Wymknąłem się najciszej, jak tylko potrafiłem, aby nie obudzić reszty. Rozciągnąłem się dokładnie, tak jak to miałem w zwyczaju robić i ruszyłem w stronę schodów prowadzących na powierzchnię. Dystans, który musiałem pokonać, nie był znaczący. Po kilku minutach pokonywałem już kolejne betonowe stopnie, coraz wyraźniej czując na pysku przyjemne promienie słońca. Przy ujściu zmuszony byłem zmrużyć oczy, inaczej nie byłbym w stanie nic zobaczyć. Światło odbijało się od pnących się ku niebu wieżowców, pokrytych szkłem i brudem. O ile wzrok mnie nie mylił, nawet roślinność dotarła już na najwyższe kondygnacje budynków. Uniosłem brwi. Kilka lat, a dzieła rąk ludzkich na powrót stawały się własnością natury. Przedziwny widok, nie spodziewałem się go kiedykolwiek ujrzeć. Na pewno nie w czasie, gdy wszystko było jeszcze normalne.
Rozejrzałem się dookoła. Czasem zapominam, że tutaj, na powierzchni trzeba się mieć szczególnie na baczności. W świecie, w którym nawet trupy czyhają na ciebie za rogiem, nie jest łatwo. Dyscyplina to zaraz po cierpliwości najbardziej pożądana cnota. Dzięki nim jest choć trochę łatwiej funkcjonować, w takich, a nie innych realiach...
Zebrałem się do niespiesznego truchtu. Samotne wypady przypominały mi czas, w którym żyłem zupełnie na własną łapę. Na długo przed poznaniem rodzeństwa i pozostałych psów. Teraz te miesiące spędzone na ulicy wydawały się być tylko kontynuacją koszmaru, rozpoczętego wraz z wybuchem epidemii. Patrząc na bloki obdarte z tynku, zarośnięte trawniki i chodniki pełne dziur, myślałem, że nigdy nie pogodzę się ze swoim losem. Wszystko jedno, byleby nikt ze sfory nie wyczuł, że coś jest na rzeczy. Przecież sam i tak nikomu się nie zwierzałem, więc potencjalna wpadka była raczej niemożliwa. Domysły, a fakty mogły między sobą konkurować, ale w tym przypadku prawda nie stała po właściwej stronie i to przesądzało o zwycięstwie, o ironio, kłamstwa.
Pomimo rozmyślań pozostawałem czujny. Zbyt wiele czasu spędziłem tu, na tym łez padole, aby cokolwiek zdołało mnie zaskoczyć. Byłem świadom większego zagrożenia, aczkolwiek wybierałem trasy znane, takie, które nie gwarantowały szwendaczom schronu. Polegałem głównie na słuchu i węchu, najlepiej być przygotowanym na nadejście wroga, zanim się go jeszcze zobaczy. Dlatego skupiałem się na każdym, nawet najmniejszym podejrzanym dźwięku. Analizowałem, czy szum pochodzi ze śmieci, które targa wiatr, a może wydobywa go kończyna nieumarłego ciągnięta po asfalcie. Starałem się dokładnie rozpoznawać zapachy. Gdy tylko czułem świeżą woń zgnilizny - obierałem inną trasę. Tym sposobem złapałem zupełnie inny trop, gdy tylko dotarł do moich nozdrzy - zatrzymałem się. W takich chwilach ciężko było mi podjąć decyzję - iść za śladem psa, bo może potrzebować pomocy, czy darować sobie tę idiotyczną pogoń za istotą, która może być wrogo nastawiona, a cała wyprawa przyniesie więcej problemów niż korzyści.
Malcolm, zastanów się dwa razy, zani... nie zdążyłem dokończyć myśli. Podjąłem zarówno decyzję, jak i trop. Ruszyłem za śladami obcej duszy, mając cichą nadzieję, że nie odeszła daleko. Przemieszczałem się z nosem przyklejonym do ziemi. Szukanie kogoś wśród ruin miasta było ryzykowne i tylko głupiec śmiałby zaprzeczyć. Choć pewnie i taki by się znalazł. Prychnąłem z pogardą pod nosem.
Nawet jeśli wróciłbym do sfory bez niczego, w końcu, na chwilę, mogłem się wyrwać. Nie było nas jakoś bardzo dużo. Jedak blokada, którą nałożył na mnie wypadek z poprzednimi towarzyszami... Była nie do przebicia. Ciężko było mi funkcjonować w grupie, z myślą, że i ona nie jest pewna. Szczerze mówiąc, czułem ogromną niechęć przed zawieraniem jakichkolwiek znajomości. Uciekając przed gorzkim rozczarowaniem w razie kolejnych pożegnań. Wszak opuściło nas już kilka psów. Szeptacze nie są pewni co do tego w jaki sposób - czy zaginęli, zginęli, a może zdecydowali się nas opuścić? Nie mogliśmy jednoznacznie stwierdzić, bo nie zostawili po sobie żadnego śladu. Grupki psów usilnie starają się znaleźć zaginionych - bezskutecznie.
Mimowolnie wzrok uciekł mi w bok. Zerknąłem w stronę ciemnego zaułka, który aż zionął śmiercią. Dałbym sobie łapę obciąć, że w kontenerach leżakują zwłoki, które tylko czekają aż nawinie im się potencjalna ofiara. Pomyślałem o Decoy, która przeżyła tyle czasu zupełnie sama. Dzielna dziewczynka.
Trop prowadził dalej ku znanej mi, opuszczonej fabryce. Tam, jedyne na co się natknąłem, to dwa martwe szczenięta. Nie chciałbym rozwodzić się nad stanem ich drobnych ciał, ponieważ budzi to we mnie obrzydzenie. Westchnąłem ciężko, bowiem przed oczami miałem los tysiąca porzuconych podrostków, a pewnie nawet i noworodków. Westchnięcie było tym cięższe, wszak spóźniłem się. Znowu. Może gdybym przybył parę chwil wcześniej, ta dwójka by żyła. W sforze wyrośliby na silne psy. Niestety, los miał dla nich inny plan.
Nieco zrezygnowany opuściłem budynek. Wyszedłem na pogrążone już w półmroku ulice. Moja wyprawa przedłużyła się, a jej końca na razie nie dostrzegałem. Wspomnienie dwóch ciał wrzuciłem do odmętów pamięci, w których starałem się nie grzebać. Tam skazane było na wyparcie, które przejawia się sukcesywnie w moim obyciu. Byłem już mniej ostrożny niż na samym początku. Czasem sam się sobie dziwiłem, że wola przetrwania jest zawsze silniejsza niż moja bezsilność. Bo gdybym to ja był na miejscu tych szczeniąt...? Wyrzuciłem z głowy tę myśl. Na razie.
Wszedłem do opuszczonego sklepu. Charakterystyczny zapach skóry i kartonowych pudełek - zero szwendaczy, jedynie buty. Takie plusy na sam początek. Minusy? Och, chociażby schowana gdzieś suczka, która w każdej chwili mogła zaatakować. Skierowałem się na pierwsze piętro. Kroki stawiałem pewnie, zachowując jednak należytą ostrożność. Tak jak ma to w zwyczaju każdy szanujący się tropiciel, który nie chce spłoszyć swojej, huh, zdobyczy? Uśmiechnąłem się kwaśno.
Ruszyłem przed siebie, napotykając się na szafkę pełną karmy. Żyła złota.
Może, może gdyby nie jedno, błędne posunięcie, suczka byłaby już daleko stąd. Może gdyby nie to, że zrzuciła parę pudełek, zwracając tym samym moją uwagę na siebie, byłaby przed witryną sklepową, śmiejąc mi się w twarz - w przenośni. Może. Teraz jednak patrzyła mi prosto w oczy, z ogonem schowanym pod siebie, uszami cofniętymi do tyłu, z bardzo nieufnym wyrazem pyska. Mimo wszystko pozostawała nieugięta. Wytrzymywała moje spojrzenie, tylko raz przełknęła głośno ślinę. W końcu jednak postanowiła pierwsza się odezwać:
- Zjedz, jeśli potrzebujesz. - głos jej się załamał. Uniosłem brwi. W świetle ulicznego bezprawia, mogłem zrobić to i bez jej zgody. Byłem większy, silniejszy i na pewno pewniejszy siebie w tej sytuacji. Nie powiem, z jednej strony imponujące, z drugiej... Cóż.
- To bardzo miłe, aczkolwiek nie uważam, abym potrzebował pozwolenia - odparłem z przekąsem. Spanielka nie dała nic po sobie poznać.
- Skoro tak twierdzisz - w końcu odpuściła i zerknęła w bok. Nie patrzyła już na mnie. Jej pysk przybrał dziwny wyraz, nie mogłem go w żaden sposób odczytać. Może przeliczyła swoje szanse i doszła do wniosku, że lepiej zacząć odmawiać modlitwę. Gdybym był tym, za kogo mnie uznawała, raczej niewiele by jej to pomogło. Wszak czymże jest grzech przeciwko grzesznikowi?
- Jesteś tu sama? - mruknąłem, przysiadając na ogonie. To skutecznie przyciągnęło jej czujny wzrok, który aktualnie przeszywał mnie na wylot.
- Już nie - odczekała chwilę z odpowiedzią. Pokiwałem łbem ze zrozumieniem.
Loreen?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz