Ktoś musiał otworzyć drzwi do wagonu, w którym zwykłem spać, nie kłopocząc się spytaniem mnie o zgodę. Przyjemny, relaksujący półmrok został rozgoniony przez sztuczną światłość. Z niechęcią otworzyłem oczy, zastanawiając się, która w zasadzie mogła być godzina. Musiało być jeszcze wcześnie. Co zaskakujące, prawie wszyscy tutaj byli rannymi ptaszkami (albo przynajmniej udawali, że tak jest, próbując w ten sposób zyskać przychylność swoich przełożonych, gdy już od świtu zajmowali się obowiązkami).
Przeciągnąłem się leniwie, drapiąc pazurami o wysłużone, ciemne deski. Rozejrzałem się pobieżnie wokoło. Chyba byłem sporo spóźniony, przynajmniej patrząc na to, że w wagonie nie było widać śladów czyjejkolwiek obecności. Moi współlokatorzy musieli już jakiś czas temu wyrwać się z kuszących objęć snów, by powrócić do stadnego, pełnego niebezpieczeństw życia. Chociaż dalsza drzemka była jedynym, czego w tamtym momencie pragnąłem, od tego pomysłu skutecznie odciągnęła mnie wizja wiecznie aroganckiego Xaviera, który z miłą chęcią uraczyłby mnie wyczerpującym i nadzwyczajnie długim wywodem, na temat tego, jak to on bardzo nienawidzi leniwych idiotów. Prawdę powiedziawszy, to wyobrażenie zmotywowało mnie do tego stopnia, że aż postanowiłem zrezygnować ze śniadania. Zresztą, i tak pewnie bym go nie otrzymał. Grupa w dalszym ciągu była zbyt mała, w dodatku pozbawiona wykwalifikowanych łowców. Zapasy, nawet jeśli jakiekolwiek wtedy posiadaliśmy, bo nie byłem tego pewny, składały się co najwyżej z kilku kawałków mięsa na krzyż. Panowała niepisana zasada, że jak na razie pod pewnymi względami każdy dba o siebie. Polowanie więc było nieodzowną częścią każdego mojego dnia.
Z resztą - nie żebym narzekał. Wesołe, pełne plotek śniadanka razem ze wszystkimi innymi członkami sfory jakoś nie były moim marzeniem. W dodatku tropienie zwierzyny wiązało się z samymi pozytywami - doskonalenie swoich umiejętności, trening. Może nawet, gdybym poświęcił na to odpowiednio dużo czasu, udałoby mi się zwiększyć swoją szybkość? Nigdy nie słynąłem z tej cechy. Zdecydowanie nie miałem w sobie nawet krzty z charta wyścigowego i do tej pory mi to nie przeszkadzało, lecz w przyszłości mogło okazać się kluczowe. Uwielbiałem walkę, ale nie mógłbym stanąć sam na sam przeciwko całej hordzie. Czasem rozsądniej jest po prostu wziąć łapy za pas.
Jednym, gwałtownym susem pokonałem odległość dzielącą mnie od uchylonych drzwi. Musiałem stawić czoła senności, a najlepszym sposobem na to były dynamiczne ruchy. Ziewając po drodze, zeskoczyłem na peron, odbijając się miękko od drewnianego, wąskiego schodka. Chłód szarego betonu pod łapami przyniósł zaskakujące uczucie orzeźwienia. Otrzepałem się raptownie, chcąc pozbyć się drobinek kurzu i innych zanieczyszczeń z krótkiej, czarnej sierści. Przystanąłem, zastanawiając się, gdzie właściwie powinienem najpierw pójść.
— Witaj, Romulusie. — bez trudu rozpoznałem ten cyniczny głos, który wdzierał się do moich uszu zdecydowanie za często. — Nie masz żadnego kreatywnego zajęcia? — niby niezobowiązujący przytyk był aż nazbyt oczywistym znakiem, że moje rozmyślania dotyczące tego, co powinienem robić, były z grubsza bezcelowe.
Odwróciłem łeb w stronę dźwięku, instynktownie mrużąc oczy, niemal modląc się o to, by wszystko to było tylko zwidami. Los jednak, oczywiście, nie był dla mnie tak łaskawy. Moim oczom ukazało się ucieleśnienie wszelkich plag i chorób - Xavier. Białe partie jego sierści kontrastowały z zapuszczonym Metrem, sprawiając, że nie dało się go nie zauważyć. A szkoda.
— Tak się składa, że planowałem zjeść śniadanie. — obróciłem się całym ciałem w stronę mojego przymusowego rozmówcy, podnosząc przy tym łeb i wypinając klatkę piersiową. — Z rana zazwyczaj jest się głodnym. — dodałem, mając nadzieję, że samiec pójdzie po rozum do głowy i ogólnie, że zależy mu, aby jego podwładni nie padli z wyczerpania. Jakże się myliłem.
— Zapasy się kurczą, a trudno znaleźć ochotników do ich uzupełniania. Powinieneś zostawić je słabszym. Przecież taki silny pies jak ty chyba obędzie się bez jednego posiłku, prawda? — Na jego pysku pojawił się kpiący uśmieszek, który natychmiast dał mi do zrozumienia, że dalsza dyskusja nie ma sensu. Najwyżej upoluję sobie coś po drodze.
Westchnąłem cicho, wbijając wzrok w sufit, przekonany o swoim ciężkim losie. Znowu praca do samego wieczora? Naprawdę? Xavier nie wydawał się nawet zirytowany. Był bardziej rozbawiony i dumny z tego, do jakiego stanu doprowadził mnie w kilka minut. Gdy już nieco się opanowałem, ponownie spojrzałem na mojego przełożonego.
— Co takiego dla mnie masz? — pogodziłem się już ze swoim nieciekawym losem.
Samiec od razu wziął głęboki oddech, co zwiastowało długi wywód. Długi, przynajmniej jak na niego.
— Pewien zielarz, imieniem Remus, musi wybrać się do miasta po kilka leczniczych roślin. Nie może sam tam pójść, to zbyt niebezpieczne. Potrzebuje ochrony. Spotkasz się z nim przy wyjściu z metra, gwarantuję ci, że poznasz go bez problemu. Masz go bezpiecznie doprowadzić na miejsce i z powrotem, przed zmrokiem. — z aroganckiego przeszedł na rzeczowy ton, dając mi kluczowe instrukcje.
Skinąłem łbem, na znak zrozumienia zadania. Prawdę powiedziawszy, zapowiadało się znacznie ciekawiej, niż przypuszczałem. Nigdy jeszcze nie byłem w mieście bez innego szeptacza, a teraz miałem iść tam w pojedynkę, w dodatku jeszcze kogoś ochraniać. Czyżby zaczynali mi ufać? A może po prostu chcieli szybko i bez podejrzeń pozbyć się dwóch psów?
Xavier posłał mi jeszcze ostatnie spojrzenie, po czym poszedł w swoją stronę. Przez kilka sekund obserwowałem jego sylwetkę, niknącą za zakrętem, zastanawiając się, co też takiego do roboty ma sam generał.
Wkrótce jednak znudziły mi się te rozmyślania. Ruszyłem w swoim kierunku, energicznym truchtem przemierzając prawie puste korytarze. Próbowałem połapać się w tej bezsensownej plątaninie, co zresztą szło mi coraz lepiej. Codzienne obchody po okolicy sprawiły, że w mojej głowie powoli zaczęła klarować się mapa. Bez słowa mijałem napotkanych członków sfory, nie chcąc tracić cennego czasu na konwenanse. Gdy od celu dzieliło mnie raptem kilkadziesiąt metrów, jeszcze przyspieszyłem kroku. Tamtego dnia musiało być wyjątkowo słonecznie, bo światło wpadające przez wylot tunelu niemalże mnie oślepiło. W prześwietlonej bieli mogłem jednak dostrzec zarysy kształtów - psia sylwetka, okolona rudym futrem. Wyskoczyłem na zewnątrz, niemal rozpływając się z radości, gdy ciepłe promienie dotknęły mojej skóry.
— Jestem Romulus. Będę cię eskortował. — zagaiłem odruchowo, mając wrażenie, że ta krótka wypowiedź niejako doda mi profesjonalizmu.
— A na mnie mówią Remus. Czy to nie zabawne? Remus i Romulus. Romulus i Remus. Pasujemy do siebie. — dotychczas musiał leżeć na peronie, wygrzewając się na nasłonecznionym kamieniu. Teraz wstał, racząc mnie zachęcającym uśmiechem.
Zarówno w jego postawie, przyjaznym wyrazie pyska, jak i materiałowej torbie zawadiacko przerzuconej przez grzbiet, widziałem obietnicę miłego spędzenia dnia.
Przynajmniej na tyle miłego, na ile to możliwe, gdy co kilka minut ktoś lub coś próbuje rozpruć ci flaki.
Remus?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz