Chociaż mój wygląd bez wątpienia pasował do apokaliptycznego świata, ja sama zdecydowanie nie byłam do niego stworzona. Zamknięta w plątaninie tunelów niczym w klatce, pułapce bez wyjścia, wiecznie skazana na pomoc innych, jednocześnie bojąc się każdego kontaktu. Nie mogłam się już chować. Zbytnio bałam się odejść od grupy, boleśnie świadoma, że gdybym została otoczona przez zło w którymś zapomnianym zakamarku Metra, nie wróciłabym stamtąd żywa. Moje ostatnie, pełne przerażenia i rozpaczy słowa już na zawsze odbijałyby się pustym echem od nieprzyjaznych ścian, po latach powracając do samotnych wędrowców i wbijając im się do głów jako cicha przestroga, że nie powinni tu przebywać.
Przez większość dnia przesiadywałam skulona w wagonie, czując się bezpiecznie za wpół zamkniętymi, metalowymi drzwiami, choć i tam nieraz nie mogłam zapaść w spokojny sen, gdy ze wschodniej strony metra dobiegały, niekiedy nieustające przez całą noc, zawodzenia szwendaczy. Siedziałam wtedy ledwo przytomna, zmęczona i rozpaczliwie pragnąca odpoczynku, lecz nie zdolna do odprężenia się. Wlepiałam pusty wzrok w jedną ze ścian wagonu, po raz kolejny licząc wszystkie brązoworude plamy rdzy, które wraz z upływem czasu pochłonęły stal. Niekiedy bezcelowo drapałam po podłodze pazurem, czasami tak długo, że zaczynał krwawić, nie martwiąc się przy tym nawet, czy rysy ułożą się w konkretny wzór. Czy komukolwiek mogło przeszkadzać to uporczywe skrobanie? Nie sądzę, zakładając, że większość była albo pogrążona we własnych snach, albo skupiona na trupach, które za wszelką cenę próbowały wedrzeć się do Metra, by znowu siać w nim spustoszenie.
Tak było i tym razem. Uporczywe myśli nie dawały mi spokoju, nie pozwalając ani na chwilę zmrużyć oka. Przeszłam już przez wszystkie rytuały, nie pozostawiając sobie żadnych opcji na spędzanie nadprogramowego czasu. W wagonie byłam sama. Choć członków przybywało w zadowalającym tempie, dalej było ich stosunkowo mało. Niektórzy z pewnością marzyli o prywatnych kwaterach, tymczasem ja, przewrotnie, dałabym wszystko, by próbując zasnąć, czuć przy sobie czyjeś ciepło. Podniosłam się, z trudem osadzając ciężar ciała na wymęczonych łapach. Starając się nie potknąć, skierowałam się do drzwi, stąpając możliwie cicho. Nie powinnam wychodzić o tej godzinie, z drugiej strony wydawało mi się, że choćby jedna dodatkowa minuta spędzona w tej blaszanej puszcze przyprawiłaby mnie o szaleństwo.
Miękko zeskoczyłam na peron, czując pod łapami chłód betonu. Przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz zimna. Usilnie starałam się ignorować ból, który promieniował od zranionego pazura przy każdym stąpnięciu. Ciepła, lepka krew swobodnie spływała po rogowej tkance, zostawiając na podłożu niewielkie plamy. Włóczenie się po nocy nie było najlepszym pomysłem, ale przecież nie chciałam odchodzić daleko. W tę i z powrotem po peronie, byleby nieco rozprostować kości. Otuchy dodawał mi fakt, że prawie co noc słyszałam Xaviera wymykającego się ze swojego wagonu, aby przeprowadzić kolejny obchód. Inni szeptacze, choć mniej pracowici, stale poświęcali większość dnia na dokładne patrolowanie Metra, zapewniając sforze bezpieczeństwo na następne kilka godzin.
Ruszyłam przed siebie, wlepiając wzrok w chłodną podłogę. Granica platformy oznaczona była kontrastowym pasem żółtej farby, która, o dziwo, dalej uparcie tkwiła na swoim miejscu, nadszarpnięta jedynie na krawędzi. Moje przerośnięte pazury cicho stukały o beton, nieco rozganiając moją przytłaczającą samotność. Trudno było mi się dopasować. Kiedyś żyłam względnie szczęśliwie, poświęcając każdą wolną chwilę na naukę zielarstwa. Mogłam godzinami słuchać o leczniczych właściwościach roślin, przyglądać się zasuszonym okazom i katalogować w głowie każdy, nawet najmniejszy i pozornie nieistotny szczegół, by później to wykorzystać. Już za młodu byłam w stanie z pamięci wymienić cały botaniczny atlas, zwracając uwagę potencjalnego słuchacza na ważne drobnostki, opisując dane gatunki z prawdziwą pasją. Potem jednak mój ojciec postanowił rozbić te radosne wyobrażenia o świecie. Wpadł w szał. Wyrzekł się mnie, bo definitywnie zrozumiał, że nigdy nie obiorę jedynej słusznej dla niego ścieżki. Nigdy nie wstąpię do wojska i nigdy nie zostanę szanowanym wojownikiem.
A potem rozpoczęła się ucieczka. Najpierw szalone gonienie przed siebie bez celu, starając się uniknąć szwendacza. Potem - próba uniknięcia kontaktu z tymi, którzy mnie przygarnęli i włączyli w swoje szeregi. A teraz, w zasadzie współistniejąc z poprzednim stanem, ucieczka przed ciągłą, wyczerpującą bezsennością.
Pierwszy raz od kilku minut podniosłam łeb, z trudem wyrywając się od natłoku własnych myśli. Powiodłam wzrokiem z lewej do prawej, średnio przytomna. I właśnie wtedy miałam wrażenie, że, prócz obskurnych, pełnych zacieków, szarych ścian, zobaczyłam coś jeszcze. Czy to możliwe, by moim oczom ukazała się biała, jakby falująca na nieistniejącym wietrze sierść? Powinnam była założyć, że to po prostu Xavier, odbywający jedną ze swoich niekończących się, samotnych wart, lecz owa zjawa wydawała się całkiem inna. Kształt, choć ujrzany raptem na ułamek sekundy, był większy, niż można się spodziewać. Poruszał się z gracją, bardziej płynął, niż biegł, niczym nikomu niewadzący, mistyczny duch. Przystanęłam na chwilę, starając się pozbyć nagłych zawrotów głowy. Może tak naprawdę zasnęłam w wagonie, a cała ta przechadzka i nieznajoma, towarzysząca mi sylwetka była tylko oniryczną wizją nazbyt zmęczonego psa? Biała figura zarówno pojawiła się znikąd, jak i w nicości zniknęła, nim zdążyłam się jej przyjrzeć i rozsądzić, czy w ogóle jest realna. Wróciłam do marszu, nawet przyspieszyłam, nieostrożnie oddalając się od peronu, podążając w losowym kierunku.
— Zaczekaj! — krzyknęłam w złowrogą przestrzeń pierwsze słowo, które przyszło mi na myśl, zupełnie nie przejmując się potencjalnymi konsekwencjami.
O dziwo właśnie ten prosty, wręcz rozpaczliwy komunikat przyniósł skutek, sprawiając, że duch zatrzymał się w swojej wędrówce, sprawiając, że wreszcie mogłam go dostrzec.
Wysoka, szczupła, wyjątkowo dostojna sylwetka. Biała sierść spływała z grzbietu niczym woda, rozpływając się na boki, jakby za wszelką cenę chciała dotknąć ziemi. Ogon, spokojnie kołyszący się w rytm kolejnych oddechów, choć zjawa wyglądała na tyle mitycznie, że równie dobrze mogłaby wcale nie potrzebować powietrza. Ciemne oczy, o dziwo wlepione we mnie, czekające na mój następny ruch.
Otworzyłam pysk w wyrazie zdziwienia, onieśmielona gracją nieznajomej. Tak, zdecydowanie była to suka. Mogłam to dostrzec w jej wyważonej aparycji, w delikatnej, z pozoru neutralnej, choć sugerującej odczuwany strach, ekspresji. Przy niej byłam niska, musiałam więc podnosić łeb do góry, by patrzeć się na jej pysk, co tylko potęgowało wrażenie, jak gdybym stała przed samą boginią.
— Jestem Moira — wykrztusiłam bez pomyślunku, zbyt zmęczona i oszołomiona, by wysilić się na coś bardziej kreatywnego.
Raisa?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz