Przejrzałam się w mętnej tafli, wyłapując wszystkie pozlepiane kosmyki sierści i zabrudzenia przykrywające naturalną biel. Westchnęłam, odchodząc od zalanej wyrwy. Od kilku dni wędrowałam przez las, w towarzystwie Słońca, nieśmiało przebijającego się przez liściaste korony drzew, które w czasie mojej namiastki podróży przewrotnie zmieniało swoje miejsca wschodu i zachodu. To sprawiało, że czułam się, jakbym szła po obwodzie wielkiego koła. Może rzeczywiście tak było? Jeśli tak, dlaczego...
Stop. Moje łapy momentalnie zatrzymały się na miękkiej ściółce. Sama do końca nie wiedziałam, co wytrąciło mnie z rozmyślań. Wsłuchałam się w otoczenie, próbując rozgryźć decyzję własnego umysłu. Ledwo słyszalne jęki nie potrafiły zmącić harmonijnego plusku wody. Prowadzona, jak w hipnotycznym transie, podążałam do źródła kojącego dźwięku, gdzie spodziewałam się zobaczyć równie kojący akwen. Z prawie namacalnego, chłodnego nurtu rzeki wyrwało mnie z goła inne uczucie. Ze zdecydowanie za głośnym piskiem odskoczyłam w prawo, wyrywając przednią łapę z uścisku niekompletnej dłoni. Zewsząd dobiegły mnie odgłosy stąpania łamiącego gałęzie, przeplatane narastającym zawodzeniem.
Ruszając zasypałam przestrzeń za mną ziemią wyrzuconą tylnymi łapami. Jak mogłam zrobić coś takiego? Nie zastanawiałam się nawet, co sobie myślałam w tamtych kilku chwilach, bo jedynym wytłumaczeniem na tak absurdalną nieostrożność było jedynie całkowite wyłączenie wszelkich procesów myślowych. Jednak kiedy zobaczyłam kolejne potwory wyłaniające się spośród drzew, odłożyłam wszystkie rozważania na bok. Oczyściłam głowę, skupiłam się na biegu. Szum krwi zajął moje uszy, wygłuszając otoczenie. Oczy wyłapywały wolne przestrzenie w rozmazanym obrazie pędu. Lawirowałam między wyciągniętymi do mnie rękami, omijałam cuchnące sylwetki. Igrałam ze śmiercią. W przenośni i dosłownie.
Las stawał się coraz rzadszy, drzewa ustępowały miejsca młodym sadzonkom i niewysokim krzewom. Jednocześnie czułam spadające raz po raz pierwsze krople deszczu. Cóż za ironia losu. Zupełnie, jakby ktoś z góry patrzył na mnie i zaśmiewając się mówił: "Chciałaś wody, więc proszę bardzo!" W końcu zostawiłam knieję za sobą. Jednak tylko po to, żeby ujrzeć most, który był jedyną dalszą drogą. A na nim zombie. Cały tłum. Mogłabym przysiąc, że gdyby nie hałasy nieumarłych, usłyszałabym chichot wydobywający się z chmur. Nie miałam żadnego planu, co zrobić z takim masywem żądnych krwi kreatur, który zaciągnę do miasta po drugiej stronie. Ale innej drogi nie było. Spięłam wszystkie mięśnie i przyśpieszyłam. Jeszcze zanim na dobre wbiegłam na częściowo pokrytą asfaltem powierzchnię, gnijące twarze zwrócone były w moją stronę. Nie było czasu na rozmyślanie. Parłam przed siebie, przeskakując nieoczekiwane wyrwy i ślizgając się na rozdrobnionym kruszywie. Deszcz uderzył z całą mocą, co zupełnie nie poprawiało mojej sytuacji.
Przedarłam się do miasta. Zostawiłam w tyle pokraczne istoty, jednak nie mogłam uznać tego za zwycięstwo, a co najwyżej za czas na pit stop. Bilans był szybki. Miejsce wyglądało na wymarłe, bez żywej duszy - na plus. Za mną dalej była horda ożywieńców - wielki minus. Wtem mój wzrok spoczął na jednej z mniejszych uliczek, gdzie dostrzegłam swoje wybawienie. Przecinała ją betonowa blokada wzmocniona szczątkami mebli, niegdyś zdobiących mieszkalne wnętrza. Na tyle wysoka, żeby zatrzymać podążające za nią stwory, lecz wystarczająco niska, abym ją przeskoczyła. Wystartowanie z pełną prędkością mijałoby się z celem, co pozwalało mi też odbudować siły wykorzystane na poprzednią ucieczkę. Na szczęście do mojego celu nie było daleko.
Obejrzałam się, patrząc na ściśnięte w wąskiej uliczce kreatury. Zwolniłam, dając im przybliżyć się. Kiedy poczułam ciężkie oddechy na karku, a chrapliwe rzężenie siłą wdzierało się w moje uszy ruszyłam z impetem w stronę przeszkody. Odbiłam się od brukowanego podłoża, aby po chwili wylądować w odgrodzeniu od niebezpieczeństwa. Nie czując się jednak pewnie, biegłam jeszcze kilkadziesiąt metrów, uniesiona poczuciem triumfu. W końcu zatrzymałam się, łapczywie nabierając powietrza. I usłyszałam głos, czyli ostatnie czego się spodziewałam.
- No, no...Całkiem nieźle. - powiedziała ciemna suka, zbliżająca się w moją stronę.
Tak poznałam Blodhundur, przywódcę Sfory, do której kwater mnie zaprowadziła. Choć byłam zdziwiona zaproszeniem, zgodziłam się do niej dołączyć. Po wstępnym rozeznaniu w zasadach i zadaniu męczących moją głowę pytań przyjęłam funkcję Uzdrowiciela i opuściłam przywódców, dla ich i swojego spokoju.
Nim się spostrzegłam nastała noc. Ległam w pierwszym wolnym wagonie, jednak pomimo zmęczenia nie mogłam zmrużyć oka. Układałam się wielokrotnie na chłodnej podłodze, ale to w żadnym stopniu nie poprawiło mojej sytuacji. Porzucając marzenia o pogrążeniu się w sen, wstałam
ziewając. Moją jedyną myślą była lecznica. Podczas prezentowania Strefy, zajrzałyśmy tam tylko na chwilę, a poznanie miejsca mojej pracy mogło ją znacząco usprawnić. Delikatnie stawiając łapy, wychynęłam z wagonu. W staraniach o niezmącenie nocnego spokoju, poruszałam się cicho. Ktoś jednak miał inne plany.
- Zaczekaj! - usłyszałam za sobą wołanie potęgowane echem podziemnych korytarzy.
Może u nich takie nocne wędrówki nie są akceptowane? Wybrzmiała moja pierwsza myśl, kiedy nieruchomo postawiłam wszystkie długie kończyny. Nie był to jednak głos Blodhundur, która była jedyną samicą w przywódczym gronie. Wlepiłam wzrok w zmierzającą w moja stronę postać. Wydawała się migotać na tle ścian metra, zacierając kształty sylwetki przy prędkim chodzie. Jednak jedno nie umykało - lodowo błękitne oczy, wyzierające z ciemności. Jedno ich spojrzenie przeszywało Cię na wylot, a czarne źrenice wyglądały, jakby mogły w sobie pomieścić wszystkie tajemnice świata.
Kiedy podeszła bliżej, poznałam przyczynę słabej widoczności - jej białe futro pokrywały łaty współgrające z otoczeniem. Lekko opuściłam głowę, by spojrzeć na jej pysk. Nie do końca wiedziałam, jak powinnam się zachować. Czegoś ode mnie oczekiwała? Na szczęście to ona przerwała milczenie pełne niedopowiedzeń.
- Jestem Moira. - powiedziała szybko, z wyczuwalną nutką zmęczenia w dźwięcznym głosie.
A więc to tylko... przyjazne zapoznanie?
- Miło mi, Raisa. - odrzekłam wciąż zdziwiona całą sytuacją, jednocześnie krótko węsząc.
Poczułam krew. Z pewnością nie był to zapach tej zaschniętej, od miesięcy zdobiącej podłogę. Mój zamglony umysł nie przetwarzał informacji zbyt szybko, jednak po chwili ciszy spojrzałam na swoją nie mniej zdezorientowaną towarzyszkę.
- Jesteś ranna? - spytałam, czując się, jakbym rozwiązywała zawiłą sprawę kryminalną.
- Och, to nic takiego. To tylko-
- Chodź ze mną. - powiedziałam, niefortunnie jej przerywając i pociągnęłam ją za sobą.
Zmrużyłam oczy, włączając oślepiające światło w lecznicy. Nie poruszałam się przez chwilę, czekając aż zmęczone oczy przyzwyczają się do nienaturalnego oświetlenia. Kiedy mogłam zacząć działać, nie wpadając przy tym na wyposażenie pomieszczenia, rozpoczęłam poszukiwania potrzebnych mi medykamentów. Po drodze dowiedziałam się, że to uszkodzenie pazura, jednak z własnego doświadczenia wiedziałam, jak może uprzykrzyć życie. Po przeczesaniu kilku szafek, byłam gotowa do zajęcia się moja pierwszą pacjentką.
Będąc maksymalnie delikatną, opatrzyłam uraz, wykorzystując na tą czynność znaczącą część resztek mojego skupienia. Po wszystkim obejrzałam moją pracę z zadowoleniem. To powinno zneutralizować ból przy poruszaniu się. Spojrzałam na Moirę. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, na moim pysku wykwitł delikatny uśmiech.
- Zalecałabym, żebyś jutro przyszła na zmianę opatrunku, jednak decyzja należy do Ciebie. Na razie ważniejsza jest Twoja wygoda. Nic Cię nie uciska ani nie uwiera? - spytałam z nadzieją w oczach.
Moiro, wszystko w porządku?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz