A przynajmniej tak było zazwyczaj, gdy polowało się na ulicznego kota, albo przechadzającego się po chodniku gołębia. Gdy robiło się to raczej dla zabawy i w celu polepszenia własnych umiejętności, niżeli faktycznie dla własnego przetrwania. Teraz jednak czasy uległy zmianie. Choć w idealnie zorganizowanej, niemałej sforze byłbym przywiązany jedynie do wykonywania funkcji szeptacza, tymczasem reszta obowiązków byłaby wykonywana przez kogoś innego - oczywiście aktualnie nie mogłem na to liczyć. Chcesz jeść? Złap sobie coś sam. Wolałbyś leżeć na kocu, a nie na gołej, twardej podłodze wagonu? Znajdź sobie coś na legowisko własnoręcznie. Czekałem tylko na moment, gdy będę musiał wybrać się jeszcze na zbieranie leczniczych ziółek, gdy postawię swoją łapę tam, gdzie nie trzeba, a los postanowi mnie dotkliwie za to ukarać.
Tak czy inaczej, lubiłem polować, chociaż, szczerze powiedziawszy, wolałbym się skupić na godnym celu. Marzyła mi się swobodnie pasąca się na skraju lasu sarna albo chociaż zając, leniwie kicający po polanie. Szybko okazało się jednak, że tego typu wizje były domeną przeszłości, a jedyną zwierzyną łowną, na którą mogłem aktualnie liczyć, były szczury. Szarobure, brudne, dziwnie przerośnięte gryzonie szybko przestały kryć się ze swoją obecnością, coraz pewniej szturmując kolejne tunele Metra. Ich długie, niemal łuskowate ogony wlokły się za nimi niczym podstępne węże, a wiecznie ruchliwy nos i wibrysy - węszyły w powietrzu, byleby znaleźć jakiś łakomy kąsek. Ze znaczną rezerwą przyglądałem się ich ciemnym, w gruncie rzeczy bystrym oczom i zaskakująco dużym, pożółkłym zębom. Nie wiedziałem, czy to zasługa jakiejś mutacji, czy po prostu codzienność podziemia, ale niektóre z nich osiągały naprawdę niepokojące rozmiary.
Nie mogłem jednak gardzić nawet taką ofiarą. Jeden z nich skonał w pułapce moich szczęk z samego rana, gdy tylko poczułem głód. Następny z kolei - miał pójść do ogólnodostępnych zapasów. Nie do końca podobał mi się fakt, że muszę oddawać innym część swojej zdobyczy, mimo że w sforze byli już łowcy, lecz cóż, takie życie. Od dobrych kilku minut obserwowałem średniej wielkości szczura, leniwie buszującego pod ścianą. Najpierw posilał się niezidentyfikowanym czymś, co niepokojąco przypominało kawałek szwendacza. Potem z kolei rozłożył się na boku, jakby całe Metro należało tylko i wyłącznie do niego. Zmarszczyłem brwi na ten widok. Z pewnością był nad wyraz odważny.
Chociaż gdybym sam był gryzoniem wielkości niemałego królika, w dodatku z ostrymi jak brzytwa, przerośniętymi zębami, też niewielu rzeczy bym się bał.
Wykonałem szybki wyskok, celując w kark nieświadomego stworzenia. Musiałem się postarać, by utrzymać wywijające swoim ciałem na wszystkie strony zwierzę za szyję. Po korytarzu rozległ się przeraźliwy pisk. Zakląłem w myślach, zdając sobie sprawę, że ten ostatni krzyk może sprowadzić tu całe stado. Z, jeszcze szarpiącym się w beznadziejnym amoku, szczurem ruszyłem w drogę powrotną do głównego peronu. Czułem, jak z zakrwawionego ciała powoli umyka życie. Wkrótce klatka piersiowa przestała unosić się i opadać w rozpaczliwej próbie uzyskania choć resztek tlenu. Ofiara upolowana.
Droga była krótka, szczególnie gdy pokonywało się ją truchtem. Po raptem kilku minutach znalazłem rozszerzający się tunel, prowadzący do zbiorowiska porzuconych na szynach wagonów. Jeden z nich, znajdujący się mniej więcej w środku korowodu, uznawany był za magazyn. Irytacją napełniał mnie fakt, że zawsze świecił pustkami. Choć oczywiście tak nie było, miałem wrażenie, że tylko ja dbam o jego, w miarę regularne, zapełnianie. Na platformie dostrzegłem kilka psów, stojących w niewielkiej odległości od siebie. Miałem wrażenie, że przeszkodziłem w jakimś spontanicznym spotkaniu, nagłym, niecierpiącym zwłoki zgromadzeniu. Czwórka członków żwawo o czymś dyskutowała, a ja mogłem tylko zgadywać, czy rozmawiali o najlepszym sposobie na trzymanie szwendaczy z dala od Metra, czy o tym, co też takiego zjedliby na śniadanie. Nieco ciekawił mnie powód tego spotkania (a, ściślej mówiąc, to, czy konwersacja, której byłem świadkiem, jakkolwiek przysłuży się sforze), ale zdecydowałem się na zignorowanie grupy. Przemknąłem obok, nie zdradzając zainteresowania. Niechętnie odpowiedziałem na gest powitania, zmuszony do tego aż nazbyt oczywistym skinięciem łba, którym zostałem obdarzony. Nie dałem się zatrzymać, konsekwentnie kierując swoje kroki w stronę wybranego wagonu. Na samym końcu drogi jeszcze przyspieszyłem, by mieć całkowitą pewność, że już nikt nie pokrzyżuje moich planów. Zgrabnie wskoczyłem do środka magazynu, lądując miękko na wyłożonej deskami podłodze.
Po lewej, w nieco lepiej oświetlonej części, znajdowało się kilka niewielkich, płóciennych torebek. Każda zawierała, jak przypuszczałem, inny rodzaj przydatnych ziół. Zdecydowanie nie byłem w tym ekspertem, ale mogłem poznać, że w którejś z sakw znajduje się chmiel. Jego charakterystyczny, gorzkawy zapach podrażnił moje nozdrza zaraz po wejściu do środka. Nie tam jednak się kierowałem. Moim zainteresowaniem cieszyła się prawa strona wagonu, zatopiona w cieniu rzucanym przez przymknięte drzwi. Rzuciłem okiem na mizerną stertę, wzdychając przy tym. W posiadaniu sfory znajdowało się zatrważająco mało mięsa. Dwa króliki, jedna łasica i jeden gołąb. Zaśmiałem się cynicznie pod nosem. Sam mógłbym to zjeść. Przynajmniej wszystko było świeże, bo większość zapasów znikała na bieżąco i rzadko który kąsek miał okazję przeleżeć tutaj dłużej niż kilka godzin. Rzuciłem upolowanego szczura na podłogę, układając go w rzędzie z resztą ofiar. Wymięte zwłoki prezentowały się zaskakująco dobrze, szczególnie patrząc na ich spory rozmiar. Przy dobrych wiatrach gryzoń posłuży za, co prawda nie za obfity, ale jednak wystarczający, posiłek dla dwóch niezbyt dużych psów.
— Dobra robota. — niespodziewanie w składziku rozległ się głos, nieco przytłumiony, co pozwalało sądzić, że jego właściciel miał coś w pysku. Czyżby przyniósł kolejną porcję żarcia?
— Do usług — odparłem z przekąsem, przypuszczając, że to znowu Malcolm jakimś cudem mnie zaskoczył i postanowił podejść mnie od tyłu, pozostając tym samym niezauważonym.
Odwróciłem się w stronę podstępnego przybysza, spodziewając się ujrzeć sylwetkę białego owczarka. Światło ledwo działających lamp brutalnie wdarło mi się do oczu, oślepiając mnie na znacznie dłużej, niż przypuszczałem. Jednak nawet mimo przymrużonych ślepi, mogłem dostrzec, że pies stojący przede mną, różnił się posturą od przywódcy.
Ktoś?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz