystko powinna spełniać swoje zadanie.
Do ukończenia śluzy zabrakło tylko jednego kroku - właz dało się zamknąć, ale znacznie trudniej byłoby przesunąć panel w drugą stronę, by wejście na powrót otworzyć. Erge musiałby stale przeskakiwać z prawej strony na lewą, co tylko wprowadziłoby zamieszanie. Na szczęście rozwiązanie tego problemu pojawiło się w mojej głowie już wtedy, gdy pierwszy raz ujrzałem cudowny przedmiot - owa niewielka dziura, niemalże przy samym brzegu. Przez wyrwę wystarczyło przeciągnąć jakąś szmatę, by stworzyć prowizoryczny uchwyt, umożliwiający nie tylko pchanie drzwi, ale także przysuwanie ich do siebie. Na szczęście kawałek materiału nie był trudny do zdobycia. Prawdę powiedziawszy, już znajdował się na miejscu. Zgrabnym ruchem umieściłem tkaninę w docelowym miejscu, czując spływające na mnie uczucie spełnienia. Udało się.
Nadszedł czas, na przejście do głównej części planu. Nawet ja nie mogłem powstrzymać nieprzyjemnego dreszczu, który przebiegał po moim grzbiecie za każdym razem, gdy przypominałem sobie widok grupy szwendaczy. Nieco przytłaczała mnie myśl, że wystarczył jeden zły ruch, bym nie wrócił do siedziby sfory w jednym kawałku. Bym nie wrócił tam w ogóle.
Wiedzieliśmy co mamy robić. Bez słowa wzięliśmy się za realizację konceptu, co jakiś czas wymieniając jedynie porozumiewawcze spojrzenia. Ponownie wspięliśmy się na górę, w pewnej odległości od siebie, on po prawej, ja po lewej. Na szczęście cała grupa w dalszym ciągu znajdowała się na swoim miejscu. Mimo upływu dobrych dwóch czy trzech godzin, kreatury nie rozproszyły się. Najwyraźniej, jak mówił Xavier, faktycznie wolały przebywać w zbitej chmarze, niż samotnie włóczyć się po lasach.
Szybkie odliczanie, sygnalizowane uderzaniem łapy o ziemię.
Trzy. Pochyliłem łeb niczym wilk na polowaniu. Widziałem swoją ofiarę. Masę ciał, tworzących niemalże jeden, niezbyt rozumny organizm. Musiałem zrobić wszystko, co w mojej mocy, by role się nie odwróciły, i to on nie stał się oprawcą.
Dwa. Miałem ochotę opętańczo krzyczeć, by dodać sobie, tak potrzebnej w tamtej chwili, odwagi i umocnić wewnętrzne poczucie, że dam radę.
Jeden. Lekki, niemal niezauważalny dreszcz przeszedł w nieopanowane dygotanie, niczym w transie. Moje ciało trzęsło się mimowolnie, targane zarówno strachem, jak i ekscytacją. Adrenalina znowu znalazła się w moich żyłach, motywując mnie do walki.
Niewypowiedziane zero. I zaczęła się masakra.
Z mojego gardła wyrwało się wściekłe ujadanie. Trupy natychmiast podniosły głowy, kierując je w naszym kierunku. Ich zawodzenie przybrało na sile. Zaczęły wolno, ale niestrudzenie toczyć się w kierunku dźwięku. Wbiegłem na sam szczyt wzgórza, prowokacyjnie zataczając koła niemalże przed samą linią wroga. Kątem oka widziałem, że Erge czynił podobnie. Wysokimi, ale krótkimi susami pokonywałem odległość, tym razem za cel obierając las, chcąc w ten sposób jeszcze bardziej przyciągnąć ich uwagę. Biegłem przed siebie, co jakiś czas zawracając i kontrolując tyły, by nie zgubić grupy. Wokół panowała kakofonia. Szczekanie. Paskudne odgłosy nieumarłych. Warczenie. Przestraszone ptaki zerwały się do lotu, złowrogo krążąc po niebie. Niczym przynęta na wędce nęciłem stado, przedzierając się przez las. Wygłodniała horda stratowała wszystko, co znalazło się na jej drodze. Dalej utrzymywaliśmy szwendaczy w ryzach. Erge gnał co sił w łapach, by pierwszy dotrzeć na posesję. Zawyłem, by przekierować całą uwagę trupów na mnie. Ruszyły w moim kierunku, wyciągając przy tym wstrętne łapska. Wreszcie zobaczyłem ogrodzenie. Przyspieszyłem, pędząc aż do utraty tchu. Gwałtownie zatrzymałem się na wysokości pierwszych wbitych w ziemię palików. Odwróciłem się pyskiem w stronę stada. Tym razem nie zamierzałem się ruszać. Musiały wiedzieć, że jestem w tym konkretnym miejscu, aby wszystkie wpadły w pułapkę. Następna fala ujadania. Zbliżały się. Wysokie skomlenie. Już prawie mógłbym ich dotknąć.
Raptownie cofnąłem się, nim pierwsze wyciągnięte palce schwyciły za mój pysk. Ruszyłem przez ogrodzone pole, zręcznie lawirując między dołami. Od szalonego pędu zaczynało brakować mi sił. Dyszałem ciężko, pokonując ostatnie metry. Otwarta śluza nęciła poczuciem bezpieczeństwa. Słyszałem za sobą trupie zawodzenie, gdy wreszcie dotarłem do wyjścia. Nie było jednak czasu na odpoczynek. Odwróciłem się natychmiastowo, by mieć na oku całą działkę. Jak na razie plan działał dobrze - istotnie, większość szwendaczy powpadała do rowów, bądź zatrzymała się na stosach z różnych rupieci. Kilka z nich jednak niestrudzenie zmierzało w moim kierunku. Policzyłem przeciwników. Zostało dziewięciu. Nie jest to sytuacja idealna, ale mogło być znacznie gorzej.
Ponownie niemal przywarłem do ziemi, na ugiętych łapach czekając na pierwszego wroga.
– Zamykaj! – krzyknąłem w stronę Erge, gdy tylko ujrzałem potwora wychylającego się zza ogrodzenia.
Samiec pchnął panel, zamykając resztę stada na posesji. Szwendacz, który zdołał wyjść, szedł w moim kierunku. Bez zastanowienia skoczyłem mu do gardła, wgryzając się w krtań, a następnie, dla pewności, miażdżąc czaszkę. Przeciągnąłem ciało na bok, by nie ograniczało mi ruchów. Dałem znak Erge, by ponownie otworzył przejście. Kolejny trup. Ten był nieco zwinniejszy. Odskoczyłem na bok, chcąc uniknąć jego szponów. Zaatakowałem od tyłu, powalając go na ziemię. Chwyciłem za długie, posklejane włosy, przy drugim ugryzieniu poprawiając chwyt. Trzymałem łapy na barkach kreatury, by nie mogła się podnieść. Szarpnąłem za jego łeb z taką siłą, że gdy tkanka wreszcie puściła, niemal poleciałem do tyłu. Zostałem z krwawiącym skalpem zwisającym z pyska.
Kolejne otwarcie. Tym razem przez prześwit spojrzały na mnie oczy, które kiedyś należały do dziecka. Potwór był niski i słaby, nie mógł długo się opierać. Zrobiłem unik, dezorientując przeciwnika. Następnie, niczym baran, z pochylonym łbem, ruszyłem na niego, uderzając prosto w kolana. Trzask łamanych kości rozległ się w powietrzu, zaskakująco wyraźnie kontrastując z pozostałymi dźwiękami. Pokiereszowane straszydło czołgało się w moją stronę, chwytając dłońmi za wystające kępy trawy. Unikając niebezpiecznych pazurów, wbiłem kły trochę powyżej potylicy. Zacisnąłem szczęki, z obrzydzeniem czując smak zgniłego mięsa rozchodzący się po mojej paszczy. Jednym, zdecydowanym ruchem skręciłem stworowi kark. Nie poprzestałem na tym. Zaparłem się łapami, z uporem ciągnąc. Jeszcze poruszający się łeb został oddzielony od reszty ciała. Odrzuciłem go na bok. Ohydztwo.
Ale coś wreszcie musiało pójść źle. Samiec chwycił za uchwyt, by na powrót otworzyć śluzę. Aż wbił pazury w ziemię, by zaprzeć się wystarczająco, aby poruszyć ciężki panel. Z całej siły starał się przesunąć bramkę, która jakimś cudem musiała się zaklinować. Nie przewidział jednak tego, co się wydarzy. Metal trafił na wyrwę w desce, która, pod naporem, pękła. Erge nie przestał ciągnąć. Panel uderzył w bok zagłębienia, spadając z prowizorycznej prowadnicy. Szwendacze dalej uparcie napierały od wewnątrz. Z przerażeniem spojrzałem na samca, który zatrzymał się nieruchomo, jedynie wbijając zdziwiony wzrok w poddający się już płot. Skoczyłem ku niemu, odpychając go na bok. Próbowałem zasunąć drzwi, pchając je z zapałem. Metal powoli osiągał granice swojej wytrzymałości. Pies dalej stał, oszołomiony. Moje wysiłki nie przyniosły skutku. Zmieniłem więc pozycję, starając się nie dopuścić do wyważenia panelu. Podparłem drzwi barkiem, tocząc nierówną walkę z kilkoma trupami. Zacisnąłem zęby, starając się mimo wszystko stawić im czoło. Było jednak za późno.
– Uciekaj! – warknąłem, gardłowo, przez ułamek sekundy obdarzając bordera złowrogim spojrzeniem.
W ostatniej chwili udało mi się uniknąć bycia zmiażdżonym przez drzwi. Rzuciłem się przed siebie biegiem, nie oglądając się w tył. Przegraliśmy. Słyszałem, że reszta hordy już się wydostała. Było ich za dużo. Nie dalibyśmy im rady. Jeśli nas otoczą, zginiemy. Zbliżyłem się do linii lasu, widząc tkwiące pod krzakami torby. Złapałem za uchwyt jednej z nich. Przeklinałem fakt, że nie pomyślałem, żeby wrzucić do środka coś, co stłumiłoby hałas. Puszki obijały się o siebie w rytm mojego biegu, jeszcze bardziej zwracając uwagę trupów. Nie miałem pojęcia, czy Erge biegnie za mną. Prawdę powiedziawszy, nawet mnie to nie obchodziło. Zastanawiałem się, czy zdążę dobiec do mostu na czas. Czy ktoś oczyścił dzisiaj przejście? Czy kierując się tam, nie wpadnę na jeszcze większą grupę? Odegnałem od siebie te myśli. Most był moją jedyną szansą. Pędziłem najszybciej, jak umiałem, zdobywając się na nadludzki wysiłek. Krew pulsowała mi w żyłach. Ledwo oddychałem. Nie miałem pojęcia. ile już biegłem. Minutę? A może kwadrans? Nie mogłem już utrzymać tego szaleńczego tempa. Opuszki, zdarte niemalże do krwi po tylu godzinach wędrówki, powoli dawały się we znaki. Skraj lasu zostawiłem za sobą. Natura powoli zaczęła ustępować miejsca budowlom. Kręciło mi się w głowie, a obraz przed oczami nie był już tak ostry, jak przedtem. Wyczułem jednak coś nowego - bagnisty odór. Jakimś cudem zmusiłem się do przebierania łapami choć trochę szybciej. Nie miałem pojęcia, czy udało mi się zgubić grupę. Dudnienie w uszach już od dawna przesłaniało odgłosy otoczenia. Wreszcie zobaczyłem most. Nie był pusty, ale, zakładając, że uda mi się utrzymać prędkość, dało się jakoś przebić na drugą stronę. Zebrałem się w sobie, próbując skupić się na zadaniu. Dam radę się przedrzeć. Torba trzymana w pysku niemiłosiernie mi ciążyła, sprawiając, że moim jedynym pragnieniem było rzucić ją za barierki. Chciałem jednak wykonać dobrze choć jedno zadanie. Zombie znajdujące się na moście zauważyły mnie mniej więcej wtedy, gdy poczułem szorstki asfalt pod łapami. Miałem jeszcze czas, nim zdążą podejść za blisko. Ciało powoli odmawiało mi posłuszeństwa. Płuca i serce były bliskie eksplodowania. Czułem się, jakbym w każdej sekundzie mógł paść na ziemię bez sił. Jeszcze trochę, tylko trochę! Barykada przy wejściu do Metra już czaiła się na horyzoncie. Brakowało mi tlenu, a przed oczami robiło się coraz ciemniej. Bolesny ucisk w klatce piersiowej już prawie nie pozwalał na bieg. Ostatnie kilkadziesiąt metrów pokonałem niemal w stanie całkowitego odrealnienia. Czułem się, jakby ktoś brutalnie oderwał mnie od mojego ciała, jakby poruszał nim jakiś robot. Jeszcze tylko jeden skok dzielił mnie od bezpieczeństwa. Odbiłem się od ziemi. Nie miałem dość sił, by bezproblemowo pokonać przeszkodę. Uderzyłem w barykadę z głuchym trzaskiem. Odebrało mi to dech. Zawisnąłem na krawędzi, wywijając tylnymi łapami na wszystkie strony, by tylko jakoś się podciągnąć. Gruchnąłem na ziemię po drugiej stronie, prawie nieprzytomny, wypuszczając z pyska torbę. Chwilę później dostrzegłem przed sobą biały kształt.
Czyli przeżył. Erge, podobnie jak ja, leżał na betonie bez życia. Słyszałem jakieś przytłumione krzyki, ktoś biegł w naszym kierunku. Nasza ucieczka musiała zwrócić czyjąś uwagę. Nie mogłem złapać oddechu. Nie mogłem nawet się ruszyć. W głowie kołatała mi się tylko jedna myśl.
To jego wina. Wszystko zepsuł. Prawie nas zabił. Przez niego otarłem się o śmierć.
Erge?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz