Kolejny powrót z wyprawy nie był niczym ciekawym, Romulus i Xavier zdawali się nie zwracać na mnie zupełnie uwagi, nie przeszkadzało mi to jednak, lubiłem ciszę, czasami nawet bardziej od towarzystwa innych psów. Weszliśmy do metra, zmęczeni, brudni i głodni, zwracając tym samym uwagę grupki psów, która zajmowała się nieopodal własnymi sprawami. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego kilka szeptaczy wracających z obchodu zawsze było wydarzeniem na tyle ekscytującym, by inni przerywali swoje obowiązki tylko dlatego, by móc na nas jedynie przez chwilę popatrzeć, z wymalowanym na pysku niedowierzaniem. Nie uważałem, by nasze istnienie kogokolwiek bardziej interesowało, więc wszechobecne zdziwienie prawdopodobnie brało się stąd, iż mało kto tak naprawdę w nas wierzył, a każde nasze wyjście na powierzchnię w ich oczach miałoby być tym ostatnim. Od razu odłączyłem się od reszty i ruszyłem w stronę prowizorycznej wanienki, którą ja odwiedzałem wyjątkowo często, śmiem nawet twierdzić, że najczęściej ze wszystkich sforzan. Sprawnie obmyłem łapy, pozbywając się przyklejonego do nich piachu i dość grubej warstwy błota, którego przez topniejący śnieg uniknąć się nie dało. Wyskoczyłem z pojemnika napełnionego deszczówką i otrzepałem się z nadmiaru wody. Miałem zamiar udać się na krótką drzemkę, by zregenerować siły przed następną wyprawą, jednak nim zdążyłem znaleźć dogodne miejsce do wypoczynku, kątem oka dostrzegłem wracających z polowania łowców. Ruszyłem więc żwawym krokiem w stronę psa, który porcjował świeże mięso i grzecznie czekając z boku na swoją kolej, przeskanowałem wzrokiem niemały już tłum wygłodniałych sforzan. Z dnia na dzień było nas coraz więcej i więcej, tego nie dało się ukryć, jednak, na nieszczęście grupy eliminującej szwendaczy, nie było chętnych do pomocy w zapewnianiu bezpieczeństwa sforze. Gnijących dwunożnych także przybywało, a ja powoli zaczynałem wątpić w skuteczność naszych działań, gdyż rezultatów jak widać nie było, tak nie ma.
Westchnąłem głośno, odganiając od siebie wszystkie złe myśli, które zdążyły wkraść się do mojego umysłu i wbiłem wzrok w pustkę znajdującą się przede mną, mając nadzieję, że świat w końcu wróci do normalności, a ja będę mógł cieszyć się samotnym życiem włóczęgi. Nim się obejrzałem, przed moimi łapami wylądowała niezbyt duża porcja pożywienia, chwyciłem ją więc w zęby i truchtem oddaliłem się od zbiorowiska psów, które siedziały w większych, bądź mniejszych grupach, rozmawiając ze sobą na każdy możliwy temat. Leniwie przeżuwałem kawałki mięsa, gdy podszedł do mnie szczeniak, który zdawał się być mną zainteresowany o wiele bardziej, niż inni sforzanie. Samiczka położyła przede mną połowę przydzielonej jej porcji jedzenia i szybko odskoczyła, niepewnie spoglądając na moje poczynania. Uśmiechnąłem się do niej życzliwie. Mimo iż nigdy nie miałem do czynienia z innymi szczeniakami, czy to za czasów bycia młodzikiem, czy teraz, czułem dziwne szczęście, patrząc na tą małą. Skończyłem posiłek, gotów uciąć sobie swoją wymarzoną drzemkę, gdy do moich uszu dobiegło pytanie wypowiedziane przez młodą samicę.
– Zabierzesz mnie na zewnątrz? – Spojrzała na mnie poważnie.
Zmierzyłem ją wzrokiem, nie będąc do końca pewnym, czy aby na pewno się nie przesłyszałem.
– Zdajesz sobie sprawę z tego, że może się to dla mnie, jak i dla Ciebie źle skończyć? – Zapytałem.
Ona jedynie kiwnęła głową, nie siląc się na nic więcej i cierpliwie czekała na moją ostateczną decyzję. Czy to dziwne, że od razu ją polubiłem?
***
Oboje byliśmy zdania, że najlepiej wymknąć się wieczorem, gdy będę wychodził z metra na ostatni patrol okolicy, dlatego też, gdy słońce zaczęło chylić się ku zachodowi, spotkaliśmy się przed jednym z tuneli, który służył nam, szeptaczom, jako drugie wyjście. Mogłoby się wydawać, że to, co zamierzałem zrobić, było zwyczajnie nieodpowiedzialne, jednak ja, jak to zawsze miałem w zwyczaju, wszystko dokładnie zaplanowałem, oczywiście uwzględniając przy tym wszystkie przeszkody, które możemy napotkać. Plan był prosty, wychodzimy jednym z tuneli, upewniamy się, że po okolicy nie kręcą się zgniłki i wracamy, co mogłoby pójść nie tak? Gdybyśmy jednak natrafili na szwendacza, nie powinienem mieć problemu z jego eliminacją, w końcu już od kilku, jak nie kilkunastu dni zajmuję się tym od świtu do nocy.
Wyruszyliśmy, gdy tylko zrobiło się ciemno, ku mojemu zdziwieniu samiczka wcale nie wyglądała na wystraszoną, wręcz przeciwnie, pełna energii stawiała kolejne kroki, wyglądając tak, jakby zupełnie zapomniała o tym, że ja również tu jestem. Mój nos nadal drażnił odór rozkładających się ciał, który pozostał po szwendaczach, którym udało się dotrzeć aż tutaj, toteż starałem się odwrócić od tego swoją uwagę i nie mając innego pomysłu, zacząłem lustrować wzrokiem moją towarzyszkę. Prócz delikatnie zabliźnionej rany na szyi nie dostrzegłem żadnej innej skazy na jej ciele, oznaczało to więc, że dbała o swoje bezpieczeństwo o wiele bardziej, niż połowa psów, która tutaj dotarła... lub zwyczajnie miała szczęście, które w tych czasach niewątpliwie się przydaje.
Gdy świeży, chłodny wiatr musnął mnie po pysku, zdałem sobie sprawę, że już za chwilę wydostaniemy się na powierzchnię, a co za tym idzie, będę się musiał skupić na wypatrywaniu potencjalnego zagrożenia. Przystanęliśmy dopiero wtedy, gdy nie otaczały nas już betonowe ściany, a wraki samochodów, kawałki budynków i martwe ciała. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, że nie zdążyłem się przedstawić, nie stawiało mnie to w dobrym świetle, powiedziałbym wręcz, że wyszedłem na buraka, spojrzałem więc na suczkę, cichym chrząknięciem zwracając jej uwagę.
– Jestem Erge. – Rzekłem.
Na pysku samicy zagościł delikatny uśmiech, chyba nie miała mi za złe mojego gapiostwa.
– Decoy. – Powiedziała po chwili ciszy.
Kiwnąłem jedynie głową i przeskanowałem wzrokiem otoczenie, upewniając się, że jesteśmy bezpieczni, przynajmniej na razie.
Decoy?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz