Prawdę powiedziawszy wejście do pociągu prawdopodobnie uratowało mi życie. Gdy tylko weszłam do jednego z dalszych wagonów, rozglądając się po porozrzucanych w nim gratach, usłyszałam charakterystyczny dźwięk. Trupy nadchodziły. Z duszą na ramieniu zanurkowałam za stertę walizek. Słyszałam, jak obijają się o ściany pociągu, napotykając go na swojej drodze. Próbowałam uspokoić oddech, który momentami stawał się niebezpiecznie głośny. Przerażona wyglądałam zza rogu, mając na oku wejście do wagonu. Przeklinałam to, że, wabiona panującą wtedy ciszą, nie zamknęłam za sobą ciężkich, czerwonych drzwi. Znieruchomiałam, bojąc się poruszyć choćby o milimetr. Po odgłosach nie mogłam precyzyjnie ocenić, ile szwendaczy było w tunelu, ale wyobraźnia przedstawiała mi same najgorsze scenariusze. Dziesięć? Piętnaście? Jeszcze więcej? Z pewnością nie miałabym z nimi szans. Oby tylko tutaj nie weszły. Moja sierść w dalszym ciągu jeżyła się mimowolnie. Za każdym razem, gdy do moich uszu dobiegał jakiś niepokojący stukot czy świst, z trudem powstrzymywałam się od nerwowego podskoczenia. Nawet nie zauważyłam, że w pewnym momencie moje ciało zaczęło się mimowolnie trząść.
Gdy już byłam niemalże pewna, że mój koniec jest niebezpiecznie bliski, zdałam sobie sprawę, że zawodzenie nie było już takie przytłaczające. Nadstawiłam uszu, próbując wyłapać jakiekolwiek odchylenia od normy. Odgłos cichł stopniowo, aż wreszcie całkiem zniknął w którymś z odległych korytarzy. Dla pewności odczekałam jeszcze kilka minut, w międzyczasie kierując się do dalszych wagonów, w przeciwną stronę od zagrożenia. Raptem po chwili dotarłam na sam koniec pociągu. Do tylnych drzwi. Były zamknięte, blokując mi tym widok na tory. Kolejny dreszcz, sygnalizujący potencjalne niebezpieczeństwo. Powinnam była zostać w centrum sfory.
Przez myśl przebiegło mi coś, co wcześniej widziałam w pociągu. Zaraz po otwarciu drzwi, w oczy rzucił mi się ogólny rozgardiasz. Bagaże porozrzucane na podłodze w bezładzie. Wiele toreb było porozrywanych bądź po prostu odpiętych, jakby ktoś w pośpiechu chciał zabrać z nich rzeczy. Zdecydowanie panowała tam nieprzyjazna atmosfera, skłaniająca do rozmyślań, co też mogło się tam zdarzyć, że ludzie zostawili za sobą aż takie pobojowisko. Zniszczone materiały były rozwleczone po podłodze, niczym czyjeś pokiereszowane szczątki. Jednak nawet w tym chaosie coś zdecydowanie przyciągało wzrok. W jednej z walizek, niewielkiej, kiedyś niebieskiej, choć teraz raczej brudnoszarej, znajdowała się zabawka. Mały, pluszowy piesek, na przekór wszystkiemu stojący na baczność na swoim stanowisku. Od razu mnie urzekł i przykuł moją uwagę znacznie skuteczniej, niż rośliny gęsto porastające ściany i sufit. Miał jasnobrązowe, przybrudzone futerko, a długie, ciemniejsze uszy, dodawały mu uroczego wyrazu. Jeden z czarnych guzików, mających symbolizować oko, został odpruty. Nie mogłam odmówić jednookiej maskotce uroku. Bardzo chciałam zabrać ją ze sobą, by, jeśli nadarzyłaby się taka okazja, podarować pluszaka jakiemuś szczeniakowi, który, pewnie zagubiony, jakimś cudem dotarłby do sfory. Lecz wolałam w pierwszej kolejności zająć się szukaniem białej pleśni. W końcu to dla niej przeznaczone było miejsce w mojej torbie. Urocza zabawka musiała poczekać na swoją kolej.
Teraz upominałam się za to w myślach. Bardzo chciałam wrócić po upatrzony przedmiot, wiedziałam jednak, że nie ma na to czasu. Wszak piesek znajdował się w pierwszym wagonie, zaraz po powalonej lokomotywie. Wracanie tam byłoby nie tylko dosyć czasochłonne, (w końcu lawirowanie między stertami porzuconych rupieci i próby unikania wszelkich dziur w deskach składających się na podłogę nie było łatwe i przyjemne) ale także stosunkowo niebezpieczne. Jeśli któryś ze szwendaczy został w tyle, wyprawa po kukiełkę oznaczałaby zbliżenie się do niego. Jedynym co osiągnęłabym w ten sposób, byłaby moja zwiększona szansa na śmierć. Wolałam tak nie ryzykować.
Choć trudno było mi się zebrać w sobie, szybko pojęłam, że najmądrzejszym pomysłem byłby po prostu bieg w szaleńczym tempie. Mimo że, logicznie patrząc, zagrożenie raczej już minęło, dalej nie mogłam się uspokoić. Przez dobrą minutę chodziłam od jednego krańca wagonu do drugiego, stawiając niepewne, nerwowe kroki. Nie mogłam tu jednak tkwić w nieskończoność, prawda? Nie mogłam też oczekiwać, że któryś z szeptaczy bohatersko przybędzie tu, by mnie ocalić. Nawet gdyby ktoś faktycznie przejął się moim zniknięciem, nie byłoby tak łatwo mnie znaleźć. Po pierwsze dlatego, że nie obrałam typowej drogi do zachodniego skrzydła, tylko zboczyłam z oklepanej ścieżki. Po drugie, ten korytarz ogółem nie był chyba za często odwiedzany, przynajmniej wnioskując po tym, że pociąg nie został do tej pory splądrowany. I, finalnie, po trzecie, gdybym usłyszała na zewnątrz jakieś dźwięki, prędzej zamarłabym ze strachu i schowałabym się w którejś z większych walizek, niż dobrowolnie wyszła na zewnątrz. Musiałam więc sama opanować sytuację.
Wzięłam głęboki oddech, z obawą wpatrując się w drzwi przede mną, jakby oczekując, że, w sekundzie gdy je otworzę, wyskoczy na mnie jakiś potwór. Na trzy. Nerwowo przebierałam łapami, nim jeszcze zaczęłam odliczać. Raz. Dwa. Trzy!
Pchnęłam ciężkie drzwi, z trudem je uchylając. Wyskoczyłam na tory, zgrabnie lądując na nawierzchni i natychmiast rzuciłam się przed siebie. Zamierzałam ponownie wykorzystać moją szybkość. Biegłam ile sił w łapach, sprintem pokonując kolejne metry. Nie miałam w sobie wystarczająco dużo odwagi, by się odwrócić. Zbyt przerażała mnie myśl, że coś może być za mną. Skupiałam się na oddechu, spokojnym i miarowym. Nie chciałam zbyt szybko się zmęczyć. Gnałam naprzód w losowym kierunku, kompletnie zapominając o upływającym czasie. Nie miałam pojęcia ile minut minęło, trudno było to ocenić tutaj, w Metrze, gdzie krajobraz wszędzie był taki sam.
Po dłuższej chwili zabrakło mi tchu. Tak morderczy bieg wykończyłby nawet charta. Oparłam się o chłodną ścianę, dysząc ciężko. Z trudem powstrzymywałam odruch wymiotny. Miałam dosyć. Zarówno wysiłku, jak i stresu.
Dalej łapiąc oddech, spojrzałam za siebie, aby skontrolować sytuacje. Czysto. Nadstawiłam uszu i wciągnęłam w nozdrza zatęchłe powietrze. Absolutnie nic. Szwendacze zniknęły. Wreszcie mogłam odetchnąć z ulgą. Nie omieszkałam się z korzystać z chwili wytchnienia i odpocząć. Nie chciałam jednak zostawać w jednym miejscu zbyt długo. Gdy tylko moje ciało w jakimś stopniu zregenerowało się po tym wyścigu, ruszyłam dalej. Niemrawo wlokłam się po torach, modląc się, by moja wędrówka wreszcie się skończyła. Mój łeb przez większość czasu pozostawał smutno zwieszony. Głowę podnosiłam tylko co kilkadziesiąt metrów, kontrolnie, by sprawdzić, czy nic nie czai się w pobliżu. Lecz nagle dostrzegłam coś znacznie ciekawszego.
Mimo całego wyczerpania, prawie podskoczyłam z radości, gdy ujrzałam niewielkie, białe kępki na suficie. Mimowolnie się uśmiechnęłam, wyjątkowo szeroko jak na kogoś, kto na co dzień woli trzymać swoje emocje w ukryciu. Biała pleśń! Bez problemu znalazłam jej więcej na ścianach. Prawdę powiedziawszy, było jej na pęczki. Bezzwłocznie wzięłam się za zdrapywanie z betonu cennej rośliny, wrzucając kawałeczki do torby. Zajęło mi to chwilę, ale sakiewka została zapełniona prawie po same brzegi. Z dumą spojrzałam na swoje dzieło. Chyba nikt nie spodziewał się, że uda mi się znaleźć aż tak dużo pleśni.
Lecz podekscytowanie szybko ustąpiło miejsca kolejnej fali niepokoju. Czekał mnie, mam nadzieję, ostatni trudny wybór. Jak wrócić do centrum sfory? Nie podoba mi się myśl, że w drogę powrotną miałabym udać się po własnych śladach. Co prawda dałoby mi to możliwość zabrania ze sobą maskotki znalezionej w pociągu, ale również zwiększyłoby moje szanse na ponowne wpadnięcie na grupę szwendaczy. Zdecydowanie nie byłam na to przygotowana, a za drugim razem mogłam nie mieć tyle szczęścia. Druga opcja natomiast była... odpowiednia raczej dla szaleńca. Czy nie łatwiej byłoby mi zachować życie, gdybym postanowiła wyjść na powierzchnie? Napotkane stado było naprawdę spore. Nie wierzyłam, że tam, na górze, również natknę się na taką chmarę. O tej godzinie teren wokół Metra powinien już zostać oczyszczony przez Szeptaczy. Możliwe nawet, że wędrując po ulicach, spotkam któregoś z nich, a on bez oporów odprowadzi mnie do głównej siedziby. Tak, to zdecydowanie wydawało się znacznie rozsądniejszym pomysłem.
Moira postanawia wrócić do sfory, wychodząc przy tym na powierzchnię.
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz