- Tak? Więc chcesz mi powiedzieć, że bez problemu uszłabyś z życiem, gdybym teraz, natychmiast, wyrzucił cię na powierzchnię?
Nie zastygaj. Rusz się.
- Może to sprawdzimy? - Jego uśmiech nie zwiastował niczego dobrego.
Za późno. Samiec szybkim ruchem znalazł się tuż nad jej skulonym ze strachu ciałem, porywając ją w górę. Była pewna, że oto nadszedł koniec i za chwilę jej kości połamią i rozkruszą wielkie zęby, ciało zostanie rozerwane a ona sama będzie umierać jeszcze chwilę w bólu zanim pies postanowi ją zjeść lub dobić. Zupełnie jakby oślepła, nagle przed oczami stanął jej inny widok, pierwsza chwila życia, którą zapamiętała bardzo wyraźnie.
Wielkie szczęki sięgające po ciała jej rodzeństwa. Czarny pysk, w którego ciemnym gardle znikali po kolei jej siostry i bracia. Dźwięk rozdzieranej tkanki. Smród krwi i gnijącego mięsa, który dostał się do jej nosa wraz z otwarciem worka przez dużego psa stojącego naprzeciw. Mark schylał się po raz kolejny, zdejmując z niej ciężar martwego od kilku godzin brata. Martwe oczy bez wyrazu i blasku napotykające na jej wzrok. Nie była świadoma sytuacji, przez chwilę jakby otępiała. Nie uciekała, nie poruszyła się nawet gdy samiec chwycił ją, zamierzając pożreć.
Teraz było podobnie. Lecz wtedy czując silny napór na swoje żebra i ostre ukłucia kłów, zapiszczała z bólu, powodując, że pies upuścił ją i odrzucił, zajmując się resztą martwych szczeniąt. Ten samiec nie trzymał jej tak, jakby chciał ją zmiażdżyć. Właściwie nigdy nie czuła podobnego dotyku, był taki delikatny w porównaniu z tym, do którego przywykła. Żadnego ucisku, przez który nie mogła oddychać. Żadnych ostrych zębów, które przerywają skórę. Trzymał ją tak, że nie czuła bólu. Żadnego.
Mimo to szaleńczo biło jej serce. Samiec na pewno to czuł, zresztą z jego gardzieli wydobyło się prychnięcie pełne dezaprobaty. W jego oczach była zapewne niczym więcej jak przerażonym szczenięciem, które nie mogło sobie same dać rady. W Decoy normalnym wypadku natychmiast zapłonąłby gniew, teraz minęła chwila, nim pozwoliła sobie by burza emocji wpłynęła na jej skupienie i uwagę.
Niósł ją ciemnymi tunelami. W ciemności zawsze widziała lepiej niż Mark, którego oczy nie były tak dobrze przystosowane do mroku. Większą część życia musiał spędzić w świetle, jak niemal każdy pies przed rozpoczęciem pandemii. Dwunodzy, którzy zamieniali się w szwendaczy, prowadzili dzienny tryb życia ale w nocy trudniej im było się poruszać i polować na psy. Dlatego niedawni przyjaciele, przechodząc od bycia postrzeganym jako kompani do śmiertelnych wrogów, zdecydowali, że aby uniknąć śmierci należy żyć nocą. I w ten sposób Decoy stała się stworzeniem, które dzięki młodemu nieukształtowanemu organizmowi, nabrało cech typowych dla nocnych zwierząt. Jej zmysły wyostrzały się, słyszała, widziała i czuła lepiej niż dorosły Mark, który swój okres dostosowania przeżył w świecie bezpiecznym i jasnym.
Widziała dobrze. Odwracała swoją uwagę od tego, że niesie ją potencjalny morderca. Zapamiętywała, analizowała drogę, którą się poruszali. Tutaj skręcali w lewo. Liczyła kroki, przeliczając je natychmiast na swoje małe łapy, by móc odtworzyć trasę, gdy znów tutaj trafi. Odwróciła ją, zapamiętując drogę ucieczki, gdyby musiała pognać mrocznym tunelem, uciekając przed samcem by znów trafić na stację.
Pies bezceremonialnie upuścił ją, gdy tylko poczuła na swoim ciele chłodny podmuch powietrza. Zeszła mu z drogi, odsuwając się w porę, bo wielkie łapy poruszyły się, niemal ją potrącając. Przywykła do gorszego traktowania, a jeśli pies myślał, że ją zastraszy lub zniechęci, grubo się mylił. Już wiedziała, że ten samiec z pewnością nie chciał jej realnej krzywdy, w dodatku jak sam stwierdził, odpowiedziałby za jej zabicie czy zranienie przed przywódczynią. Mogła znosić popychanie czy poniewieranie. Mark miał w zwyczaju rozrywać jej uszy czy wrzucać do budynków pełnych szwendaczy.
Nie doceniał jej. A nic nie denerwowało Decoy bardziej niż lekceważenie jej. Nie zamierzała obnosić się ze swoimi doświadczeniami, opowiadając mu o nich czy na siłę próbując udowodnić, że jest samodzielna a nie bezużyteczna i słaba. Zamierzała sprawić, by posmakował własnego lekarstwa, wysiłku i obawy przed bólem, których najwyraźniej używał, myśląc, że skutecznie udowodni jej i samemu sobie, że nie mylił się co do niej. Że jest jedynie tym czym się wydaje i tym, co sam, być może błędnie, wywnioskował. Był taki pewny swojego osądu sytuacji. Zbyt dumny, by dopuścić do siebie, że się myli.
Mógł ją po prostu zostawić i nie kłopotać się tym, co się z nią stanie. W końcu sam twierdził, że jej los niezbyt go obchodzi. A jednak była tutaj, wdychając nocne powietrze, bo samiec postanowił zdobyć potwierdzenie dla swoich przekonań, że w istocie jest tylko głupią małolatą. Nie zamierzała grać w jego grę, posłusznie stawać do wyzwania w którym nagrodą było jego przekonanie o własnej nieomylności.
- Obrzydliwość - skomentował pies, kaszląc kilka razy pyłem, który dostał się z jej sierści do jego pyska. Uśmiechnęła się z satysfakcją.
Szybko rozejrzała się, dostrzegając, że w okolicy nie ma żadnych drzew ani budynków. Stali na ziemi zmieszanej z piachem, ubitej i twardej. Nieopodal można było zauważyć chodnik, z którego cegły zaczęły się wykruszać, większości brakowało. Ziemia była rozkopana, jakby ktoś celowo zabierał je w niewiadomym celu. Gdzieniegdzie wyrastały kępki trawy o suchym słomianym zapachu. Gdy Decoy dotknęła łapą jedną z nich, zakołysała się i zgięła. Maleńkie trawy połamały się i bezszelestnie opadły na ziemię.
- Będziesz tak sterczeć czy się ruszysz?
Podniosła głowę, zauważając parę oczu odbijających światło księżyca. Nie minęła chwila a wzrok wyostrzył się, pozwalając jej zobaczyć, że pies stoi do niej tyłem, odwracając pysk. Niechętnie podeszła, zachowując dystans. Może i nie był zbyt brutalny ale nie była masochistką by specjalnie włazić mu pod łapy.
Zaczęli iść, chociaż Decoy nie miała pojęcia gdzie prowadzi ją bezimienny pies. Właściwie ją to nie obchodziło, bo w każdej chwili mogła się od niego odłączyć i zwyczajnie wrócić, mając w pamięci drogę do metra. Nieświadomie pies pokazał jej jedno z wyjść, z których nie zdawała sobie sprawy, zamierzała więc korzystać z niego kiedy tylko będzie mogła. Mimo to miło było wreszcie znaleźć się gdzieś poza stacją i przypomnieć sobie, jak wygląda świat. Z przyjemnością wdychała powietrze i słuchała nocnych dźwięków, śledziła wzrokiem ćmy przelatujące nieopodal.
Skrywany gniew dawał o sobie znać, wzmagając pęd krwi w jej żyłach i pompując siły w jej mięśnie. Adrenalina i wizja niedalekiej zemsty wprawiały ją w dobry nastrój. Nie dawała po sobie poznać, że w istocie planuje coś i podążała grzecznie za samcem.
Przypominało jej to wędrowanie z Markiem. Znów przed jej oczami szedł niebezpieczny osobnik, którego ślady były dla niej utartą ścieżką. Wkrótce miała z niej zejść, w jej głowie pojawiał się plan.
- Jestem Romulus.
- Skąd to imię? - zaciekawiła się, ponieważ słowo nic jej nie mówiło.
- Nadał mi je właściciel - rozwinął pies, nieco łagodniejszym tonem. - Od bohatera z legendy.
Decoy postanowiła nie pytać, co to jest "legenda". Wystarczyła jej wiedza, że Romulus był psem, który żył wśród ludzi. Zmrużyła oczy, zastanawiając się, czy Mark również otrzymał swoje imię od człowieka.
- Jesteś bohaterem? Zrobiłeś coś niesamowitego?
- Zabiłem go. - Samiec wykrzywił pysk w krótkim grymasie.
- Nie widzę w tym nic niesamowitego - skwitowała.
- A ja widzę, że rodzice nie nauczyli cię kultury - powrócił do swojego naturalnego nieprzyjemnego głosu, jakby starał się zatrzeć wrażenie sprzed chwili. - Wypada się przedstawić, kiedy druga osoba to robi.
- Moje imię to Decoy - mruknęła cicho, nie zawracając sobie głowy tym, czy usłyszał czy nie. - Przynajmniej oddaje postać rzeczy. Nie nadał mi go człowiek bo ładnie brzmiało.
Bezsensowne zaczepki nie mogły jej zdenerwować. Może gdyby pamiętała swoich rodziców czy miała z nimi jakiekolwiek relacje, przytyk zabolałby bardziej. Nie uważała Marka za swojego ojca, nawet nie za nauczyciela czy opiekuna. Był psem, który ją ranił i wykorzystywał. Nigdy nie dbał o to by miała co jeść czy gdzie spać i Decoy nie oczekiwała od niego żadnej z tych rzeczy. Wszystko zdobywała sama, podobnie jak on dbając jedynie o własny interes. W jej interesie była nauka tego jak przeżyć, więc trzymała się blisko niego. Tylko tyle.
- Jak będziesz się tak głośno zachowywać, to niebawem zginiesz.
Nie zareagowała, ale wbiła wzrok w łapy Romulusa, zastanawiając się, na ile szybki i sprawny jest. Widziała skaleczenia na opuszkach łap, które z pewnością trochę przeszkadzały przy chodzeniu. Wyglądały na świeże. Sam pytał, co więcej, sam zaczął rozmowę. Chyba gderał tylko dla samej zasady bo była pewna, że nikt ich nie słyszy. Romulus poruszał się cicho a ona nie odstępowała mu w tym. Nie poruszała się z największą gracją, to prawda. Ale nie mógł jej zarzucić, że robi wokół siebie hałas. On ze swoim wielkim cielskiem chodził o wiele ciężej i jeśli coś miało ich usłyszeć, to dzięki jego krokom, nie jej. W dodatku roznosił dookoła siebie psi zapach. Ona przynajmniej miała na sobie coś, co maskowało woń.
Romulus wskoczył na stertę zepsutych opon, powodując minimalny hałas. Spojrzał na nią z góry i zeskoczył z drugiej strony, nie czekając na to, co zrobi. Suczka obeszła śmieci, szukając miejsca, w którym mogłaby wejść w ich środek. Gdy tylko zauważyła pasujący rozmiarem otwór, nie tracąc czasu przecisnęła się przez niego. Z opon ściekały różne płyny, zbierając się pod nimi w postaci kałuż śmierdzących deszczówką i krwią. Decoy nie ominęła ich, przechodząc wprost przez mokre rejony, brudząc futro. Gdy wychodziła po drugiej stronie, dostrzegła Romulusa kilkanaście metrów dalej na otwartej przestrzeni przemykającego szybkim kłusem między ulicami.
Wytarzała się w najbliższej kępie trawy, powodując, że fragmenty rośliny i pył unoszący się w górę przykleił się do sierści. Po krótkim wytrzepaniu pozbyła się większości wody ale zyskała dobry kamuflaż. Kierując się węchem, podążyła tropem Romulusa, który już zniknął jej z oczu.
Pies kręcił się między budynkami, nie oglądając się za siebie. Zapewne uważał, że Decoy została przy stercie śmieci, czekając aż łaskawie postanowi do niej wrócić z uwagą w stylu "widzisz, szczylu, miałem rację, do niczego się nie nadajesz". Suczka postanowiła dostać się na jeden z dachów by mieć dobry widok na to, co robił samiec.
Wybrała jeden z bardziej zniszczonych budynków. Z doświadczenia wiedziała, że w takich miejscach, gdzie pełno było wejść i wyjść, dziur w ścianach i wyważonych drzwi, nikt nie poszukiwał kryjówki. Zazwyczaj nie kręciły się tam też szwendacze a jeśli już trafiały do środka, prędko znajdowały wyjście i szły dalej. W miejscach, gdzie dostać się można było tylko jedną drogą, zombie zbierały się i kumulowały, nie mogąc się wydostać.
Przeszła przez stertę gruzów, dostrzegając, że w środku schody nie są w pełni stabilne. Jedna z barierek była oderwana a stopnie przekrzywiły się na jedną stronę, gdy zapadł się fragment dachu. Spadające odłamki narobiły szkód, psując drewno i łamiąc niektóre deski. Dwóch stopni w pół wysokości brakowało, ale Decoy poradziła sobie, wybijając się do skoku z dużego białego kawałka sufitu.
Będąc na górze, przycupnęła na skraju dachu, kładąc się na zimnej powierzchni. Na dole Romulus szamotał się dziwnie i suczka zaraz zrozumiała dlaczego. Walczył z martwym przeciwnikiem, którego już po chwili powalił na ziemię i mocnym ugryzieniem zmiażdżył czaszkę. Chrzęst kości słychać było aż tutaj.
Decoy przypatrzyła się z zainteresowaniem jeszcze kilku takim pojedynkom, jeśli można je było tak nazwać. Romulus raczej likwidował zombie, w dodatku bardzo sprawnie i nie doznając przy tym żadnych obrażeń. Obserwowała pilnie jak okrąża cel, jak pozwala grupie szwendaczy zablokować się na naturalnych przeszkodach w otoczeniu, jak wybiera odpowiedni moment i atakuje, ze stuprocentową skutecznością. Gdyby mogła, zapewne robiłaby notatki.
Był to dla niej zupełnie nowy widok, nigdy wcześniej nie miała okazji obserwować pracy szeptacza. Mark nigdy nie zabił zombie. Szwendacze nie byli dla niej synonimem zagrożenia życia, raczej wiązali się z możliwością jego podtrzymywania. Dzięki ich ciałom mogła się pożywić i ochronić przed widokiem i wyczuciem ze strony innych. Zdarzało się, że umorusani od pazurów do koniuszka nosa wędrowali wśród grupy zombie blokujących ulicę, gdy nie było innej drogi. Przywykła do ich obecności. Znała je i wiedziała, czego może się po nich spodziewać.
Z tak wysoka widziała spory fragment miasta, chociaż tylko kilka ulic odsłaniało przed nią swoje tajemnice. Jedne były puste i wydawały się z pozoru bezpieczne, dopóki nie przebiegł tamtędy szczur a za nim nie podążyła grupa zombie, zwabionych odgłosami i zapachem sierści. Inne, w całości zniszczone, nie przypominały już ulic a raczej jakieś pozostałości po katastrofie, jak trzęsienie ziemi. W jednych stały bezpańskie pojazdy, coraz bardziej przeżerane rdzą i rozpadające się na bezużyteczne części. W drugich swoje uczty odbywały koty, szczury oraz inni padlinożercy i mięsożercy, którzy zamieszkiwali budynki i podwórka.
Zaczynało jej już bardzo brakować świata zewnętrznego. W metrze nie czuła się jak w domu, jakkolwiek by na to patrzyła. Miała tam jedzenie, ciepło i miejsce do spania ale tak wiele rzeczy było obcych, że mimo najlepszych chęci nie mogła polubić tego miejsca. Sto razy bardziej wolała siedzieć na dachu, wdychać powietrze przesycone smrodem krwi i słodkawym odorem gnijącego mięsa, chować się i uciekać niż siedzieć bezczynnie na stacji, nie mając nic do roboty.
Perspektywy też nie przedstawiały się najlepiej. Do tej pory zrozumiała, że będąc dorosłą będzie musiała wykonywać jedną z czterech funkcji. Mogła leczyć, zbierać zielsko, polować albo walczyć z zombie. Dwie pierwsze rangi zbyt często przebywały w metrze by brała je pod uwagę. Może gdyby potrafiła polować na większą zwierzynę niż owady i myszy, zastanowiłaby się nad posadą łowcy. A szeptacze? Widziała o zombie sporo ale nie wiedziała jak je zabijać.
Skoro sfora stawiała na eliminację szwendaczy a nie próby koegzystencji z nimi, korzystała z okazji by nauczyć się tego. Praca Romulusa sprawiała wrażenie, że jest to niebywale proste i w gruncie rzeczy bezpieczne. Szwendacze nawet nie dotykały samca, który unikał ich rąk i zębów.
Decoy zaczęła się zastanawiać, czy ona też mogłaby być szeptaczem. Z pewnością urośnie na tyle by móc podobnie jak Romulus, przewracać szwendaczy i zabijać celnym atakiem w głowę. Zafascynowana, oglądała i w myślach wyobrażała już sobie siebie na miejscu psa, tam na dole, na ulicy, otoczonej przez przeciwników.
Romulus ostatnim skokiem pchnął zombie na ścianę. Zombie uderzył o nią a jego głowa roztrzaskała się, z mokrym dźwiękiem zawartość czaszki wylała się, pozostawiając brudną ścianę w jeszcze gorszym stanie. Pies przystanął i zlustrował wzrokiem definitywnie martwe ciało. Następnie dysząc, zaczął wracać w stronę metra, spodziewając się pewnie, że zastanie tam Decoy.
Suczka nie chciała tracić okazji, która się nadarzała. Z dachu zdążyła zauważyć, że w pobliskiej uliczce kręci się niemal tuzin szwendaczy, zablokowanych przez jednego z nich, który odznaczał się dużą tuszą. Przewrócony na ziemię zombie tarasował wyjście. Skupione wokół jęczącego i charczącego dawnego kompana, nie zwracały uwagi na przechodzącego po drugiej stronie Romulusa.
Zbiegła po schodach, uważając na wystające ostre kawałki drewna. Podkradła się cicho pod grubego szwendacza i chwyciła za napiętą skórę na brzuchu. Nie musiała czekać długo aż przegniła tkanka ujawniła wnętrzności, niemal rozpadając się jej w zębach. Obfita zawartość krwi i mazi wylała się na Decoy.
Otrzepała się z nadmiaru, przetarła nos i oczy. Przeszła nad nogami zombie, omijając ręce zaciskające się w powietrzu, nie chwytające niczego. Po drugiej stronie zręcznie przemknęła pomiędzy szwendaczami, wydostając się z wąskiej uliczki. Teraz wystarczyło zrobić to, od czego wzięło się jej imię. Być żywą przynętą.
Romulus już nadchodził i zaraz miał wpaść w jej pułapkę. Naturalnie gdyby chciał, mógłby z pewnością uciec, ale Decoy była niemal pewna, że wybierze walkę. Zresztą nie zależało jej konkretnie na sprowokowaniu psa do samoobrony a raczej na tym, by dodatkowo go zmęczyć i nieco nastraszyć. Samiec musiał mieć dość wykańczania zombie na dziś i prawdopodobnie spodziewał się, że teraz musi jedynie odeskortować Decoy na stację.
Schowała się nieopodal jednego z martwych ciał leżących na chodniku. Nie było szans by Romulus ją zauważył ani wyczuł, mógł jedynie usłyszeć. Dlatego wstrzymała oddech i zastygła w bezruchu, gdy mijał jej kryjówkę o kilka metrów.
Przewróciła się na grzbiet i kopnęła tylnymi łapami w stertę śmieci, z której z głośnym brzękiem zsunęła się blacha. A potem jeszcze jedna. I jeszcze jedna, potrącając wszystko co było po drodze, powodując kakofonię dźwięków. Nie czekając na nic, Decoy ukryła się pod przemieszczonymi śmieciami i z takiego położenia obserwowała z satysfakcją jak jej plan się wypełnia.
Zombie wylewały się z alejki, wprost na nieosłonięte tyły Romulusa. Pies odwrócił się w pierwszej chwili w stronę hałasu, więc szwendacze miały moment by dotrzeć na tyle blisko, by musiał się błyskawicznie zdecydować, czy uciekać czy walczyć. Pierwszego z nich położył w ciągu sekundy. Drugi zajął mu już więcej czasu. Z uliczki wciąż wychodziły nowe aż jedenaście zombie nadciągało grupą w kierunku szeptacza.
Decoy obserwowała jak Romulus likwiduje pięć, sześć, siedem. Musiał być zmęczony a zranione łapy nie ułatwiały zadania. W dodatku Decoy wykorzystała element zaskoczenia, co dodatkowo musiało działać na korzyść jej gnijących żołnierzy. Mimo to przegrywali, poruszając się niezwykle wolno i ociężale a przynajmniej do chwili, gdy zostały ostatnie trzy.
Romulus już teraz nie prezentował się najlepiej. Obryzgany świeżymi wnętrznościami i zaschniętą krwią poprzednich ofiar, starał się odciągnąć jednego z zombie by łatwiej było go dopaść. Szwendacze jednak trzymały się w grupie, co utrudniało zadanie. Z każdą chwilą pozostawanie tutaj było dla suczki mniej korzystne, musiała wracać w pobliże metra a właściwie miejsca, gdzie zostawił ją Romulus.
Pies upadł a wtedy Decoy patrzyła jedynie jak desperackim atakiem zabija jednego ze szwendaczy. Dwa ostatnie nadciągały a samiec wciąż się nie podnosił. Suczka rzuciła ostatnie spojrzenie na pole walki i odwróciła się, przeciskając szczelinami ku wyjściu z drugiej strony.
Dotarła do stosu opon i minęła go, kierując się dalej. Pamiętała trasę chociaż z małymi trudnościami w końcu dotarła do metra. Już miała wejść w ciemny tunel gdy usłyszała przedzierającego się w jej stronę Romulusa. Pies wkrótce pojawił się przed nią, ociekając brudem, podobnie jak ona.
- Zamierzałaś mnie tam zostawić? - wycedził wściekły, zbliżając wyszczerzone kły w jej stronę. - Myślisz dzieciaku, że załatwi mnie para szwendaczy?
- Oczywiście, że bym cię zostawiła. Mnie też pozostawiono. - Odruchowo cofnęła się, choć w jej głosie nie było już strachu. - Jeśli zginąłbyś tam, nie miałabym po co zostawać. Martwych już nie ma. To głupota ryzykować dla nich własnym życiem.
- Próbowałaś mnie zabić - prychnął, wciąż groźnym tonem.
- Może chciałam sprawdzić, czy bez problemu uszedłbyś z życiem, gdybym teraz, natychmiast ściągnęła na ciebie zgraję zombie?
Rzuciła mu wymowne spojrzenie i wyminęła, chcąc wrócić na stację. Pies zagrodził jej drogę łapą, pochylając się nad nią i patrząc nieokreślonym, przerażającym wzrokiem. Zrobiła kilka kroków do tyłu, nastraszając sierść.
Romulus?
Bonus
dodatkowa nagroda za +3000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz