Po zerwaniu Białego Mchu włożyłam go delikatnie do torby pożyczonej od Remusa. Bardzo ostrożnie stawiałam łapy na miękkiej trawie, każdy mój ruch opatrzony był należytą pieczołowitością. Robiłam dosłownie wszystko, aby uniknąć nieprzyjemnego spotkania z gryzoniami. Nie należałam do najodważniejszych psów i w duchu cieszyłam się, że nikt ze Sfory nie ogląda moich poczynań. Szybko mogłabym stać się pośmiewiskiem wszystkich. Wszak szczury to nieodłączny element świata, w którym wszyscy funkcjonujemy. W kanałach jest ich na pewno dużo więcej niż tu, więc jakoś będę musiała przezwyciężyć wstydliwą fobię. Ach, kanały. Muszę się pośpieszyć, aby nie zawieźć już za pierwszym razem. Zawsze sumiennie podchodziłam do swoich obowiązków, tak było i tym razem. Powrót ze składnikami stawiałam sobie za punkt honoru.
Myśli odbiegły daleko od Skraju Lasu. Z prędkością światła przemierzały drogę od stacji "dookoła mnie pełzają te wektory chorób" do stacji "nie mogę zawieźć Blodhundur, a wraz z nią psów będących w potrzebie" Co prawda, gdy opuszczałam Sforę nikt nie potrzebował doraźnej pomocy, jednak jak to mówią - przezorny zawsze ubezpieczony. To i odpowiednie medykamenty należałoby posiadać. Już miałam zarzucać torbę na grzbiet, gdy dotarła do mnie nieprzyjemna woń zgnilizny. Zmarszczyłam nos. Nie powinno mnie dziwić, że coś w lesie może umrzeć, aczkolwiek to chyba niemożliwe, abym poczuła to dopiero teraz...? Podniosłam głowę do góry. Smród tylko się nasilił. Aż w końcu w mojej głowie zapaliła się czerwona lampka, która z sekundy na sekundę jarzyła się coraz mocniej. Wreszcie jej siła osiągnęła apogeum, wydawało mi się, że zaczęła pulsować. Jej siła raz malała, raz rosła, w charakterystyczny sposób informując mnie, w jak beznadziejnym położeniu się znalazłam.
Ciszę dookoła przerwało znajome charczenie, które stawało się coraz głośniejsze. Im bardziej odgłos wydawany przez dewianta się nasilał, tym moje serce przeskakiwało na wyższe obroty. Tłoczyło kolejne litry krwi, krwi, w której stężenie adrenaliny poważnie wzrosło, napędzając kolejne mechanizmy, które miały mnie uratować. Nieumarły na pewno słyszał bicie serca. Na pewno też czuł moje ciepło i zapach. W jednej sekundzie, odwróciłam się i pognałam zarośniętą ścieżką przed siebie. Byle dalej od tego chodzącego trupa. Od jego zimnego oddechu, zgniłych członków i pierwotnej chęci mordu. Och, Tokio, jak można być tak nieostrożnym! Teraz resztkami sił zmuszałam się do morderczego biegu. Moje płuca szybko zapłonęły. Każdy oddech był atakiem tysiąca noży w moim gardle... Powietrze podrażniało moje drogi oddechowe, a po następnych kilkunastu metrach myślałam, że płuca mi pękną. Tak jak pękają balony na przyjęciach urodzinowych ludzi. Bolało niemiłosiernie. Łzy napłynęły mi do oczu.
W tak zabójczym tempie dobiegłam do skraju miasta, opadając z sił. Wślizgnęłam się do opuszczonego budynku. Tam schowałam się pod szafką i starałam się uspokoić rozszalały oddech. Miałam wrażenie, że robię przy tym okropnie dużo hałasu. Uspokajałam się w myślach. Starałam się wyrównać wdechy, wydechy. Zmrużyłam na chwilę oczy, w kółko licząc do dziesięciu. Nie była to rewelacyjna metoda, ale najważniejsze, że przyniosła skutki. Podpatrzyłam ją u mojej byłej opiekunki. Zawsze tak robiła, gdy coś wyprowadziło ją z równowagi. Wyliczała pod nosem do momentu, aż na jej ustach ponownie pojawił się uśmiech. Tak więc i ja, po kilkunastu minutach walki z samą sobą, byłam już zupełnie spokojna. Na tyle, na ile można być spokojnym w opuszczonym mieście, w którym rządziły szwendacze.
Zdecydowałam, że pora wyruszać po kolejne składniki, nie miałam czasu do stracenia. Wyślizgnęłam się spod mebla. Rozejrzałam dookoła, upewniając się, że nikogo prócz mnie tu nie ma. Mając pewność, że jest bezpiecznie, schyliłam się po torbę.
Zamarłam. Nie było jej. Pusto.
W głowie mi zawirowało. Przysiadłam na ziemi, żeby nie runąć w dół. Opuściła mnie cała siła. W jednej chwili poczułam, jak ulatnia się ze mnie, pozostawiając jedynie miękkie tkanki. Łapy mi się zatrzęsły. Co teraz? Co teraz? Wyszłam przed budynek, mając nadzieję, że torba będzie gdzieś tu leżała. Desperacko zniżyłam nos do ziemi, szukałam jakichkolwiek oznak, że była tu ze mną. Niestety, po torbie ani śladu. Czyżby się rozmyła? Rozpłynęła niczym fatamorgana? Dobre sobie, los najwyraźniej nie był moim sprzymierzeńcem. Wniosek nasuwał się sam. Skoro nie było jej tu, mogłam zgubić ją podczas ucieczki. Lub jeszcze gorzej. Zostawić ją na Skraju Lasu.
Och, co robić? Przez chwilę miałam ochotę się poddać. Wrócić do Sfory, stanąć przed Remusem, powiedzieć mu, że zgubiłam jego torbę. Starać się wytłumaczyć mu okoliczności zdarzenia. Pies być może by mi uwierzył, ba, z czasem nawet wybaczył. Ale nie zasłużył na to, nie tak postępuje się z cudzą własnością.
Co na mój powrót powiedziałaby Blodhundur? Może wyraziłaby swoją dezaprobatę, a może nie powiedziałaby nic, a jej milczenie tylko pogorszyłoby całą sytuację. Gdybym wróciła z pustymi łapami, tylko bym się zbłaźniła przed nimi. Takie rozwiązanie nie wchodziło więc w grę.
Raz jeszcze rozejrzałam się dookoła. Wolałam upewnić się trzy razy, że zguby tutaj nie ma. Zamiast tego znalazłam zioło do złudzenia przypominające to z opisu Uzdrowicielki. Podeszłam bliżej. Nie mogłam przegapić takiej okazji! Uradowana zerwałam źdźbła. Zmarszczyłam brwi. Idąc za wskazówkami niebieskookiej roztarłam je, aby dowiedzieć się, jaki ma zapach.
Nic nadzwyczajnego, po prostu trawa. Zrezygnowana odłożyłam rośliny na ziemię. Najwyraźniej to nie był mój dzień, aczkolwiek wciąż żyłam, a to uważałam za olbrzymi sukces. Skierowałam wzrok na ścieżkę, którą tutaj przybyłam. Przypomniały mi się szczury, a zaraz po nich szwendacz gnijący gdzieś w zaroślach. Przełknęłam ślinę. Nabrałam powietrza w płuca, zacisnęłam mocniej zęby - słowem, przygotowałam się na zrobienie kroku w tył. W przenośni, rzecz jasna.
Ruszyłam przed siebie. Wprost na Skraj Lasu. Odzyskać torę Remusa.
Tokio zawraca.
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz