Podjąłem więc decyzję, że wrócę do miejsca, w którym się rozdzieliliśmy. Powinna dalej tam siedzieć, co ułatwiłoby mi poszukiwania zguby. Wystarczająco ją już nastraszyłem. Przy odrobinie szczęścia mogło okazać się nawet, że przeraziła się do tego stopnia, iż zostawi mnie w spokoju. Mimo żwawego kroku nie uszedłem szczególnie daleko. Jeśli nie zmniejszę tempa, dotarcie do sterty opon powinno mi zająć raptem kilkanaście minut. Nie chciałem jednak wracać po własnych śladach, z dwóch powodów. Po pierwsze, obawiałem się, że moja obecność mogła przyciągnąć szwendaczy, które właśnie szły moim tropem. Wolałem nie wpaść przypadkowo w całe stado. Po drugie, odezwała się we mnie natura poszukiwacza. Obierając inną trasę, mogłem rozciągnąć swój patrol na znacznie obszerniejszy teren. Istniało duże prawdopodobieństwo, że w ten sposób znajdę coś przydatnego lub chociaż zauważę coś, co należałoby przekazać Xavierowi. Dobrze znałem tę część Miasta. Wiedziałem, że wystarczyło ujść jeszcze kilkanaście kroków, skręcić za rogiem, przejść jedną, krótką alejkę i znowu skręcić, by znaleźć drogę powrotną do Decoy.
Szedłem spokojnie, bez zbędnego pośpiechu, nieco znużony, ale stale czujny. Coś jednak umknęło mojej uwadze. Nagle do moich uszu wdarł się huk. Odruchowo podskoczyłem, odwracając się w stronę niepokojącego dźwięku. Oniemiałem z wrażenia, gdy zobaczyłem, jak ogromna wieża ze śmieci zadrżała w posadach. Z jej szczytu osunęły się arkusze blachy, uderzając o ziemię z głośnym brzdękiem. Odgłosowi obijającego się metalu szybko zaczął towarzyszyć inny, równie nieprzyjemny - zawodzenie trupów. Obróciłem się, jeżąc sierść. Wylały się zza ściany budynku, szły na mnie całą grupą. Zimny dreszcz przebiegł mi po plecach. Nie było czasu, by je zliczać. Musiałem walczyć.
Skoczyłem do przodu, w ułamku sekundy powalając pierwszego z nich, jednym ciosem. Z drugim było więcej problemu. Wyciągnął w moim kierunku rękę. Złapałem za przegub, ciągnąc do siebie umarlaka. Padł na ziemię. Dobiłem go. Trzeci prawie potknął się o truchło swego towarzysza. Odbiłem się od zwłok, skacząc prosto na wroga, jeszcze w locie rozrywając mu krtań. Następny, znacznie wyższy niż poprzednie. Najpierw cios w kolano. Naparłem nań całym ciałem, słysząc trzask łamanych kości. Z rykiem padł na ziemię, gdzie skróciłem jego żywot. Kolejny. Okrążyłem go od tyłu, korzystając ze sporej odległości, która dzieliła mnie od reszty szwendaczy. Pierwsze ugryzienie było nieskuteczne. Złapałem za grubą kurtkę, szarpiąc ją wściekle, aż wióry poharatanego materiału wzleciały w powietrze. Potem decydujący atak, prosto w tył głowy. Zmiażdżyłem czaszkę bez trudu. Jeszcze jeden. Powoli traciłem na szybkości. Skoczyłem między dwie kreatury, unikając bycia złapanym przez ich ostre szpony. Rzucałem się z furią, nie panując już tak dobrze jak wcześniej nad każdym ciosem. Niczym taran rozgromiłem stado, pozostawiając po sobie istnie masakryczną scenę. Po mojej krótkiej sierści spływały strugi krwi i szlamowatych flaków. Splunąłem, czując okropny smak w pysku.
Ale to nie był koniec. Zostały trzy. Dopiero w trakcie tej chwili przerwy z całą siłą uderzyła we mnie fala wyczerpania. Dyszałem ciężko, nieomal słaniając się na łapach. Zlikwidowałem zdecydowanie za dużo przeciwników jak na jeden dzień. Zacząłem się cofać, warcząc przy tym gardłowo, by zwrócić uwagę potwora najbliżej mnie. Musiałem oddzielić go od grupy, inaczej miałem marne szanse na wygraną. Niespodziewany wypad trupa sprawił, że straciłem równowagę. Ledwo umknąłem zaciskającej się dłoni, potykając się o coś, co znalazło się na mojej drodze. Runąłem na ziemię z głuchym hukiem, czując kolejny dopływ adrenaliny. Kopnięciem odepchnąłem od siebie szwendacza, sprawiając, że i on upadł. Złapałem za długie, jasne włosy, niemalże odrywając cały skalp. Po sekundzie gorączkowych starań zęby dosięgnęły głowy i bez litości zacisnęły się na czaszce.
Pozostała dwójka nie zamierzała czekać, aż jakimś cudem wykaraskam się z tarapatów. Ruszyła wspólnie, jak jeden organizm napędzany żądzą mordu. Z trudem wykonałem unik, dalej leżąc na ziemi. Nim wróg zdołał przypuścić kolejny atak, podniosłem się i dramatycznym skokiem umknąłem kolejnemu ciosowi. Kilka kroków wystarczyło, by obiec trupy, dostając się przy tym na ich wrażliwe, niepilnowane tyły. Potem wystarczyły już tylko dwa precyzyjne ciosy. Jatka się skończyła.
– Może chciałam sprawdzić, czy bez problemu uszedłbyś z życiem, gdybym teraz, natychmiast ściągnęła na ciebie zgraję zombie? – powiedziała z szyderczą, prześmiewczą nutą, patrząc na mnie wymownie, jasno nawiązując do mojej poprzedniej wypowiedzi.
Niewzruszona ruszyła naprzód, w stronę Metra, próbując mnie wyminąć. Szybkim ruchem zagrodziłem jej drogę, niemal wpijając łapę w ziemię tuż przed nią. Zacisnąłem palce, wzburzając pazurami glebę. Na podłożu zostały cztery głębokie, szarpane wyrwy. Schyliłem się, ponownie stając z nią niemalże pysk w pysk. Miałem wrażenie, że całe jej ciało było raptem niewiele większe od mojego łba. Utkwiłem w jej drobnej sylwetce szaleńcze, nieugięte spojrzenie. Cofnęła się o kilka krótkich kroków, żałośnie jeżąc przy tym sierść na grzbiecie.
– Jak mogłaś pewnie zobaczyć, nie sprawiło mi to większego problemu – wycedziłem ze złością, nieco przeinaczając przy tym historię. Prawdę powiedziawszy stanąłem oko w oko ze śmiercią.
Przeszywałem ją wzrokiem jeszcze przez kilka wyjątkowo długich sekund, sprawiając, że Decoy, mimo całego swojego animuszu, mimowolnie się skuliła. Zawisnąłem nad nią niczym sęp kołujący nad swoją dogorywającą ofiarą. Postawiłem krok do przodu, na tyle długi, by ponownie znaleźć się tuż przy niej samicy. Ponownie się wycofała. Prychnąłem z dezaprobatą, patrząc na jej marne próby ujścia z życiem. Pchnąłem ją pyskiem, raczej delikatnie, lecz to wystarczyło, by straciła równowagę. Z cichym jękiem upadła, wzbijając w powietrze chmurę kurzu i pyłu. Trudno mi było stwierdzić, czy faktycznie była na tyle słaba, by ten cios ją pokonał, czy raczej kluczową rolę odegrało tu zaskoczenie. Cierpliwie czekałem aż z powrotem podźwignie się na łapy, przy okazji czujnie lustrując otoczenie. Staliśmy tu już jakiś czas, na otwartej przestrzeni, zupełnie nieosłonięci. Ktoś lub coś z powodzeniem mogło podkraść się całkiem niezauważone. Usunąłem się na bok, widząc jak otrzepuje się z różnych zanieczyszczeń. Uniosłem brew w geście powątpiewania nad zasadnością tego czynu. Po prowizorycznej toalecie nie wyglądała wiele lepiej. Białe partie sierści samicy w dalszym ciągu miały raczej nieprzyjemny, brązowoszary odcień. Choć nie odezwała się ani słowem, mogłem bez trudu dostrzec irytację, którą wręcz emanowała jej postawa. Wyminęła mnie szybkim, zdecydowanym krokiem, zapewne chcąc już tylko dotrzeć do centrum podziemia i uwolnić się od swojego nieobliczalnego towarzysza.
– Nie idziemy do Metra – rzuciłem z przewrotnym uśmiechem, spodziewając się pełnego udręki westchnienia. Cisza. Musiała do perfekcji opanować sztukę ukrywania swoich emocji, gdy było to potrzebne.
Prawdopodobnie się zatrzymała, nie słyszałem bowiem nawet szmeru. Staliśmy tyłem do siebie. Decoy zapewne patrzyła się z utęsknieniem w stronę stacji, myśląc o, być może, ciepłym posiłku i odrobinie wody, a potem kojącym odpoczynku. Ja z kolei stale przyglądałem się monotonnemu krajobrazowi. Miejski pejzaż dawno poddał się sile natury. Powalone budynki i te, które jeszcze jakimś cudem stały na baczność, niekiedy nawet i w całości były obleczone przez dzikie rośliny. Zielone pnącza niestrudzenie wspinały się po wysokich, betonowych ścianach, nadając aglomeracji niemal wiejski wyraz.
Wydawało mi się, że w odpowiedzi coś wyszeptała, nie skupiałem się jednak na tym. Mogła zarówno za mną podążyć, jak i odłączyć się od przymałego konwoju, wracając tym samym do podziemia. Obie opcje były równie dobre, przynajmniej dla mnie. Dla Decoy z kolei korzystniejsza była ta pierwsza. Wszak mogę być jej szkołą życia.
Nie odwracając się, ruszyłem w drogę. Nie chciałem sprawiać wrażenia, jakby interesował mnie los tego szczyla. Czas na sprawdzanie, czy poszła po moich śladach, przyjdzie później. Szybkim kłusem przemierzałem zdewastowane ulice. Moje pazury przy każdym kroku uderzały o asfalt z cichym zgrzytem. Irytowało mnie to. Nawet najdrobniejszy dźwięk mógł zwrócić uwagę kogoś nieprzychylnego. Byłem już zmęczony, wręcz wyczerpany. Załatwiłem kilku szwendaczy, gdy tutaj szliśmy, nie mówiąc już o całej tej zgrai, którą napuściła na mnie Decoy. Skrzywiłem się na myśl, że cały czas byłem pokryty zaschniętymi flakami. Zastanawiałem się, czy moja sierść nie przybrała przypadkiem brunatnoczerwonego koloru. Zabawne. Negowałem samicę za to, że nie zachowuje podstawowej higieny, jednocześnie sam przechadzając się po Mieście, wyglądając jak nierealna bestia z piekła rodem. Ze względu na mój brak siły i energii, rozsądniej byłoby wrócić do Metra. Musiałem jednak sprawdzić jeszcze jedno miejsce. Nie raz pracowałem ponad swoje możliwości, od świtu do nocy, prawdę powiedziawszy harując jak dziki wół. Pchała mnie do tego nie tylko, niekiedy wręcz chorobliwa, ambicja, ale również Xavier, który niezmiennie narzucał szalone tempo pracy. Takie życie.
Jeśli wierzyć plotkom, gdzieś w zachodniej części terenu, niebezpiecznie blisko jednego z wejść do Metra, kręcił się jakiś podejrzany osobnik. Mówiło o tym kilkoro członków sfory, lecz żaden z nich nie mógł opisać tajemniczego przybysza. Twierdzili, że nieznajoma sylwetka jedynie mignęła za rogiem, tylko po to, by po sekundzie rozpłynąć się jak fatamorgana. Nikt z naocznych świadków nie mógł nawet potwierdzić, czy intruzem był pies, czy może jakieś inne zwierzę. Nie otrzymałem co prawda formalnego rozkazu sprawdzenia tego, lecz owa kwestia była dla mnie nad wyraz interesująca. Poza tym, choć nie czułem się szczególnie związany z resztą stada, wolałem, by nikt podejrzany nie kręcił się po jego terytorium. Bądź co bądź, niejednokrotnie ryzykowałem życie, by oczyścić Strefę ze szwendaczy. Nie miałem ochoty, by ktoś panoszył się po tak przygotowanym Mieście i jego okolicach, korzystając z moich umiejętności.
Pewnym krokiem przemierzałem coraz to nowsze uliczki, korzystając przy tym z mapy, która zdążyła wyklarować mi się w głowie. Nie myliłem się. Na powierzchni spędzałem więcej czasu niż niemal każdy inny pies ze sfory, można więc powiedzieć, że czułem się tu pewniej i bezpieczniej niż w korytarzach Metra. Choć wielokrotnie musiałem skręcać, droga była w gruncie rzeczy łatwa do zapamiętania. Co chwilę wyrastał przede mną nowy punkt charakterystyczny, upewniając mnie w tym, że wybrałem właściwą trasę. Duży, czerwono-biały znak. Trzy wraki aut, poustawiane jeden na drugim. Ogromna wyrwa w asfalcie, ziejąca niepokojącą czernią. Kafejka z przeszklonymi drzwiami, chętnie eksponująca sekrety swojego wnętrza. Byłem coraz bliżej.
Dotarło do mnie, że najwyższy czas sprawdzić, czy dalej mam smarkacza na ogonie. Odwróciłem się, spodziewając się widoku smętnie człapiącej za mną Decoy. Spotkało mnie jednak coś zupełnie innego.
Silne uderzenie w bok, od którego aż straciłem dech. Aż dziwne, że żebra nie poddały się pod naporem. Odrzuciło mnie na dobre dwa metry, lecz, jakimś cudem, nie upadłem. Nim zdążyłem zorientować się, co właśnie zaszło, padł kolejny cios. Pazury brutalnie przejechały po mojej skórze. Przeorawszy grzbiet, skierowały swoje tory w stronę klatki piersiowej, gotowe zadać kolejne rany. Odskoczyłem gwałtownie, odzyskując przytomność umysłu. Spojrzałem w stronę domniemanego przeciwnika. Zombie? Czy właśnie nadeszła moja śmierć?
Ponownie się pomyliłem. Pies. Zapewne intruz, którego tu widzieli. Zrobił następny raptowny wypad. Przypadłem do ziemi, pozwalając mu przeskoczyć nade mną. Natychmiast poderwałem się na łapy, korzystając z ułamka sekundy, podczas którego stał tyłem do mnie. Warcząc rzuciłem się do przodu, jak taran, uderzając z całą siłą w przeciwnika. Głuche stęknięcie bólu towarzyszyło jego obaleniu. Doskoczyłem do intruza, natychmiast skupiając się na witalnych punktach. Był zdezorientowany, nie zdążył się nawet podnieść. Pewnie chwyciłem za kark, czując, jak moje zęby bez trudu przecinają tkanki obcego. Poprawiłem chwyt, sprawiając, że kły wyrządziły jeszcze więcej szkody. Nieodwołalnie zacisnąłem szczęki, sprowadzając na niego wyrok pewnej śmierci. Nie mógł już się uwolnić. Bez zawahania szarpnąłem łbem. Trzask. Pisk. Ostatni oddech. Potem osunął się bez życia, ze złamany karkiem i zgruchotanymi kręgami.
Otworzyłem pysk, wypuszczając z morderczego uścisku swoją martwą ofiarę. Szeroko rozstawiłem łapy, stojąc z głową nisko przy gruncie. Dyszałem ciężko, odczuwając już ból, który zaczął przedzierać się przez ochronną warstwę adrenaliny. Zdecydowanie za duszo wysiłku na dziś.
Kątem oka dostrzegłem Decoy. Zatrzymała się w pół kroku kilkanaście metrów dalej, z szokiem wymalowanym na pysku. Wyglądała, jakby zauważyła nieprzyjaciela już wcześniej. Chciała, by mnie pokonał, czy raczej nie zdążyła wydać ostrzegawczego okrzyku?
– Dlatego właśnie zawsze trzeba być czujnym – wydyszałem z trudem, z przekąsem, chcąc przykryć moją niekompetencję rzekomą lekcją dla młodej.
– Jakim cudem? – wyszeptała, ze zdziwieniem przypatrując się zwłokom najeźdźcy. Pies nie był rasowy, a w każdym razie jego wygląd nie przywodził mi na myśl żadnego typu, jaki kiedykolwiek spotkałem. Nie można mu było jednak odmówić imponujących rozmiarów. Był doprawdy ogromny, wyższy i cięższy ode mnie. Jego krótka, szaroniebieska sierść, splamiona jasną krwią, mieniła się w powoli zachodzącym słońcu.
– Musisz działać szybko. Nie ma czasu na bezsensowne rozmyślania – zacząłem, wreszcie wracając do w miarę normalnego tempa oddechu, mimo doskwierającego mi kłucia w okolicach żeber. – Ach, i uderzaj tylko w najważniejsze punkty. Zawsze. Nie możesz zawahać się przed zadaniem decydującego ciosu. – Ruchem łba wskazałem na zadane psu rany. W zasadzie była tylko jedna - na szyi.
Podniosłem łeb, obdarzając pełnym zmęczenia spojrzeniem Decoy. Czas wracać. Zrobiłem, co do mnie należało. Co prawda w innych okolicznościach zapewne wypytał bym intruza, co robi na terenach sfory, a może nawet, jeśli tylko uznałbym jego wypowiedzi za wystarczająco sensowne, zabrałbym go do siedziby. Nie mogłem jednak obdarzać choć krztyną zaufania kogoś, kto próbował mi się rzucić do gardła.
~*~
Niewzruszona ruszyła naprzód, w stronę Metra, próbując mnie wyminąć. Szybkim ruchem zagrodziłem jej drogę, niemal wpijając łapę w ziemię tuż przed nią. Zacisnąłem palce, wzburzając pazurami glebę. Na podłożu zostały cztery głębokie, szarpane wyrwy. Schyliłem się, ponownie stając z nią niemalże pysk w pysk. Miałem wrażenie, że całe jej ciało było raptem niewiele większe od mojego łba. Utkwiłem w jej drobnej sylwetce szaleńcze, nieugięte spojrzenie. Cofnęła się o kilka krótkich kroków, żałośnie jeżąc przy tym sierść na grzbiecie.
– Jak mogłaś pewnie zobaczyć, nie sprawiło mi to większego problemu – wycedziłem ze złością, nieco przeinaczając przy tym historię. Prawdę powiedziawszy stanąłem oko w oko ze śmiercią.
Przeszywałem ją wzrokiem jeszcze przez kilka wyjątkowo długich sekund, sprawiając, że Decoy, mimo całego swojego animuszu, mimowolnie się skuliła. Zawisnąłem nad nią niczym sęp kołujący nad swoją dogorywającą ofiarą. Postawiłem krok do przodu, na tyle długi, by ponownie znaleźć się tuż przy niej samicy. Ponownie się wycofała. Prychnąłem z dezaprobatą, patrząc na jej marne próby ujścia z życiem. Pchnąłem ją pyskiem, raczej delikatnie, lecz to wystarczyło, by straciła równowagę. Z cichym jękiem upadła, wzbijając w powietrze chmurę kurzu i pyłu. Trudno mi było stwierdzić, czy faktycznie była na tyle słaba, by ten cios ją pokonał, czy raczej kluczową rolę odegrało tu zaskoczenie. Cierpliwie czekałem aż z powrotem podźwignie się na łapy, przy okazji czujnie lustrując otoczenie. Staliśmy tu już jakiś czas, na otwartej przestrzeni, zupełnie nieosłonięci. Ktoś lub coś z powodzeniem mogło podkraść się całkiem niezauważone. Usunąłem się na bok, widząc jak otrzepuje się z różnych zanieczyszczeń. Uniosłem brew w geście powątpiewania nad zasadnością tego czynu. Po prowizorycznej toalecie nie wyglądała wiele lepiej. Białe partie sierści samicy w dalszym ciągu miały raczej nieprzyjemny, brązowoszary odcień. Choć nie odezwała się ani słowem, mogłem bez trudu dostrzec irytację, którą wręcz emanowała jej postawa. Wyminęła mnie szybkim, zdecydowanym krokiem, zapewne chcąc już tylko dotrzeć do centrum podziemia i uwolnić się od swojego nieobliczalnego towarzysza.
– Nie idziemy do Metra – rzuciłem z przewrotnym uśmiechem, spodziewając się pełnego udręki westchnienia. Cisza. Musiała do perfekcji opanować sztukę ukrywania swoich emocji, gdy było to potrzebne.
Prawdopodobnie się zatrzymała, nie słyszałem bowiem nawet szmeru. Staliśmy tyłem do siebie. Decoy zapewne patrzyła się z utęsknieniem w stronę stacji, myśląc o, być może, ciepłym posiłku i odrobinie wody, a potem kojącym odpoczynku. Ja z kolei stale przyglądałem się monotonnemu krajobrazowi. Miejski pejzaż dawno poddał się sile natury. Powalone budynki i te, które jeszcze jakimś cudem stały na baczność, niekiedy nawet i w całości były obleczone przez dzikie rośliny. Zielone pnącza niestrudzenie wspinały się po wysokich, betonowych ścianach, nadając aglomeracji niemal wiejski wyraz.
Wydawało mi się, że w odpowiedzi coś wyszeptała, nie skupiałem się jednak na tym. Mogła zarówno za mną podążyć, jak i odłączyć się od przymałego konwoju, wracając tym samym do podziemia. Obie opcje były równie dobre, przynajmniej dla mnie. Dla Decoy z kolei korzystniejsza była ta pierwsza. Wszak mogę być jej szkołą życia.
Nie odwracając się, ruszyłem w drogę. Nie chciałem sprawiać wrażenia, jakby interesował mnie los tego szczyla. Czas na sprawdzanie, czy poszła po moich śladach, przyjdzie później. Szybkim kłusem przemierzałem zdewastowane ulice. Moje pazury przy każdym kroku uderzały o asfalt z cichym zgrzytem. Irytowało mnie to. Nawet najdrobniejszy dźwięk mógł zwrócić uwagę kogoś nieprzychylnego. Byłem już zmęczony, wręcz wyczerpany. Załatwiłem kilku szwendaczy, gdy tutaj szliśmy, nie mówiąc już o całej tej zgrai, którą napuściła na mnie Decoy. Skrzywiłem się na myśl, że cały czas byłem pokryty zaschniętymi flakami. Zastanawiałem się, czy moja sierść nie przybrała przypadkiem brunatnoczerwonego koloru. Zabawne. Negowałem samicę za to, że nie zachowuje podstawowej higieny, jednocześnie sam przechadzając się po Mieście, wyglądając jak nierealna bestia z piekła rodem. Ze względu na mój brak siły i energii, rozsądniej byłoby wrócić do Metra. Musiałem jednak sprawdzić jeszcze jedno miejsce. Nie raz pracowałem ponad swoje możliwości, od świtu do nocy, prawdę powiedziawszy harując jak dziki wół. Pchała mnie do tego nie tylko, niekiedy wręcz chorobliwa, ambicja, ale również Xavier, który niezmiennie narzucał szalone tempo pracy. Takie życie.
Jeśli wierzyć plotkom, gdzieś w zachodniej części terenu, niebezpiecznie blisko jednego z wejść do Metra, kręcił się jakiś podejrzany osobnik. Mówiło o tym kilkoro członków sfory, lecz żaden z nich nie mógł opisać tajemniczego przybysza. Twierdzili, że nieznajoma sylwetka jedynie mignęła za rogiem, tylko po to, by po sekundzie rozpłynąć się jak fatamorgana. Nikt z naocznych świadków nie mógł nawet potwierdzić, czy intruzem był pies, czy może jakieś inne zwierzę. Nie otrzymałem co prawda formalnego rozkazu sprawdzenia tego, lecz owa kwestia była dla mnie nad wyraz interesująca. Poza tym, choć nie czułem się szczególnie związany z resztą stada, wolałem, by nikt podejrzany nie kręcił się po jego terytorium. Bądź co bądź, niejednokrotnie ryzykowałem życie, by oczyścić Strefę ze szwendaczy. Nie miałem ochoty, by ktoś panoszył się po tak przygotowanym Mieście i jego okolicach, korzystając z moich umiejętności.
Pewnym krokiem przemierzałem coraz to nowsze uliczki, korzystając przy tym z mapy, która zdążyła wyklarować mi się w głowie. Nie myliłem się. Na powierzchni spędzałem więcej czasu niż niemal każdy inny pies ze sfory, można więc powiedzieć, że czułem się tu pewniej i bezpieczniej niż w korytarzach Metra. Choć wielokrotnie musiałem skręcać, droga była w gruncie rzeczy łatwa do zapamiętania. Co chwilę wyrastał przede mną nowy punkt charakterystyczny, upewniając mnie w tym, że wybrałem właściwą trasę. Duży, czerwono-biały znak. Trzy wraki aut, poustawiane jeden na drugim. Ogromna wyrwa w asfalcie, ziejąca niepokojącą czernią. Kafejka z przeszklonymi drzwiami, chętnie eksponująca sekrety swojego wnętrza. Byłem coraz bliżej.
Dotarło do mnie, że najwyższy czas sprawdzić, czy dalej mam smarkacza na ogonie. Odwróciłem się, spodziewając się widoku smętnie człapiącej za mną Decoy. Spotkało mnie jednak coś zupełnie innego.
Silne uderzenie w bok, od którego aż straciłem dech. Aż dziwne, że żebra nie poddały się pod naporem. Odrzuciło mnie na dobre dwa metry, lecz, jakimś cudem, nie upadłem. Nim zdążyłem zorientować się, co właśnie zaszło, padł kolejny cios. Pazury brutalnie przejechały po mojej skórze. Przeorawszy grzbiet, skierowały swoje tory w stronę klatki piersiowej, gotowe zadać kolejne rany. Odskoczyłem gwałtownie, odzyskując przytomność umysłu. Spojrzałem w stronę domniemanego przeciwnika. Zombie? Czy właśnie nadeszła moja śmierć?
Ponownie się pomyliłem. Pies. Zapewne intruz, którego tu widzieli. Zrobił następny raptowny wypad. Przypadłem do ziemi, pozwalając mu przeskoczyć nade mną. Natychmiast poderwałem się na łapy, korzystając z ułamka sekundy, podczas którego stał tyłem do mnie. Warcząc rzuciłem się do przodu, jak taran, uderzając z całą siłą w przeciwnika. Głuche stęknięcie bólu towarzyszyło jego obaleniu. Doskoczyłem do intruza, natychmiast skupiając się na witalnych punktach. Był zdezorientowany, nie zdążył się nawet podnieść. Pewnie chwyciłem za kark, czując, jak moje zęby bez trudu przecinają tkanki obcego. Poprawiłem chwyt, sprawiając, że kły wyrządziły jeszcze więcej szkody. Nieodwołalnie zacisnąłem szczęki, sprowadzając na niego wyrok pewnej śmierci. Nie mógł już się uwolnić. Bez zawahania szarpnąłem łbem. Trzask. Pisk. Ostatni oddech. Potem osunął się bez życia, ze złamany karkiem i zgruchotanymi kręgami.
Otworzyłem pysk, wypuszczając z morderczego uścisku swoją martwą ofiarę. Szeroko rozstawiłem łapy, stojąc z głową nisko przy gruncie. Dyszałem ciężko, odczuwając już ból, który zaczął przedzierać się przez ochronną warstwę adrenaliny. Zdecydowanie za duszo wysiłku na dziś.
Kątem oka dostrzegłem Decoy. Zatrzymała się w pół kroku kilkanaście metrów dalej, z szokiem wymalowanym na pysku. Wyglądała, jakby zauważyła nieprzyjaciela już wcześniej. Chciała, by mnie pokonał, czy raczej nie zdążyła wydać ostrzegawczego okrzyku?
– Dlatego właśnie zawsze trzeba być czujnym – wydyszałem z trudem, z przekąsem, chcąc przykryć moją niekompetencję rzekomą lekcją dla młodej.
– Jakim cudem? – wyszeptała, ze zdziwieniem przypatrując się zwłokom najeźdźcy. Pies nie był rasowy, a w każdym razie jego wygląd nie przywodził mi na myśl żadnego typu, jaki kiedykolwiek spotkałem. Nie można mu było jednak odmówić imponujących rozmiarów. Był doprawdy ogromny, wyższy i cięższy ode mnie. Jego krótka, szaroniebieska sierść, splamiona jasną krwią, mieniła się w powoli zachodzącym słońcu.
– Musisz działać szybko. Nie ma czasu na bezsensowne rozmyślania – zacząłem, wreszcie wracając do w miarę normalnego tempa oddechu, mimo doskwierającego mi kłucia w okolicach żeber. – Ach, i uderzaj tylko w najważniejsze punkty. Zawsze. Nie możesz zawahać się przed zadaniem decydującego ciosu. – Ruchem łba wskazałem na zadane psu rany. W zasadzie była tylko jedna - na szyi.
Podniosłem łeb, obdarzając pełnym zmęczenia spojrzeniem Decoy. Czas wracać. Zrobiłem, co do mnie należało. Co prawda w innych okolicznościach zapewne wypytał bym intruza, co robi na terenach sfory, a może nawet, jeśli tylko uznałbym jego wypowiedzi za wystarczająco sensowne, zabrałbym go do siedziby. Nie mogłem jednak obdarzać choć krztyną zaufania kogoś, kto próbował mi się rzucić do gardła.
Decoy?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz