Akceptacja przychodzi mi z niebywałą łatwością. Gdy epidemia stała się faktem, a wirus bezlitośnie powiększał liczbę swoich zbiorów, ja nie pytałam, nie przeklinałam. Zaakceptowałam. Ze świadomością kształtowania się nowego porządku świata, rozpoczęłam morderczą podróż, by wywalczyć sobie w nim dogodne miejsce. Co prawda, nie można było tego dokonać z dnia na dzień, z czym również się liczyłam. Przyświecał mi jasny cel - muszę być silniejsza od innych. To był jedyny warunek, a równocześnie motywacja do przetrwania kolejnego dnia. To niebywałe, jak bardzo to, co o sobie myślimy, wpływa na naszą osobę. Moje życie podczas epidemii jest tego książkowym przykładem. Gdyby jakiś obłąkany jegomość przed całą tą farsą powiedział mi, że pewnego dnia światem zawładną zombie, a ja będę zdolna z pustym żołądkiem walczyć z większymi ode mnie psami o resztki hot-doga wątpliwej daty, po prostu bym go wyśmiała. A tu proszę, mając w głowie mozolnie wyryte przekonanie, że dam radę, nie tylko tego dokonałam, ba, wygrałam tę potyczkę, zapewniając sobie prowiant na dalszą wędrówkę. Chyba tak już skonstruowany jest świat. Choćby nie wiem, jak źle było, nie dostaniemy od losu gotowej, złowionej ryby. Zostaje nam dana jedynie wędka. Bez względu na wszystko, zawsze jest jednak jakieś wyjście, tak zwane "światełko w tunelu". Problemem jest jedynie fakt, że musimy sami zawyrokować co z nim zrobimy i równie samodzielnie podjąć działanie.
Myśląc dziś o tym, podczas bolesnej obserwacji dwójki samotnych szczeniąt, zwątpiłam w słuszność swojej teorii. Dla nich los nie przewiduje żadnej wędki. Jak my wszyscy, oni również podlegają prawu silniejszego, wedle którego można już teraz spisać ich na straty. Stałam wówczas za rogiem, badając otwartą ulicę, gdy w jednym z przewróconych metalowych kubłów na śmieci coś zaczęło się poruszać. Śmietnik przeturlał się kilka metrów wzdłuż ulicy uczęszczanej dotychczas jedynie przez złowrogie podmuchy wiatru, pociągające za sobą tumany kurzu i pyłu zburzonych budynków. Po drodze posypały się z niego stare papierzyska, połamane plastiki oraz przezroczyste torebki, które zaraz porwały się do lotu. W chwili, gdy kubeł z impetem uderzył w latarnie, wypadły z niego również dwie puchate kulki. Początkowo wydawało mi się, że są one jedną istotą, były bowiem ze sobą złączone w zaciekłej walce. Przedmiotem sporu, jak można było się spodziewać, było jedzenie. Każdy ze szczeniaków chciał mieć mizerny kąsek na wyłączność. Żaden nie omieszkał przy tym zachować odrobiny dyskrecji. Założę się, że ich warki i wyzwiska roznosiły się echem kilka przecznic dalej. Martwiąc się zarówno o swoje, jak i ich bezpieczeństwo, postanowiłam porzucić swój punkt obserwacyjny i zakończyć ich potyczkę.
-Hej, ściągniecie zaraz na nas cały oddział zombie - warknęłam, stojąc nad nimi, jednak dopiero mój oskarżycielski ton zwrócił na mnie ich uwagę. W momencie zaprzestali walczyć, kuląc po sobie uszy, jak na dźwięk trąb jerychońskich. Na ziemię upadła bezwiednie naznaczona zielonymi plamami kromka chleba.
-Proszę nas nie krzywdzić - zaskamlał jeden z nich, kierując na mnie przepełnione strachem i jednocześnie błaganiem spojrzenie. Drugi zwiesił łeb, pogodzony ze swoim losem, bez względu na to, jaki miałby być. Ciężko było mi orzec, który z nich przejawiał wyższy iloraz inteligencji. Natomiast osądzenie, który obrał dla siebie lepszą strategię, było znacznie łatwiejsze.
-Nie zamierzałam tego robić - odparłam znacznie łagodniej, dotknięta w pewnym stopniu skruszoną postawą szczeniaków.
-Nie jedliśmy bardzo długo. Przestałem już nawet liczyć, ile to dni minęło - kontynuował szkrab, czując się zobowiązanym do wytłumaczenia swojego zachowania. Wyglądał i brzmiał jakby wyznawał mi swoje grzechy podczas spowiedzi.
-To tak, jak my wszyscy. Musicie być bardziej ostrożniejsi, wszędzie mogą czaić się ludzie. Ci bardziej i mniej żywi.
Chociaż i tak to was nie uchroni - pomyślałam, orientując się z niechęcią, że nie przewiduję możliwego scenariusza, tylko stwierdzam fakt. To była jedna z dwóch myśli, która uczepiła się mnie po wypowiedzianych słowach. Drugą był niełatwy dylemat. Z jednej strony żal było mi napotkanych szczeniaków, natomiast z drugiej byłam okropnie zła, że na mnie padło zadecydowanie o ich losie. Możliwość 1.: porzucenie ich samych, pozostawiając im jedynie dzisiejszą lekcję, co zwiększa moje szanse na przeżycie. Możliwość 2.: pomóc szczeniakom, biorąc tym samym dodatkowy balast i stawiając zarówno swój, jak i ich żywot pod znakiem zapytania. Moralność podpowiadała jedno, walcząc o moją uwagę z pierwotnymi instynktami, będącymi w opozycji do niej.
-Musicie się schować. Zaprowadzę was do starej fabryki. Jedno z pomieszczeń socjalnych jest zamknięte na klucz, można się tam dostać jedynie przez dziurę w drzwiach lub używając schodów pożarniczych, o ile wybije się szybę. Dziura jest na tyle mała, że mało który pies zdoła się przez nią przecisnąć, sama miałam z tym problem. Możecie korzystać z tego pomieszczenia tak długo, jak tylko chcecie. Mi już nie będzie potrzebne - oznajmiłam, a na reakcję nie musiałam długo czekać. Nawet cichszy ze szczeniaków bez skrępowania rzucił mi się na szyję, prezentując nagły przypływ euforii i nadziei. Fabryka znajdowała się w niewielkiej odległości od miejsca naszego spotkania, dlatego wędrówka do niej zajęła nam raptem kilkanaście minut. Zaprezentowałam szczeniakom ich nową rezydencję, po czym odcięłam się od nich na dobre, dzieląc się przydatnymi informacjami podczas krótkiego, aczkolwiek życzliwego pożegnania. Gdy opuściłam fabrykę, wokół poderwał się wiatr, rozrzucając walające się po ulicach śmieci z nową siłą. Jego niskie wycie rozchodzące się w zaułkach przyprawiało o dreszcze. Zapobiegawczo, nasłuchując charakterystycznych jęków, ruszyłam w poszukiwaniu nowego lokum. Do moich uszu docierał jedynie szum wiatru.
Poszukiwania do pewnego momentu wydawały się bezowocne. Eksplorowałam kolejne niepozornie wyglądające budki, jak i obszerne hale produkcyjne. Nigdzie jednak nie było dostatecznie bezpiecznie. Nim słońce znacznie obniżyło swoją pozycję na niebie, oddając niechętnie panowanie swemu srebrnemu bratu, zwiedziłam w sumie pięć budynków. Potem zmuszona byłam zdecydować się na najbliższy, gdyż noc miała nadejść lada chwila.
Padło na dawny sklep obuwniczy. Lepszy wróbel w garści, niż gołąb na dachu. Parter był całkowicie przeszklony, co mogło okazać się zgubne, ale ułatwiało też obserwację. W centrum stały wysokie, drewniane lady, a zaraz za nimi znajdowały się (swego czasu ruchome) schody. Udałam się nimi na kolejne piętro. Wszędzie stały lub leżały szerokie regały i buty. Zaczęłam stopniowo badać teren, na którym planowałam spędzić noc. W całym pomieszczeniu unosiły się zapachy drewna, wyprawionej skóry i nikła, choć wyczuwalna woń... karmy? Tak mi się wydawało. Ruszyłam do źródła, z którego dochodziła, a była nim jedna z szafek, posiadająca zamykane drzwiczki. Rysując pazurami o drewnianą powierzchnię, usiłowałam trafić w miejsce, w którym drzwiczki przylegały do szkieletu mebla, aż w końcu mi się to udało. Węch mnie nie mylił. Szafka kryła kilogramy suchej karmy, każdy worek miał przylepioną karteczkę z napisem "na zbiórkę" lub "dla schroniska". Kilka worków zostało rozerwanych i w różnej mierze opróżnionych. W tym momencie usłyszałam ciche uderzanie pazurów o stopnie schodów. Ktoś się zbliżał. Szybko oddaliłam się od znaleziska, zapominając (lub też podświadomie, nie chcąc robić hałasu) zamknąć drzwi szafki. Skryłam się za narożnym regałem, gdyż wydawał się lepszym schronieniem, niż tradycyjny. Dodatkowo miałam wręcz idealny podgląd na miejsce, w którym schody przeradzały się w panele piętra. Liczyłam, że zapach mnie nie zdradzi, że wszechobecna woń butów go zamaskuje. Początkowo znad poziomu podłogi wynurzyły się białe, szpiczaste uszy, następnie pysk z wymalowaną pewnością siebie, co podpowiedziało mi, że nie jest tu pierwszy raz. Zaraz za nim mocna szyja, tors, długie łapy i ogon. Całość składa się na dużego, białego owczarka. Odrzuciłam plan pojedynkowania się z nim. Pozostała tylko ucieczka lub modlitwa, że moja obecność nie zostanie przez niego odkryta.
Malcolm?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz