Wygramoliłam się na powierzchnię, z niemałym trudem pokonując strome schody. Choć w mojej torbie znajdowało się tylko trochę, prawie nic nieważącej, pleśni, miałam wrażenie, że niosę tam stertę kamieni. Gdy tylko wychyliłam łeb na zewnątrz, do moich oczu wdarło się oślepiająco jasne światło. Przymknęłam powieki, chcąc uchronić się od tego nieprzyjemnego uczucia. Cofnęłam się o krok. Musiałam poczekać kilka chwil przed kontynuacją wędrówki, a zbytnio bałam się stania na progu Metra. Ktoś (lub, co gorsza, coś) mógł mnie zobaczyć. Gdy moje ślepia przyzwyczaiły się do jasności, otrzepałam się, wzbijając w powietrze chmary kurzu. Spojrzałam na to z obrzydzeniem. Tam, na dole, było naprawdę paskudnie. Wciągnęłam w nozdrza świeże powietrze. Nie wyczułam żadnego niepokojącego zapachu. Odetchnęłam z ulgą, wreszcie mogąc sobie pozwolić na zwykły spacer i podziwianie widoków. Kto by pomyślał, że na ulicach będzie bezpiecznej niż pod ziemią? Z upodobaniem rozglądałam się po opuszczonym mieście, w którym już od dawna triumfowała natura. Wysokie budynki, niektóre dalej dumnie stojące na baczność, inne już powalone i w rozsypce, były pokryte połaciami roślin. Aż kusiło, by podejść i sprawdzić, jakież to gatunki postanowiły wybrać to miejsce do życia. Może znalazłabym jeszcze jakieś potrzebne zioła? Przy odrobinie starania udałoby mi się upchnąć jeszcze kilka kępek do torby. Spojrzałam na słońce, które było już stosunkowo nisko, roztaczając na niebie pomarańczowożółty blask. Nie, Moira. Jeszcze chwila i zrobi się ciemno. Wtedy stracisz swoje złudne poczucie bezpieczeństwa.
Odrzuciłam od siebie myśl o triumfie jako zielarz, wybierając dalszą drogę. Leniwym, ale nie przesadnie wolnym, krokiem stale posuwałam się naprzód. Krajobraz, choć bez wątpienia zapierający dech w piersiach, szybko stawał się dosyć monotonny. Co prawda, gdybym miała nieco więcej odwagi, czasu i doświadczenia, z chęcią odkryłabym najróżniejsze ciekawe zakamarki w tym zurbanizowanym terenie, lecz ta przygoda mogła poczekać. Poza tym, zdecydowanie potrzebowałam do tego jakiejś bratniej duszy. A takowej w sforze raczej nie miałam.
Czas upływał szybko. Mój stres rozpłynął się w powietrzu, pozwalając choć trochę się zrelaksować. Co prawda nadal byłam czujna. Moje uszy, postawione na sztorc, co rusz obracały się w różnych kierunkach, żeby wyłapać choćby najlżejszy dźwięk. Nie próżnował też i nos, ani nawet jedyne w pełni zdrowe oko. Trzymałam się szerszych, głównych ulic, które zapewniały mi idealny widok na drogę. Nic nie umknęłoby mojej uwadze.
Nim jeszcze Słońce całkiem zaszło za horyzont, moim oczom ukazało się wejście do podziemi. Ostrożnie podeszłam do widocznej w ziemi dziury, sprawdzając węchem, czy to aby na pewno ta klatka, której szukam. Do moich nozdrzy dobiegł wyraźny zapach psów, pomieszany z tym zwyczajnym, ale nadzwyczaj irytującym, odorem stęchlizny, krwi i ciał szwendaczy. Jeśli się nie myliłam, schody prowadziły do korytarza oddalonego raptem o kilkadziesiąt metrów od centrum. Wesoło skoczyłam na stopnie, zgrabnie je pokonując. Zatopiłam się w ciemności, myśląc już tylko o odpoczynku. Ile bym dała za dobry posiłek, albo chociaż trochę wody! Przyspieszyłam, gnana chęcią wygodnego ułożenia się w swoim wagonie. Droga była wyjątkowo krótka. Nawet się nie obejrzałam, gdy obok mnie pojawiło kilka przyjaznych pysków. W zasadzie, raczej nie zostałam powitana uśmiechem, ale przynajmniej wiedziałam, że mogę się wśród nich czuć w miarę bezpiecznie. Tylko jedna istota, leżąca w rogu, właśnie spożywająca swoją kolację, zareagowała bardziej radośnie.
Na zgrabnym pysku Raisy pojawił się przyjazny grymas. Kąciki jej warg uniosły się nieśmiało w pełnym życzliwości uśmiechu. Odwzajemniłam gest, nieco zawstydzona tym, że zwróciła na mnie swoją uwagę. Zamiast do niej podejść, skoczyłam w bok, ginąc w jednym z bocznych tuneli. Kątem oka obserwowałam ją, póki nie zniknęła z mojego pola widzenia. Czy jakaś, bardzo głęboko skrywana, cząstka mnie, nie chciała, by suka ruszyła za mną?
Powinnam się jednak skupić na Blodhundur. Do moich obowiązków należało złożenie raportu. Odszukanie przywódczyni nie należało do szczególnie trudnych zadań, szczególnie w porównaniu z innymi, z którymi musiałam się zmierzyć tamtego dnia. O wieczornej porze przeważająca większość członków sfory tłoczyła się w jednym i tym samym miejscu - w pobliżu wagonów. Kończyli swoją pracę, jedli ostatnie posiłki, rozmawiali ze znajomymi, czy, co szczęśliwsi i mniej zapracowani, szykowali się do snu. Samica jednak co do tego miała raczej pecha. Jej stanowisko nie pozwalało na wczesny spoczynek.
Siedziała pod ścianą. Byłam pewna, że coś ją zajmowało, choć nie mogłam dostrzec co dokładnie. Podeszłam do niej i odchrząknęłam głośno, ale w gruncie rzeczy uprzejmie. Nie domagałam się uwagi nachalnie, po prostu grzecznie sygnalizowałam, że mam dla niej ważne informacje. Skinęła na mnie łbem, pokazując, że ma czas, by mnie wysłuchać.
– Udało mi się znaleźć całą torbę białej pleśni, choć nie obyło się bez komplikacji. – Blodhundur uniosła jedną z brwi, jakby pytając, czy nic mi się nie stało. Uspokoiłam ją opanowanym spojrzeniem. – Musiałam wyjść na powierzchnię i tą drogą wrócić do sfory. W Metrze mijało mnie stado szwendaczy, lecz udało mi się ukryć. Wolałam nie pchać się z powrotem do tych tuneli. – Nieprzyjemny dreszcz przeszedł mnie nawet na wspomnienie tych wydarzeń.
– Dobrze zrobiłaś. Tej grupy nie udało się wytropić, do czasu, aż szturmem ruszyła przez tunele. Szeptacze odkryli ją w ostatniej chwili. Walka była naprawdę trudna, ze względu na przewagę liczebną potworów. – zrobiła pauzę, jakby ze smutkiem patrząc się między własne łapy. – Są ranni.
Skrzywiłam się na te słowa. Jak dobrze, że postanowiłam wychylić łeb z kanałów. Skoro nawet cały wyszkolony oddział ledwo sobie poradził, co w takiej sytuacji miałabym zrobić ja? Byłabym skazana na śmierć. Tu, na dole, praktycznie nie ma gdzie uciekać.
Samica na sam koniec poleciła mi, bym zaniosła wypełnioną po brzegi torbę do magazynu. Natychmiast się tam udałam, nie chcąc marnować czasu. Głód wszakże już od dawna mi doskwierał, nie mówiąc nawet o uciążliwym, wysuszającym gardło na wiór, pragnieniu. Bez trudu odnalazłam wagon używany jako składzik. Mimo braku sił, zgrabnie wskoczyłam do środka. Moim oczom natychmiast ukazała się spora sterta, pełna różnych, znalezionych przez członków, dobrodziejstw. Ściągnęłam sakwę z pleców, ostrożnie kładąc ją gdzieś z boku. I wtedy, gdy już miałam wychodzić, dostrzegłam coś.
Ów maskotka, z jednym brakującym oczkiem, siedziała na samej górze, prężąc się równie dumnie co wtedy, w walizce. Aż uśmiechnęłam się na sam jej widok. Kto by pomyślał! Czyżby któryś z szeptaczy ją znalazł? Rozejrzałam się czujnie. Nikogo nie było w pobliżu. Nieśmiało sięgnęłam po znajomego pieska, delikatnie zaciskając zęby na pluszowej zabawce.
Zachowam ją. Na przyszłość.
Zaliczenie
twoja wyprawa została zaakceptowana
+1 Szybkość, +1 Wytrzymałość, Biała pleśń [x2], Chmiel [x3], Wibrant [x2], 10 Kości, PLUSZOWA ZABAWKA |
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz