Od tamtego czasu zdarzało mi się widywać nowy nabytek stada. A raczej - nowy głodny pysk do wykarmienia. Nie chciałem wchodzić w kompetencję przywódców, ale jednak podważałem ich decyzję. Czemu pozwolili zostać w Metrze komuś, kto w żaden sposób się mu nie przysłuży? Zanim z młodego psa będzie jakikolwiek pożytek, musiałby minąć rok lub nawet więcej. Ciężko będzie mu spłacić wszystkie długi, które odłożyły się na jego koncie do tego czasu. W zasadzie jednak znałem odpowiedź, która rozwiewała wszelkie wątpliwości.
Blodhundur. Zapewne ona stała za tym, niezbyt udanym, naborem. Bo w końcu czy to nie owa samica, choć pełniła najwyższe stanowisko i powinna myśleć o znalezieniu sobie następcy na wypadek kryzysowej sytuacji, nie miała większych szans na miot? Raczej z nią nie rozmawiałem, bo jeśli trzeba mi było złożyć jakiś raport, bądź o coś poprosić, w pierwszej kolejności udawałem się do Malcolma lub Xaviera, wszak miałem z nimi znacznie lepsze stosunki. W pewien sposób mnie irytowała, zawsze sprawiała, że krzywiłem się na jej widok, choć nie byłem w stanie jednoznacznie stwierdzić, dlaczego tak się działo. Może zwyczajnie jej nie ufałem, a może po prostu nie lubiłem, gdy na kierowniczym stanowisku znajdowała się samica, szczególnie stosunkowo młoda i zajmująca się jakimś podrzędnym zawodem, niezwiązanym z walką.
Tak czy inaczej, nie miałem na to żadnego wpływu. A szkoda. Gdybym miał choć trochę władzy, może Metro wyglądałoby lepiej. Tyle dobrze, że nie byłem łowcą. Niezmiernie irytowałby mnie fakt, że musiałbym nałapać żarcia dla nie swojego szczeniaka, który w dodatku jedyne co robi, to bezsensownie pałęta się pod łapami, pewnie cały czas wpadając w kłopoty. Młodziak nie tylko potrzebował jedzenia, ale także stałego nadzoru, zapewne nie potrafiąc pojąć, co to znaczy życie w tym świecie. Jeśli tyle przeżył na powierzchni, musiał mieć dobrego opiekuna, który nadstawiał swój własny tyłek, by tylko uratować młodego psa. Aż wreszcie nie skończyło się to najlepiej, a pasożyt został sam na sam.
Wkrótce zauważyłem go pierwszy raz. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że pomyliłem się co do płci szczeniaka. Zgrabna sylwetka i sposób chodzenia niemal natychmiast sprawiły, że zrozumiałem, iż była to młoda suka. Jej biała sierść z kilkoma brązowymi łatami zazwyczaj przybierała całkiem inną barwę, pokrywając się kurzem i błotem. Zmarszczyłem nos z pogardą, gdy to dostrzegłem. Cóż za zaniedbanie. Sam nie bałem się ani brudu, ani wszelkich niedogodności, lecz nie wyobrażałem sobie pozostania w tak zaniedbanym stanie. Wiecznie posklejane i poplamione futro świadczyło wyjątkowo niekorzystnie o jego posiadaczu, a, w tym przypadku, również o opiekunie samicy. Pieczę nad nią, jak przypuszczałem, sprawowała głównie Blodhundur, która najwyraźniej nie wywiązywała się najlepiej z zadania. Pewnie, przytłoczona rzekomym nadmiarem własnych obowiązków, podrzucała swojego przybranego smarkacza pierwszemu lepszemu członkowi stada, a niańka z przypadku nieszczególnie troszczyła się o stan podopiecznego.
Prędko jednak ta sprawa przestała być dla mnie ważna. Choć dalej nie zgadzałem się z decyzją, na mocy której ów szczeniak miał schronienie w Metrze, nie zaprzątałem już sobie tym głowy. Wróciłem do swoich zwyczajnych obowiązków, starając się co najwyżej unikać szlajającego się tu i ówdzie młokosa, będąc pewnym, że sprawiałby kłopoty. Nawet przy moim nikłym doświadczeniu w tych sprawach, wiedziałem, że młode psy były głośne, niezdarne i nazbyt irytujące, bym wytrzymał chociażby kilkanaście minut w ich towarzystwie. Okazało się jednak, że mały pasożyt miał na ten temat całkiem inne zdanie. Najwyraźniej lubił garnąć się do tych, którzy wyraźnie pragnęli się go pozbyć.
Wraz z zapadnięciem zmroku, skończyła się służba szeptacza. Tym razem Xavier nie uraczył mnie swoją wizytą i nie wydał rozkazu kolejnego patrolu. Odetchnąłem z ulgą na myśl, że nie będę musiał po raz kolejny tego dnia samotnie przemierzać plątaniny zatęchłych korytarzy. Koniec oficjalnej pracy nie oznaczał jednak wolnego. Choć polowanie nie należało do moich obowiązków, dalej od czasu do czasu to robiłem, zarówno po to, by nie wypaść z wprawy, jak i dla zabawy. Nieszczególnie myślałem o wzniosłych celach, takich jak zapewnienie pożywienia moim towarzyszom. Dbałem głównie o siebie i byłem skłonny pomóc jedynie tym, którzy w mojej ocenie mogliby stać się dla mnie użyteczni. Xavier, Malcolm. I tyle. W razie gdyby sfora upadła, poradzilibyśmy sobie świetnie tylko we trójkę.
Nie zmieniało to jednak faktu, że wybierałem się na polowanie przeciętnie raz lub dwa razy w tygodniu. Rzadko wychodziłem przy tym na powierzchnie, raczej skradałem się po Metrze. wynajdując nieostrożne szczury. Zdecydowanie nie stanowiły one najlepszego posiłku, lecz dalej można nimi było zapełnić pusty brzuch. Gryzonie w ciągu ostatnich miesięcy rozbestwiły się, niekiedy przebiegając prosto pod czyimiś łapami, całkiem kpiąc sobie z zagrożenia. Moje łowy nie były więc zbyt trudne. Znalezienie odpowiedniego osobnika, chwila skradania i skok. Zaciśnięcie szczęk na ciepłym ciele, smak krwi w pysku. Śmierć ofiary. Skupiska szczurów postrzegałem niemalże jako otwartą dla wszystkich stołówkę.
Złapałem kilka, pieczołowicie znosząc je do samego centrum sfory. Jednym szybkim spojrzeniem oceniłem swoje łupy. Nie było źle. Gdybym nie musiał się z nikim dzielić, starczyłoby mi na dwa, może nawet i trzy dni. Bez pośpiechu wnosiłem martwe zdobycze do wagonu służącego za magazyn. Naszego inwentarza w dalszym ciągu nie można było uznać za pełnego bogactw, ale składzik nie świecił już pustkami. Cisnąłem stygnące powoli ciało w róg pomieszczenia, patrząc jak z cichym odgłosem ląduje na niewielkiej stercie mięsa. Przecisnąłem się przez wąskie wejście między wagonami, pokonując krótki dystans we wnętrzu pociągu. Wyskoczyłem przez otwarte na oścież drzwi, miękko lądując na ziemi. Skierowałem się w stronę leżących na peronie zdobyczy, pokonując dzielący mnie od nich dystans spokojnym krokiem. Jednak nagle coś odwróciło moją uwagę. Zamarłem z bezruchu, nadstawiając uszu. Dreszcz przeszedł po moim ciele. Szwendacz, który jakimś cudem umknął szeptaczom? Xavier powracający z nocnego patrolu? Żywy jeszcze szczur? Odwróciłem się, lustrując otoczenie. Żadnego ruchu, żadnej sylwetki wyłaniającej się z mroku. Tylko monotonny pejzaż złożony z betonowych ścian i pordzewiałych wagonów.
– Kto tu jest? – chrapliwie wycedziłem przez zęby, pragnąc jak najszybciej odnaleźć intruza.
Irytujący brak reakcji. Podszedłem bliżej, na sztywnych łapach, nieprzestraszony, ale w każdej chwili gotowy do ataku. Przystawiłem nos do ziemi, bez pośpiechu wciągając do nozdrzy mieszaninę zapachów. Jeden zdecydowanie się wyróżniał. Pies. Nie bez trudu zajrzałem pod wagon, ciekaw co też takiego mogę tam znaleźć.
– Nie zjesz mnie, prawda? – do moich uszu natychmiast dotarło niepewne pytanie.
Para przestraszonych, ciemnych oczu uważnie mi się przyglądała, śledząc każdy ruch. Szczeniak leżał skulony przy szynach, niemalże drżąc ze strachu. Z cichym westchnieniem zawodu wróciłem do poprzednich czynności, nie zamierzając poświęcać zbyt dużo czasu zagubionemu smarkaczowi. Nim zdążyłem dojść do swoich łupów, usłyszałem jak wygramoliła się spod wagonu. Automatycznie przewróciłem oczami. Czyżby Blodhundur znowu zgubiła swojego wychowanka?
– Czemu się tu chowasz? – rzuciłem niezobowiązująco, w zasadzie nie będąc ciekawym odpowiedzi. Nieważne jaki cel jej przyświecał i tak można było uznać, że po prostu w ten sposób sprawiała innym problemy.
– Szukałam cię.
~*~
Bacznie mnie obserwowała, jakby w dalszym ciągu panicznie bała się, że mogę ukrócić jej żywot. Nie należałem do pozbawionych empatii brutali, aczkolwiek ta opcja wydawała mi się kusząca. Byłaby korzystna zarówno dla sfory, jak i dla niej. Stado nie musiałoby się dłużej zajmować kimś, kto nie przynosi żadnego pożytku, a ona nie musiała by dorastać w tak okrutnym świecie.
– Nikt nie zabronił mi tego robić – burknęła cicho po dłuższej chwili, gdy zebrała odwagę, by ponownie się odezwać.
Prychnąłem z zażenowaniem. Oczywiście, że nie zabronił. Może nawet sama Blodhundur w głębi duszy liczyła, że niesprzyjające okoliczności uwolnią ją od obowiązku stania się matką, który chyba zbyt pochopnie podjęła.
– Z tym, że gdybyś wpadła w czyjąś paszczę, zapewne ja zostałbym za to obwiniony. – Wróciłem do swojego zadania, łapiąc zimne już ciało szczura za długi, brudny ogon. – W końcu to w moim pobliżu przebywasz – dodałem bez entuzjazmu, dając całym sobą do zrozumienia, że towarzystwo szczeniaka zdecydowanie mi przeszkadza.
Wskoczyłem do wagonu, dodając do zbiorów kolejną z moich ofiar. Jeszcze cztery niespieszne kursy i skończę z robotą tragarza.
– Potrafię sama o siebie zadbać. – brzmiała już nieco śmielej. Nie była tak przygarbiona i wystraszona jak wcześniej. Odzyskała nieco animuszu, co tylko zwiastowało kolejne kłopoty.
Westchnąłem na te słowa. Nadmierna buta jeszcze nikogo nigdzie nie zaprowadziła. Pewnym krokiem podszedłem do niej, z impetem stawiając łapy tuż obok samicy. Schyliłem się do jej poziomu, delikatnie unosząc wargi w grożącym wyrazie.
– Tak? Więc chcesz mi powiedzieć, że bez problemu uszłabyś z życiem, gdybym teraz, natychmiast, wyrzucił się na powierzchnię? – warknąłem z niemalże obłąkańczym uśmiechem, ponownie sprawiając, że aż się skuliła. – Może to sprawdzimy? – jednym ruchem znalazłem się tuż nad nią, łapiąc nierozsądnego smarkacza za kark i bez najmniejszego trudu unosząc ją nad ziemię.
Decoy?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz