– Pewnie Xavier wyśle cię tu nie raz, nie dwa – zakończył swoją wypowiedź, w dalszym ciągu nawet nie myśląc o oderwaniu się od przeszklonej ścianki.
Subtelnie uniosłem brwi. W to akurat nie wątpię. Wszyscy wiedzieli, że Xavier był pracoholikiem, który chyba w ogóle nie potrzebował snu i momentami oczekiwał dokładnie tego samego od swoich podwładnych. Ci, którzy postanawiali zostać szeptaczami, nie mieli z generałem łatwego życia. Już nie raz zdarzyło się, że samiec stwierdził, iż kompleksowy obchód w samym środku nocy jest właśnie tym, czego potrzebuje sfora. Słowem, praca była ciężka, a odpoczynek krótki i raczej niepewny. Nikt nigdy nie wiedział, czy raptem minutę po tym, jak ułoży się do snu, nad uchem nie zawiśnie mu to żywe uzależnienie od pracy i nie każe wracać do roboty, zapewne wzbogacając swoją, i tak już niezbyt miłą, wypowiedź kilkoma barwnymi epitetami.
– Często robicie takie obchody? – nie zamierzałem przepuścić żadnej okazji do tego, by uszczknąć nieco przydatnych informacji. Nie często ma się okazję, by nieformalnie porozmawiać z kimś z przywództwa. A przynajmniej ja takiej szansy dotychczas nie miałem.
Równocześnie z wypowiedzeniem tych słów, przerwałem swój, trwający zdecydowanie zbyt długo, bezruch. Kilka statecznych kroków sprawiło, że stałem niemal nos w nos z Malcolmem. W takich sytuacjach różnica wzrostu między nami była jeszcze bardziej widoczna. Samiec obdarzył mnie swoim spojrzeniem, nieco odsuwając się od automatu. Czyżby zrezygnował z przekąski?
– Te kwestie pozostawiam generałowi, staram się nie wtrącać w jego obowiązki, skoro muszę wykonywać swoje. – odpowiedział na moje pytanie jednym, zwięzłym zdaniem, stopniowo tracąc skupienie, a wreszcie całkowicie pogrążając się we własnych myślach.
Widząc, że rozmowa nie miała raczej szansy na kontynuację, przeniosłem swój wzrok z sylwetki owczarka w stronę klatki schodowej. Po stopniach spływał istny potok, tworząc na peronie liczne kałuże. Jeśli szybko się stąd nie zabierzemy, nie obejdzie się bez zmoczenia łap. Do środka Metra wpadała kusząca smuga światła, która sprawiała, że miałem ochotę wyjść na powierzchnię, nawet pomimo paskudnej pogody. Każda okazja do zaczerpnięcia choć niewielkiej ilości świeżego powietrza była bezcenna.
– Nie radziłbym. – wyrwał mnie z zamyślenia, w które, dla odmiany, tym razem ja popadłem. – Gdy mamy mokre futro, szwendaczom łatwiej jest nas wywęszyć. – zmarszczyłem nos z nutką pogardy. Czułem się jak szczeniak, którego ktoś napomina o czymś oczywistym. Zresztą czy faktycznie było warto tak bardzo się tym przejmować? Już i tak chowaliśmy się po kanałach jak tchórze. Nie mogliśmy odmawiać sobie absolutnie wszystkiego, bo inaczej "szwendacze nas wywęszą". Brzmiało to niczym straszna historyjka, którą opowiadania się młodziakom do snu.
Chyba wyczuł mój sceptycyzm, bo jego pysk subtelnie wykrzywił się w nieokreślonym wyrazie. Przez kilkanaście sekund patrzyliśmy sobie prosto w oczy, czekając na następny ruch tego drugiego. Nie zamierzałem odpowiadać - moja niewerbalna reakcja była wystarczająca do zasugerowania tego, co myślę o sprawie. I Malcolm nie zamierzał nic dodawać. Wymiana spojrzeń została przerwana przez owczarka. Wyminął mnie spokojnie, ruszając w stronę centrum. Obróciłem się, by nie zdążył zniknąć z mojego pola widzenia. Nie oglądał się, ale było jasne, że chce wrócić do sfory w moim towarzystwie.
Po krótkim namyśle również przeszedłem do powolnego marszu, bez trudu zrównując się z przywódcą. Szliśmy niemalże bark w bark, bez słowa, ale w jakiś sposób powiązani ze sobą. Zdążyliśmy opuścić stację i przejść dziesięć, może dwadzieścia metrów tunelem, gdy coś zwróciło moją uwagę. Nieznaczny, prawie niesłyszalny szmer. Moje ucho drgnęło czujnie, z trudem wyłapując ów tajemniczy dźwięk. Byłbym skłonny nawet pomyśleć, że było to tylko urojenie, gdyby nie fakt, że postawa Malcolma również uległa zmianie. Rzuciłem mu pospieszne, porozumiewawcze spojrzenie. Nieznacznie skinął łbem, rozumiejąc, co powinniśmy zrobić. Samiec postanowił zostać w tej samej pozycji, w której się zatrzymał, bacznie lustrując dalszą część tunelu. Ja tymczasem się odwróciłem i cofnąłem o krok, pilnując strony, z której przyszliśmy. Wszystkie odgłosy odbijały się niepokojącym echem od betonowych ścian, sprawiając, że ich źródło było niemalże niemożliwe do zlokalizowania. Pochyliłem łeb i ugiąłem łapy, przyjmując obronną pozycję. Wlepiłem ślepia w ciemność, z bijącym sercem czekając na to, co nadejdzie z czerni.
Po kilku szybkich, pompujących krew, uderzeniach, moje wątpliwości zostały rozwiane. Zza zasłony mroku ukazał mi się szwendacz. Najpierw chwytne dłonie, potem zzieleniałe ręce okryte pergaminową skórą, a następnie głowa, otoczona czupryną krótkich, rudych włosów i zwalisty tułów. Zmarszczyłem brwi, widząc przeciwnika. To nie był typowy zombie. Zdecydowanie przekraczał rozmiary, które miały stwory zabijane przeze mnie na co dzień. Nie był co prawda wysoki, lecz przerażająco otyły. Strzępy brudnych ubrań z trudem przykrywały nabrzmiały bebech. Musiał zejść w podziemia z powierzchni, bowiem cały ociekał wodą, sprawiając, że jego widok jeszcze skuteczniej przyprawiał o mdłości. Poruszał się wyjątkowo wolno, blokowany swoją masą. Poniekąd byłem zdziwiony, jakim cudem nie utknął w którymś z węższych odcinków tunelu.
Szturchnąłem Malcolma, dając mu znak, że niebezpieczeństwo znajduje się w obserwowanej przeze mnie stronie Metra. Nie było to jednak potrzebne, bo głębokie wycie szwendacza już dawno przyciągnęło jego uwagę. Patrzył się w odpowiednim kierunku, będąc niemniej oszołomionym co ja.
Potwór nieubłaganie zbliżał się do nas, nie pozostawiając wiele czasu do namysłu. Próbowałem wymyślić jakąś sensowną technikę walki w tak nietypowej sytuacji. Trudno jednak mówić o precyzyjnym planie, gdy przerośnięta kreatura wypełniała swoim cielskiem korytarz tak szczelnie, że przeciśnięcie się bokiem za jej plecy byłoby prawie niewykonalne.
Kolejne pełne zrozumienia spojrzenie, nie potrzebujące słów do tego, by ustalić dalsze działania. Przeciwnika trzeba było przede wszystkim powalić, a potem, w miarę możliwości na chwilę unieruchomić, by któryś z nas zdołał dosięgnąć do czaszki. Oboje, w tym samym momencie, skoczyliśmy do przodu, gotowi do ataku. Chwyciłem za nadgarstek, mocno zaciskając szczęki, dochodząc kłami prawie do samej kości. Szarpnąłem, próbując wytrącić wroga z równowagi, lecz efekt był całkowicie niespodziewany. Ręka, okryta grubą warstwą tłuszczu, nie umożliwiała pewnego chwytu. Wraz z moim ruchem, zęby zaczęły bez trudu przedzierać się przez miękką tkankę, jedynie zrywając z kończyny wierzchnie warstwy. Szwendacz wyrwał swoją dłoń z potrzasku. pozostawiając mnie ze sporym kawałkiem skóry zwisającym z pyska.
Malcolm, dotychczas zawzięcie siłujący się z kostką przeciwnika, doszedł do tych samych wniosków. Zmienił więc technikę, zgrabnie odbijając się od ziemi i skacząc ku klatce piersiowej stwora. Przeorał pazurami jego pierś, bez większego efektu. Niewzruszona bestia wyciągnęła ku białemu psu swoje ohydne łapska, starając się go zrzucić. Zaatakowałem natychmiast, bez wahania, prawie na oślep. Moje szczęki wylądowały na brzuchu ofiary, zamykając się w mgnieniu oka. Efekt był równie marny co przedtem, a może i jeszcze gorszy. Mimo wielokrotnych ugryzień i furii, która w tamtej chwili mnie ogarnęła, nie zdziałałem wiele. W tuszy czerniła się olbrzymia dziura, pobrudzona szlamem, który kiedyś był normalnie płynącą w żyłach krwią. Nie widziałem co robił Malcolm, lecz przeczuwałem, że i jego starania w większości poszły na marne. Korzystając z momentu, gdy zdezorientowany szwendacz nie mógł zdecydować, na kim skupić swoją uwagę i raczej miotał się w amoku, niżeli czynił nam jakiekolwiek szkody, dalej wściekle atakowałem jedno miejsce, rozrywając ciało i odrzucając ochłapy tłuszczu i mięśni na boki. Wreszcie mój ząb zahaczył o coś innego, brutalnie rozrywając otrzewną i, przy jeszcze odrobinie wysiłku, wypruwając z jamy brzusznej potwora wnętrzności. Uskoczyłem z obrzydzeniem, by nie zostać uderzonym przez pocisk złożony z niekształtnych, pociemniałych, wręcz galaretowatych flaków, które z głośnym chlustem uderzyły o ziemię. Kreatura zawyła żałośnie, próbując odgonić mnie swoimi, już mocno pokiereszowanymi, rękoma. Kątem oka spojrzałem w prawo, w stronę Malcolma, który najwyraźniej nie próżnował. Całe ciało wroga było pokryte mniejszymi lub większymi obrażeniami.
Cofnąłem się o kilka kroków, by umożliwić sobie rozbieg. Wyskoczyłem w powietrze, szybując ku swojej, ledwo stojącej na nogach, ofierze. Mój towarzysz musiał przewidzieć moje zamiary, bo wykonał to samo, choć nieco mniej spektakularnie. Z całą siłą uderzyłem łapami o barki stwora, wspierany przez Malcolma. Pokonany przez mój ciężar i znaczny impet zderzenia, straszydło runęło na tory z głuchym trzaskiem, łamiąc sobie przy tym odsłonięte kości. Jeszcze w locie schwyciłem za łeb szwendacza, szarpiąc z zacięciem, dopełniając całe widowisko gardłowym warczeniem. Kły wgryzały się coraz głębiej. Skóra, tkanka podskórna, cienka warstewka mięśni i wreszcie mrożący krew w żyłach zgrzyt zębów o kość. Nie zwalniałem uścisku, z upodobaniem wsłuchując się w trzaski wydawane przez miażdżoną czaszkę. W końcu poddała się, pękając na dziesiątki drobnych kawałków, uszkadzając tym samym szlamowaty mózg.
Ciężko dysząc ze zmęczenia, odsunąłem się nieznacznie, schodząc z cielska potwora. Splunąłem na ziemię kilkukrotnie, chcąc pozbyć się z pyska pozostałości zgnilizny.
– Mało brakowało... – odetchnął z ulgą, również walcząc z brakiem oddechu.
Malcolm?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz