Przez całą drogę starałam się utrzymać pewną siebie postawę, aby wypaść przed suką jak najbardziej wiarygodnie. Chciałam zaszczepić w niej respekt do mnie od samego początku. Nie zależało mi na tym, by szanowała mnie za to, jaka jestem, tylko kim jestem, bo wydawało się to znacznie prostsze. Reszta była kwestią wzajemnej tolerancji, poznania siebie nawzajem i obserwowania, dokąd prowadzi relacja.
Wiele razy miałam ochotę obrócić się i upewnić, że podąża za mną, ale powstrzymałam tę chęć, zdając się na inne zmysły niż wzrok. Czułam jej woń i słyszałam pazury odbijające się miarowo od betonowej powłoki, kiedy kroczyłyśmy energicznym krokiem ku centrum Sfory; ku sercu mieszczącemu się w jednym z szerszych korytarzy metra. Miałam wrażenie, jakby rozpierała mnie duma, kiedy tylko oczom świeżo poznanej suki ukazały się pozostałe psy, zerkające nań z zaciekawieniem i czymś na kształt zrozumienia. Zebrałam ich tu, postarałam się o zbudowanie społeczności rządzącej się swoimi prawami. Mało tego, odbudowywałam krok po kroku to, co zrujnował mój brat swoimi nieprzemyślanymi decyzjami, i choć tą informacją nie mogłam się z nikim dzielić, nic nie stało na przeszkodzie, bym czuła zadowolenie z siebie samej w głębi duszy.
Odprowadziłam samicę do wagonu, w którym odtąd miała pomieszkiwać, jednak moja samotność nie potrwała zbyt długo, ponieważ borderka wyskoczyła z pociągu, wołając za mną, zanim zdążyłam oddalić się od niego na dobre. Popatrzyłam na nią pytająco, poświęcając jej całą uwagę.
— Nie ma za co, tak sądzę. — Gdybym była w stanie, wzruszyłabym ramionami, ale zamiast tego, wprawiłam delikatnie barki w ruch, czego tak naprawdę nie dało się zauważyć, a już tym bardziej zrozumieć, bo bardziej przypominało to wzdrygnięcie spowodowane dreszczem czy podmuchem chłodnego wiatru. Ale od kiedy pod ziemią hulało takie wietrzysko, które przebiłoby się przez tak gęstą warstwę mojej sierści? — Odpocznij, wpadnę po ciebie później, żeby pokazać ci trochę tego beznadziejnego miasta — dodałam, posyłając jej uśmiech.
Zostawiłam sukę na kilka godzin, by oswoiła się ze swoim nowym domem. Wiedziałam, że może być to ciężkie. Sama długo przełamywałam się do spania w wagonie, brudnym i cuchnącym stęchlizną. Przede wszystkim osiedlenie się na stałe w jakimś miejscu wykraczało nieco poza moją strefę komfortu, bo łatwo przywykłam do - jakby to ująć - koczowniczego trybu życia u boku Malcolma i Mirage. Ciągła podróż, ciągła zmiana prowizorycznego legowiska, ciągła ucieczka, ciągła walka. Tym żyłam, dopóki nie znaleźliśmy tego opuszczonego miasta, a w nim metra, równie opustoszałego. Doprowadzenie tego miejsca do jako takiego porządku nie było proste, ale w miarę jak płynął czas - z kilku wagonów, obsypujących się tuneli, powykrzywianych torów i mdlącego dla oczu światła migocących żarówek dało się wyciągnąć nieco więcej, a nawet traktować jako przyjemny, ciepły kąt, w którym dało się znaleźć schronienie w każdej, dosłownie każdej sytuacji.
Nie miałam ochoty na patrole, nie miałam ochoty na polowanie. Czułam, że dopada mnie dziwne poczucie beznadziejności, od którego nie potrafiłam się opędzić. Zupełnie jakby atakowało mnie stado os, kąsając z każdej strony i uniemożliwiając jakąkolwiek obronę. Zaszyłam się w opustoszałym tunelu, z którego nie zionęło trupim odorem i padłam na beton, zakładając przednie łapy na łeb i zaciskając ślepia możliwie najmocniej. Chciałam już przestać myśleć o wszystkim, a już w szczególności o tym, że moja własna matka nie żyła z mojej winy. Miałam ochotę płakać, ale nie mogłam. Łzy nie chciały płynąć. Czekałam na nie każdego dnia, codziennie mając nadzieję, że to właśnie dziś się uda. Ale po raz kolejny przegrałam. Zamiast tego, wpadłam w szał i zaczęłam drapać ściany bez kontroli.
Gdy odzyskałam kontrolę, leżałam na chłodnej, nierównej ziemi. Musiałam zasnąć z braku sił. Poduszki łap szczypały po tym, jak ocierałam je podczas obdrapywania betonowych ścian i podłoża. Byłam na siebie zła, a jednocześnie czułam się niepokojąco obojętnie względem tego, że zasnęłam na niezbadanym szczegółowo terenie, daleko od sforzan. Coś mogło mnie zeżreć, ale tego nie zrobiło. Nawet myśl o bolesnej śmierci, która czekałaby mnie, gdy szwendacz rozrywałby na strzępy moje ciało nie wzbudziła we mnie strachu czy niepokoju. Przeszłam obok niej obojętnie, i dopiero to mnie zmartwiło. Musiałam przywrócić się do porządku. Ogarnąć swój kurewsko głupi łeb i żyć.
Gwałtownie przypomniałam sobie o obietnicy, jeśli można to tak nazwać, danej nowo poznanej suczce. Mając nadzieję, że to odciągnie moje myśli od autodestrukcyjnych zachowań, ruszyłam energicznie w drogę powrotną do wagonów. Zwolniłam, kiedy zbliżyłam się do wejścia, w którym jakiś czas temu ostatni raz widziałam samicę. Zaszurałam pazurami o metalową ścianę pociągu dwukrotnie, dając znać, że nadchodzę.
— Kurwa, wybacz, zasnęłam jak kłoda i trochę zapomniałam o... Rany, ale tu wysprzątałaś. — Rozejrzałam się po wagonie z lekkim zdumieniem. Większość pajęczyn zniknęła, a samo wnętrze wydawało się znacznie czystsze.
Hana najwyraźniej nie próżnowała przez te kilka godzin, kiedy została sama. Jej sierść pokrywała niewielka warstwa kurzu, zupełnie jakby użyła własnego ciała niczym miotełki do czyszczenia wszystkich kątów. Zbliżyłam się do niej i strzepnęłam z jej ogona pajęczynę, która się na nim zawieruszyła. Jako że był pokryty ciemną sierścią, zlokalizowanie jej nie było trudne, tak samo jak pozbycie się jej.
— Och. Dziękuję, jestem...
— Dobra, to idziemy, nie? — przerwałam jej. — Wiem, że jest pewnie trochę późno, ale nawet jeżeli mamy środek nocy, to nic. Nocą ta dolina rozpierdolu wygląda nawet lepiej niż za dnia. Czasem pojawiają się świetliki. Chyba... Przynajmniej jakieś robale, które świecą w ciemności. Jeden czort, czy są czymś napromieniowane, czy natura dała im błyszczące zadki.
Ruszyłam do wyjścia, a suka podążała za mną. Na moje słowa zareagowała śmiechem. Poczułam się lepiej z myślą, że udało mi się ją rozbawić moim żartem. Nie pozwoliłam jej tym razem wlec się za mną niczym cień tak, jak wtedy, gdy prowadziłam ją do siedziby stada, za to zwolniłam, pozwalając naszym krokom się zrównać. Szłyśmy ramię w ramię. Dość prędko wyłoniłyśmy się z czeluści metra, wchodząc po nieco stromych i zniszczonych przez czas oraz apokalipsę schodkach. Tak jak podejrzewałam - noc trwałą pełną parą. Księżyc świecił wysoko na bezchmurnym niebie, w jego towarzystwie migotały liczne gwiazdy. To była moja ulubiona pora w ciągu całej doby, choć czasem mrok mnie przerażał.
— Matka zawsze mi mówiła coś w stylu, że ułożenie gwiazd nie jest przypadkowe i czasem wydaje mi się, że miała trochę racji. Nie znam się na astronomii, ale fajnie się czasem na nie pogapić — powiedziałam, by cisza nie zawisła w powietrzu na zbyt długo.
— Co miała na myśli mówiąc, że ułożenie nie jest przypadkowe? — zapytała.
— Może to, że jest w nich zapisana nasza przeszłość, teraźniejszość i przyszłość? Albo po prostu chodziło jej o te popieprzone wielkie i małe wozy... Jak one się...
— Konstelacje?
— Tak, konsternacje! Borze szumiący, konstelacje. — Pokręciłam głową. — Miałam pokazać ci mniej więcej, co gdzie jest, ale po ciemku raczej niewiele jestem w stanie przedstawić, za to uznajmy, że spacerek dobrze nam zrobi. Może przynajmniej mi otworzy umysł i przestanę mylić konstelacje z konsternacją. Co to w ogóle jest za dziwne słowo? Kon-ster-nac-ja. Kon... ster... Wszystko jedno. O czym rozmawiałyśmy?
Hanka?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz