Jego ulubionym zapachem zawsze był cynamon.
Tuląc się do sierści swojej matki mógł zapomnieć o całym cierpieniu, nieważne jakiego pokroju, zaciągając się swoją osobistą ambrozją. Od zdartych od męczących, młodzieńczych biegów łap, po ciężki płacz rwący boleśnie gardło, wywołany lecącą ku niemu ręką jego własnego pana, gdy tylko zbyt długo trzymał w zębach jego kosztowny, kaszmirowy szal. Wbijał się jak najgłębiej w swój bezpieczny świat, objęty ciepłą troską najbliższej mu gwiazdy, a także tą ostrą wonią, przypominającą mu o tym, że ma miejsce, w którym jego myśli są wolne. Gdzie nie spotka się z bezpodstawnym, chłodnym jak sople lodu wzrokiem, ciężką dłonią komuś komu nie może przestać bezgranicznie ufać, mimo krzywd, jakie mu przynosi. Nie spotka się ze słowami, które boleśnie wchodziły mu w głowę, jakby były tępe, by mozolnie go ranić. Nie chciał nigdy być tym dzieciakiem, któremu zbiera się całe lanie, nie chciał tego uczucia, że jest wyłącznie jeden moment, kiedy odrywa się od parzącej, nieprzyjemnej rzeczywistości. Chciał bez trosk patrzeć na swoje ulubione cytrynki wiosną, szybko machające bladożółtymi skrzydełkami i słuchać śpiewu jaskółek, dopóki zmęczone nie usiądą na luźno zwisającym kablu linii, tuż obok tych spranych, związanych ze sobą na zawsze guzem spranych trampek, wieku temu pozostawionych tam przez buntowniczego nastolatka, wracającego po zmroku ze swoim gangiem rowerowym do domu. Mirage właśnie takie chciał życie. Proste, pełne podziwu dla świata, by wstawać wczesnym rankiem, żeby odkryć jak najwięcej tajemnic pobliskiego zagajnika. Wyobrażał sobie, że gdy dorośnie, wybierze się na dalekie wędrówki, takie, co nie kończą się przy płocie małego podwórka. Marzył o wdychaniu świeżego powietrza i leżeniu w bezruchu, leniwie wygrzewając się w zbożu, smaganym delikatne przez letni wiatr. A obok niego jego dwie iskry, siostra i matka, pchające go naprzód. Cała trójka mogłaby odetchnąć z ulgą. Mógł wciąż mieć cynamon i czarne porzeczki obok siebie.
Chciałby znowu go poczuć.
Nozdrza czarnej, wymęczonej bestii uderzył smród mokrego futra. Wkurwiał go. Dźwięk popiskiwania i odbijających się od zbrukanego krwią chodnika małych, szczurzych łap, budził go i towarzyszył przy zaśnięciu. Swój stres rozładowywał przy rozszarpywaniu tych łąjz na drobne strzępki, pomimo ohydnego smaku krwi gryzoni, co wzbudzał w nim głęboki odruch wymiotny. Mirage można nazwać królem szczurów. Jest tak samo znienawidzony jak one, przypadło mu miano szkodnika. I nie będzie się z tym kłócił. Doskonale wie, jak wielkie brzemię spadło na jego barki jak bardzo je rozpierdolił, dokładnie tak samo, jak kruche truchła tamtych zmutowanych skurwibąków. Teraz, jak szkodnika, jedna osoba w szczególności próbuje go wytępić. Zdaje sobie sprawę z tego, jak bardzo nienawidzi jego towarzystwa, i najchętniej wciśnięto by mu do gardła osiem opakowań trutki. Chociaż można polemizować, okazał się tak samo toksyczny jak ona. Jad nie zmiecie jadu z planszy. Doda mu jedynie siły.
Ich spojrzenia ulokowały się na sobie, oba tak samo machinalne i brakujące w jakiekolwiek ciepłe uczucia. Xaviera i Mirage łączyło wyłącznie zniechęcenie do siebie, zgorszenie, malujące się na ich twarzach za każdym razem, gdy na siebie zerkali. Nie jest w stanie zliczyć ile razy usłyszał od swojego nowego generała bluźnierstwa i uszczypliwości, był pod wrażeniem tego, jak dużo potrafił sypnąć z rękawa. Nawet jemu skończyły się nowe odzywki. Nie brał tego na poważnie, bardziej jako niekończącą się zabawę. Jak mu się znudziło, chodził go sobie nazwać skurwysynem w ramach rozrywki. Jednakże, z tyłu głowy miał gdzieś myśl, że to dzięki temu chudzielcowi całkowicie mu nie odpierdoliło tamtego popołudnia. Czuł naprawdę małą wdzięczność, lecz Xavier nie dostał żadnych podziękowań, i chyba nigdy nie dostanie. Owczarek nie miał w sobie tyle siły, by podejść i wydusić z siebie to jedno słowo. Domyślał się, iż ma za złe Blodhundur za zostawienie go w sforze. A niech tylko spróbuje podnieść na nią głos, to wyrwie mu ogon z dupy.
— Spierdalaj — warknął border, kiedy Mirage zrobił parę kroków jego kierunku. Nie pozostał wzruszony, więc Xavier ostrzegawczo pokazał swoje kły.
— Już nie można cię podręczyć, laleczko? — burknął niskim, chrapliwym tonem, w oczach Xava dostrzegł zmieszanie. Ostatnio podejrzanie często łapał go na obmacywaniu go wzrokiem. Nie za bardzo się tym przejmował, to nie było ważne. Też zdarzyło mu się dać uwagę smukłej sylwetce patrolującej granice. Bez względu na to, jak dobitnie żywił czyste uprzedzenie do tego wypierdka, nie mógł mu odmówić gracji i pewności ruchów, jaką posiadał. Był doskonałym zabójcą. Dzięki zwinności unikał rozkładających się szczęk szwendaczy, był to taniec, taniec zemsty i wściekłości, z lekkością dorównującą motylom skakał do gardeł i sprawnym ruchem pozbawiał żywej śmierci pustego łba. Chrzęst kręgosłupa i tak zagłuszony był głośnym warkotem przeciskającym się śmiało przez zaciśnięte zęby. Na polu bitwy pionki znów złączyły ze sobą spojrzenia. Dwie maszyny do zabijania, obie z szumem krwi w uszach i jej śladami na pysku, obie trzymające w szczękach pozostałości niegdyś sprawnego ciała. A ich własne, wykończone ciągłą walką o przetrwanie wciąż pracowały, rzeźbiły się nieustannie, by nigdy nie zostały nazwane słabymi. Nie śmiały ich zawieść, lecz rzeźba czarnego owczarka małymi kawałkami rozpadała się, nie dając już rady. Wołała o należytą przerwę, spoczynek, bliskość, bez końca odpychaną usilnie przez swojego pana.
O cynamon.
Wreszcie, po udanych walkach, gdy komplementy wreszcie spotykają się ze światłem dziennym, odbierane są jako sarkazm. Kolejna zabawa Mirage, a sam fakt, że mogą być szczere, zostaje szczuty miotaczem ognia. Starszy nigdy się nie bronił i nie ciągnął dalej rozmowy, to sprawa Xaviera, czy uwierzy mu w sprawie doskonałego rozjebania czaszki temu trupowi, czy nie.
— Jeszcze coś powiesz, i wrzucę cię do studzienki — kłapnął. Biedna, rozzłoszczona lala — westchnął w myślach.
— Słodziutki jesteś jak się wkurwiasz. Ale Blodhundur zleciła nam wycieczkę do kościoła. Nie będziemy się modlić, mamy znaleźć tam szczeniaka. Podobno jakiś się tam kręcił — nie lubił miejsc takich kultów. Zawsze mu się źle kojarzyły, plus to jeszcze marsz z buzującym od nienawiści Xavierem. Lecz nie odmówi, gdy w sprawę wchodzi młoda dusza. Żadna taka nie powinna być sama. I zaprzeczył sam sobie, modlił się o to, by znaleźli go wciąż oddychającego. Nie zniósłby widoku martwego dziecka — Zapowiada się dzień wędrówki, Xav. Zepnij poślady, idziemy teraz.
Młodzieniec w ciszy wysłuchał słów Mirage. Sam czuł na sobie świdrujące, błękitne oczęta siostry, ponaglające. Xavier z płynnym chodem, bez jakiegokolwiek odzewu, ruszył przed siebie. Nie potrzebował go i tak. Nauczył się odruchów bordera. Mają ruszać. To teraz mówiła jego aura. Z chwilą przemknięcia się go koło niego rozpracował jego woń.
Ze zduszonym pomrukiem powił się za pokrzywami i wieczorną rosą.
Xav?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz