A zapowiadał się słoneczny, spokojny dzień... Pizda, a nie pogoda.
Siedziałam niespokojnie u wejścia do metra. Niewielki daszek nade mną był zniszczony i umorusany krwią szwendaczy, które niekiedy spadały z wieżowców i rozbijały się o niego, a także przy okazji wykrzywiony przez silne wiatry, które dokuczały nam, odkąd tylko temperatury zaliczyły poważny skok ku dodatnim wartościom. Wiedziałam, że już długo nie wytrzyma, a choć nie był nam niezbędny do prawidłowego funkcjonowania stada - niemiłosiernie drażnił mnie ten fakt, bo miałam świadomość, że brak przeciwstawnych kciuków nie pozwoli nam go zreperować, a próby naprawienia z pomocą pyska i kiepsko chwytnych łap na pewno nie byłyby najprzyjemniejszym zajęciem. Cóż, mogłam zawsze zlecić to zadanie jakiemuś naiwniakowi, który zechce podlizać się dowództwu i wykona brudną robotę, licząc na zyskanie w naszych oczach. Kusząca propozycja, nad którą potrzebowałam się zastanowić.
Moją uwagę zdobyła błyskawica, która przecięła niebo w niecałą sekundę. Serce zabiło mi mocniej. Wyrosłam ze strachu przed burzą, kiedy tylko pożegnałam się ze szczenięcymi latami, jednak wciąż potęga tego żywiołu wzbudzała we mnie nieopisany respekt. Myślami zawędrowałam do wyobrażenia o Thorze, podróżującego swym rydwanem zaprzężonym w kozły i wymachującego Mjöllnirem ściśniętym w silnej dłoni. Skoro był bóstwem piorunów, na pewno miał coś wspólnego z dzisiejszą pogodą. Oblizałam pysk, czując jak mój nos robi się suchy od hulającego wiatru, tymczasem ziemia została wprawiona w delikatne wibracje, zaś do moich uszu dotarł warkot z niebios. Burza zyskiwała na sile. Nie osiągnęła jeszcze apogeum swej potęgi, ponadto była stosunkowo daleko. Wiedziałam, że kiedy dotrze nad ruiny miasta, uderzy z całą swą mocą i rozpęta tu istny chaos, pozostawiając po sobie sajgon: powalone drzewa, rozrzucone blachy z dachów wysokich budynków, jeszcze mocniej zerwane linie napięcia miejskiego. Wstrząsy z pewnością przyczynią się też do obrywania pojedynczych kawałków sufitu metra w miejscach, gdzie strop jest mniej stabilny. Na szczęście w samym centrum, nad wagonami, w których sypialiśmy i obradowaliśmy, był on najmocniejszy i niegroźna była nam żadna wichura.
Gdy powolny ruchem wstałam, zamiotłam ogonem po brudnym, wyniszczonym od codziennego użytku betonie, który prowadził w dół nieco zniszczonymi schodami. Było to, oczywiście, zejście do podziemi i naszego oficjalnego domostwa. Westchnęłam głęboko, zastanawiając się, kiedy przybędzie tu Remus. Miał ruszyć po zioła, bo nasze zapasy zieleniny ostatnio świeciły pustkami. Miałam nadzieję, że nie czeka nas kryzys, zanim na dobre rozkwitnie wszelka leśna roślinność. Musieliśmy uzupełnić opustoszałe pojemniki, fiolki czy słoiczki. Szczęście w nieszczęściu, że szybko przybyło nowych zielarzy, choć nie mogłam narzekać na Malcolma, który dotychczas radził sobie świetnie, mimo braku łap do pomocy w swoim fachu.
Kiedy decydowałam się na założenie stada nie przewidziałam, że może nas dotknąć tak krytyczny cios, jak utrata teoretycznie wszystkich członków. Mówiąc teoretycznie mam na myśli to, że udało się uratować tylko naszej czwórce, która - właściwie - obserwowała od początku do końca, jak Sfora powstaje oraz upada. Nie byłam pewna, czy bardziej winiłam o ten incydent siebie, czy Mirage. Był moim bratem, którego znałam od podszewki; bratem, któremu ufałam bezgranicznie, choć wiedziałam, że przeszłość nie dawała mu spokojnie spać i odkąd świat się zepsuł, miał problemy z panowaniem nad sobą. Brońcie bogowie, nie wobec mnie. Dla mnie zawsze był kochanym, starszym braciszkiem, który nie pozwalał nikomu ani niczemu, by naruszył choćby pojedynczą kępkę sierści z mojej głowy. Co innego, gdy szło o życie innych psów. Z nimi się nie cackał, nie odczuwał współczucia ani nie starał w relacjach. Swoim wybrykiem utracił zaufanie zarówno Malcolma, jak i Xaviera, co postawiło mnie, jako jego siostrę, pod ścianą. Nie mogłam go wyrzucić, nie pozwoliłabym żadnej sile nas rozdzielić, jednocześnie pozostawienie go przy tak poważnej funkcji jak dowodzenie szeptaczami nie wchodziło w grę. Takim posunięciem i mnie spotkałaby utrata zaufania moich przyjaciół, a wtedy... cóż, nie moglibyśmy już stanowić stada. Tymczasem zmagałam się z codziennymi próbami bycia urodzoną dyplomatką i bronienia Mirage przed każdym złym słowem, które padało na zmianę to z pyska generała, to z ust drugiego przywódcy. I błędne koło się zataczało, a mnie z dnia na dzień brała kurwica.
— Coś taka naburmuszona? Braciszek znowu odpieprza? — zagadał mnie Xavier, kiedy minęłam się z nim na schodach.
Uśmiechnęłam się kwaśno. Nie byłam w nastroju na żarty dotyczące Mirage, a już tym bardziej jego gafy, którą ukrywaliśmy przed wszystkimi nowymi psami. Może nie zareagowałabym tak negatywnie, gdybym dopiero co nie zrujnowała sobie humoru, zadręczając się myślami o nieciekawej przeszłości.
— Nie kręć się za daleko, bo czuję, że za jakąś godzinę czy dwie pierdolnie solidną burzą — odpowiedziałam, nie odnosząc się w żadnym stopniu do jego zaczepki ani nie zatrzymując się, by uderzyć z nim w dłuższą dyskusję.
Na całe szczęście, pies nie był kretynem i zauważył, że nie jestem w nastroju na podobne przytyki, więc nie ciągnął na siłę tematu. Byłam wdzięczna wszelkim bóstwom, którzy pozwolili mi pracować w otoczeniu inteligentnych, spostrzegawczych futrzaków, w przeciwnym razie prędzej czy później urządziłabym w Sforze istną rzeź.
Generał kontynuował swoją wędrówkę na zewnątrz, zaś ja zagłębiłam się w przyjemnym mroku królującym w metrze. Nie zauważyłam w środku Malcolma. Podejrzewałam, że kręcił się po okolicy albo zaszył się w którymś ze skrzydeł. Tylko mój brat spał w najlepsze u wejścia do wagonu, w którym sypiały nasze dwa najwyższe szczeble. Uniemożliwiał w ten sposób wkroczenie do środka komukolwiek. Wyglądał uroczo i niewinnie, leżąc tak ze zwieszonymi z krawędzi łapami i wypuszczając z pyska pojedyncze krople śliny pomiędzy jednym a drugim chrapnięciem.
Kiedy myślałam, że faktycznie jestem w podziemiu sama, dobiegło mnie ciche sapanie, które nie należało do Mirage. Ruszyłam za dźwiękiem i dość sprawnie znalazłam Remusa. Poczułam się nieco zbita z pantałyku. Przecież na niego czekałam... Może wparował tu innym wejściem. Na pewno pojawił się tu niedawno i, co rzucało się natychmiast w oczy, spieszył się z dotarciem na miejsce. Na odpowiedzi czekałam nieco dłużej, bo próbował łapać oddech. Okazałam mu cierpliwość.
Ucieszyła mnie propozycja wspólnej wycieczki. Choć nie znałam go praktycznie wcale, wydawał się być wyjątkowo pociesznym psem. Czułam się swobodnie w jego obecności, co zdarzało się niewiarygodnie rzadko wobec osobników, których praktycznie nie znałam. Podróż po zioła na pewno była dobrym powodem, aby poznać się bliżej i pobudzić języki do rozmowy.
Nadchodząca burza sprawiła, że warunki były o wiele gorzej niż trudne, jednak nie mieliśmy wyboru, skoro już wyszliśmy. Niestety, pogoda nie zmniejszyła ruchliwości szwendaczy. Ba! Miałam wrażenie, że ich aktywność drastycznie wzrosła. Na odwrót było za późno, kiedy już skryliśmy się ramię w ramię w zaroślach. Mój oddech był ciężki po biegu, który dodatkowo utrudniał mi wiatr, dmący prosto w pysk. Starałam się zachować możliwie największą ciszę, bo te puste pały kręcące się w okolicy reagowały wyłącznie na dźwięk i zapach. Z drugim nie było problemu - deszcz, który zmoczył nasze futra skutecznie maskował woń, którą z reguły wydzielaliśmy.
— Jesteśmy w dupie, jeśli za chwilę nie znajdziemy jakiejś drogi ucieczki. Nie możemy tu zbyt długo zostać, bo w końcu nas wyczają — mruknęłam, rozglądając się intensywnie. Ostrożnie wychyliłam łeb spomiędzy chaszczy. — Tam — szepnęłam, wskazując łapą przestrzeń pomiędzy kilkoma zombie. — To nasza szansa. Chodź, Remus.
Nie czekałam na odpowiedź, tylko wystrzeliłam z krzaków. Stamtąd niedaleko już było do rzeki, gdzie będziemy bezpieczni, jeśli - oczywiście - nic nas po drodze nie zeżre, zostawiając sam ogon. Ponoć psie ogony smakują chujowo. Nigdy nie miałam osobiście okazji spróbować. Byłam ciekawa, czy jakikolwiek głód zmusiłby mnie do kanibalizmu. Otrząsnęłam się z przemyśleń i przyspieszyłam, mając nadzieję, że zielarz podąża tuż za mną. Wyskoczyłam spomiędzy krzaków, wybiłam się z lekkiego wzniesienia i wylądowałam na sztywnych łapach na samym brzegu rwącej rzeczki. Drzewa były tu o wiele bardziej rozłożyste i chroniły przed deszczem. Dobiegał mnie jedynie szum liści, o które obijały się krople wody.
Remus?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz