Z pewną dozą zdrowej niepewności zrobiłem krok naprzód, znikając tym samym w tunelu. Schyliłem się, niemalże dotykając nosem zimnych, stalowych szyn. Nie mogłem nawet myśleć o postoju. Łapa za łapą, nieustannie szedłem dalej, gnany przed siebie pragnieniem wypełnienia swojego obowiązku. Węszyłem i dokładnie przyglądałem się podłożu, by upewnić się, że nie czyha na mnie żadne ukryte niebezpieczeństwo, które mogło wychynąć niespodziewanie zza każdego, nawet najbardziej niepozornego zakrętu.
Po chwili, nawet o tym nie myśląc, przyspieszyłem kroku. Ze statecznego marszu szybko przeszedłem w energiczny trucht, nie pozwalając sobie na zmarnowanie choćby minuty. Głód, który jeszcze niedawno solidnie dawał mi się we znaki, został zagłuszony rosnącą ekscytacją. Oddychałem miarowo, samotnie przemierzając złowrogi tunel. Rytm mojego serca przyśpieszył, wtórując mojemu niesłabnącemu podekscytowaniu.
Za wszelką cenę starałem poruszać się szybko i cicho, wystarczająco ostrożnie, by moja ofiara nie zdążyła wpaść na mój trop pierwsza. Całego zadania nie ułatwiał jednak fakt, że dół korytarza wypełniony był drobnym, ostrym żwirem. Czułem, jak niewielkie kamyczki raz po raz kłują mnie w poduszki łap. Kląłem pod nosem za każdym razem, gdy do moich uszu dobiegał irytujący dźwięk rozbryzgujących się na boki skalnych odłamków. Lecz byłem w stanie wyłapać jeszcze jedno, nawet bardziej niepokojące brzmienie.
Nieustanne, przeraźliwe zawodzenie, które mogło należeć tylko do szwendacza. Albo i kilku. Płynęło przez opuszczone korytarze, odbijało się od obskurnych ścian, docierało w każdy, nawet najmniej znaczący zakamarek i załom Metra. A co najważniejsze - mroziło mi krew w żyłach. Sfora była mała, a szeregi szeptaczy - jeszcze mniejsze. Nawet mimo całodziennej, wyczerpującej pracy, patrolowania okolicy i, szczerze powiedziawszy, zabijania wszystkiego co się rusza, a nie błaga o litość, okoliczne tereny w dalszym ciągu były pełne trupów. Choć za dnia monstra trzymały się na bezpieczną odległość, w nocy, gdy nikt nie pilnował wejść, ponownie wślizgiwały się do Metra, pchane nieustającą żądzą mordu, tylko po to, by z rana przysporzyć mi nowych obowiązków.
Nagły potok myśli został przerwany przez wyczekiwany widok - w prawej ścianie korytarza zionęła ogromna, ciągnąca się aż do sufitu dziura. Przejście. Mój nieumarły towarzysz musiał być blisko. Warknąłem w przestrzeń, jakby ostrzegając go o nadchodzącej śmierci. Rozgrzane mięśnie były w pełni gotowe do ataku, prężąc się pod ciemną skórą, spragnione wrażeń.
Skoczyłem w ciemność z niezachwianą pewnością siebie, mając nadzieję, że moje szczęki już niedługo zacisną się na gardle straceńca. Oczyma wyobraźni widziałem, jak rozszarpany szwendacz pada bezwładnie na ziemię, wydając z siebie ostatni, żałosny jęk.
Do niczego takiego jednak nie doszło. Tunel był zupełnie pusty. Jedyną oznaką, że nieumarły jest w pobliżu, było dalsze zawodzenie. Miałem wrażenie, że dobiega ze wszystkich stron, bezlitośnie wdzierając się do mojej głowy, próbując mnie przekonać, że mam do czynienia nie z jednym przeciwnikiem, a z całą hordą. Czułem adrenalinę rozchodzącą się po całym moim ciele, nie pozwalającą na stracenie woli walki. Musiałem podjąć kolejną kluczową decyzję - iść w prawo, do samego serca sfory, by mieć pewność, że żaden wróg nie dostanie się do wagonów, czy obrać zupełnie przeciwny kierunek. Spojrzałem się w lewo, próbując ujrzeć cokolwiek w przytłaczającym mroku.
Przez całą drogę biegłem, nie marnując ani sekundy na bezsensowną zwłokę. Trup, ledwo powłócząc swoimi gnijącymi nogami, nie miał szans na prześcignięcie mnie. Musiał najwyraźniej utknąć przy jakiejś przeszkodzie. Zapewne czekał w dziurze czy za stertą kamieni, tępo patrząc się w przestrzeń przed sobą. Załatwienie go będzie łatwe, nieprawdaż?
Romulus skręca w lewo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz