Szybkim, sprężystym krokiem poruszałam się po betonowych schodach, tymczasem od mojego boku odbijała się nieco zniszczona, szmaciana torba - jedna z wielu, których używali zielarze wybierający się na poszukiwania ziółek. Mój chód był czymś pomiędzy truchtem a energicznym marszem. Przyspieszyłam, gdy wyjście z metra zamajaczyło mi na horyzoncie. Zmrok zapadł stosunkowo niedawno, dlatego widoczność stopniowo stawała się coraz lichsza. Przez ostatnią ulewę wpadłam prosto do płytkiej kałuży, gdy tylko wyskoczyłam na zewnątrz.
— Kurwa.
Podniosłam najpierw lewą, potem prawą łapę, patrząc z niechęcią na błoto, które osadziło się na mojej sierści. Wyskoczyłam na suchą powierzchnię. Pazury cicho stuknęły o beton. Nie lubiłam wody. Konfrontacja z nią leżała poza moją strefą komfortu, a już w szczególności w chwilach, kiedy miałam na swojej drodze coś więcej niż kałużę. Mimo wszystko, potrafiłam pływać, ale było to tak kolosalne wyzwanie dla mojej psychiki, że unikałam spotkań z większymi zbiornikami na wszelkie sposoby.
Przypatrzyłam się łapom. Nie było sensu teraz z tym walczyć, musiałam poczekać, aż błoto wyschnie i dopiero wtedy wydłubać je spomiędzy włosów. Westchnęłam głęboko i pokręciłam głową. Przecież nigdy nie mogło być zbyt prosto. Zdecydowałam się puścić ten incydent w niepamięć. Na moje szczęście, nikt tej porażki nie widział. Wróciłam myślami do powodu, dla którego w ogóle opuściłam siedzibę stada o tej porze. Apteczka zaczynała świecić pustkami, a ja - zgłosiwszy się dodatkowo do pracy jako tutejsza uzdrowicielka - musiałam zadbać, by nigdy nie doszło do rozstrzygania, czyje życie jest cenniejsze i komu należą się ostatnie medykamenty. Cóż, zawsze mogliśmy także zaryzykować i wcielić do codziennego użytku leki nieznanego pochodzenia, niemniej bez konieczności i Kosiarza sapiącego za plecami woleliśmy nie ryzykować, a przynajmniej ja tak zadecydowałam. Skoro byłam przywódcą, jednym z dwóch, to wykorzystywałam przywilej, który pozwalał mi na pierwszeństwo prawa głosu.
Ruszyłam w podróż na poszukiwanie składników niezbędnych do wytworzenia Jastrzębia. Wiedziałam, że któryś z zielarzy wykona go dla mnie, by leżał sobie w zapasie na gorsze czasy. Najpewniejszym wyborem był nie kto inny, a Malcolm. Na drugim miejscu stawiałam Remusa, jako plan B, gdyby mój wspólnik nie miał czasu. Reszty zielarzy nie zdążyłam jeszcze osobiście poznać. W towarzystwie księżyca parłam przed siebie, podążając raz szerszymi, a raz węższymi uliczkami. Moim oczom szybko ukazało się kosowe ziele, utkwione przy ścianach. Szturchnęłam pojedyncze źdźbła nosem, by upewnić się, że to przedmiot moich poszukiwań. Ich twardość i delikatnie drażniący zapach sprawiły, że bez wahania zerwałam kilka. Zrzuciłam na moment torbę z grzbietu i wrzuciłam do niej swoją zdobycz, zaraz jednak wróciła ona na swoje miejsce, ponownie drażniąc mój bok, nieprzyzwyczajony do tego pokroju balastu (a właściwie - do żadnego obciążenia nie byłam przystosowana, bo nie lubiłam, gdy moje ruchy były czymkolwiek krępowane bądź ograniczane). Kiedy szykowałam się do dalszej wędrówki, dobiegł mnie cichutki, kojący głosik. Zastrzygłam uszami w kierunku, z którego dobiegał. Zmrużyłam ślepia i dostrzegłam szyld sklepu, jednak był on na tyle zniszczony, że nie byłam w stanie odczytać, w jakiej branży specjalizował się jego dawny właściciel. Oblizałam pysk nerwowo, drepcząc przy tym w miejscu. Odgłosy budziły we mnie niepokój, szczególnie przebijając się pomiędzy rechotem okolicznego żabiego boysbandu, który właśnie urządzał głośny koncert. Już, już powoli kierowałam tam swe kroki, kiedy do nozdrzy uderzyła intensywna woń szwendaczy. Czerwona lampka zapaliła mi się z tyłu głowy. Zaczęłam myśleć racjonalnie.
Łagodny głos dobiegał ze sklepu. W sklepach często pojawiały się te dziwne ustrojstwa, pozytywki. Skojarzyłam ten dźwięk. Nasz pan, jeszcze w czasach, gdy świat był normalny, posiadał podobną. Przynajmniej do czasu. Czasem powtarzał, że to jego pamiątka z dzieciństwa. Jego usypiała, a mnie przyprawiała o dreszcze. Po tej krótkiej analizie uznałam, że nie warto marnować czasu ani energii na penetrowanie opuszczonego budynku w poszukiwaniu nieistniejącej zjawy. Zamiast plądrować sklepik, poszłam za głosem rozsądku i ruszyłam za tropem zombie. To one stanowiły realne zagrożenie, a nie nocne mary z moich koszmarów.
Blodhundur wybiera tropienie szwendaczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz