Spróbowała ostrożnie poprawić swoją pozycję, ale rana na szyi bolała, jakkolwiek by się nie położyła. Suczka obawiała się, że spośród wszystkich skaleczeń i zadrapań, jakich do tej pory doświadczyła, to jest najgorsze. Krwawiło znacznie bardziej i sprawiało, że stawała się coraz słabsza i słabsza. Nigdy wcześniej Mark nie zostawił jej, nawet gdy jedna z jej tylnych łap została stłuczona i Decoy kulała przez kilka dni. Starszy pies spisał ją na straty dopiero teraz, dopiero gdy to rozcięcie pojawiło się na jej skórze. Czy miało to związek z tym że uszkodzenie spowodował szwendacz?
Starała się oddychać cicho i powoli, nie mogła wpaść w panikę. Mimo że wiedziała, że jest w rozpaczliwej sytuacji i że być może jej szczęście wyczerpało się podczas ucieczki spod atakującego ją zombie, nie mogła wpaść w panikę. Po prostu nie mogła. Musiała myśleć racjonalnie i znaleźć jakieś wyjście z tego położenia, a do tego potrzebowała czystego umysłu. Trudno było jednak się skoncentrować, gdy w jej głowie działo się coś dziwnego.
Suczka na zmianę traciła i odzyskiwała przytomność. Nie wiedziała, na jak długo jej świadomość robi sobie przerwy. Mogły mijać zarówno godziny, jak i minuty. Rzeczywistość rozmazywała się co chwila, nawet gdy była przytomna. Było jej na przemian zimno i gorąco. Przez jakiś czas miała dreszcze, ale przeszły tak prędko jak się pojawiły.
Czy Mark zamierzał tu wrócić? Ale co ważniejsze, dlaczego ją zostawił? Gdyby miała umrzeć, przecież zostałby przy niej, prawda? Nie zmarnowałby tak łatwego posiłku. Coś musiało być z nią nie tak, coś musiało się stać, gdy ten szwendacz zranił ją w gardło. Musiało stać się coś tak przerażającego, że nawet tak potworny pies jak Mark bał się tego.
Decoy nie widziała wiele o epidemii. Zdawała sobie sprawę, że w chodzące trupy przemieniają się jedynie ludzie, nie psy. To jej z pewnością nie groziło. Inne zwierzęta też nie chorowały na tego konkretnego wirusa, chociaż widywała szczury, które pachniały wyraźnie czymś nieprzyjemnym. Próbowały się zbliżać do Marka, ale on zawsze przed nimi uciekał i nigdy nie pozwolił się dotknąć. Więc ona również chowała się i biegła jak najszybciej, gdy przemierzali puste budynki, w których miały gniazda.
Zawsze podążała za Markiem. Przed nią zwykle rozciągały się ulice wypełnione rozkładającymi się szczątkami albo pustkowia, na których nie rosło nawet źdźbło trawy. Budynki, które zaczynały się rozpadać, wypełnione uwięzionymi w nich szwendaczami. Zbiorowiska śmieci, gdzie otaczały ich zewsząd dokuczliwe owady, wchodzące do uszu i nosa. On zawsze kroczył pewnie naprzód, widząc wszystko, co czekało ich za moment. Ona wpatrywała się w jego grzbiet i kołyszący się ogon, z dnia na dzień coraz bliżej, choć nigdy nie za blisko. Denerwował się i odpędzał ją. Rzadko rozmawiali.
Nauczyła się więc by zachowywać dystans i by być cicho. Te dwie rzeczy teraz niesamowicie się jej przydawały. W nocy obserwowała grupę szczurów, które szarpnięciami głowy wyciągały z zombie jelita. Na pewno miały nadzieję, że nie są jeszcze do końca przegniłe. Decoy też miała taką nadzieję. Postanowiła rano podejść bliżej i skorzystać z resztek pozostawionych przez stado. O ile cokolwiek zostanie po ich nocnej uczcie.
Rano nie czuła się dobrze. Bolało ją całe ciało, jakby z zimna zesztywniały jej wszystkie mięśnie. A przecież była wiosna i noce były coraz cieplejsze. Wzięła to za zły omen i spróbowała wstać. Przez kilka pierwszych sekund ogarnęło ją przerażenie, bo nie czuła łap. W kolejnych zorientowała się, że po prostu zdrętwiały od niewygodnej pozycji i skleiły się zakrzepłą krwią, niestety należącą do niej.
Rozejrzała się uważnie i nie widząc żadnego ruchu w najbliższym otoczeniu, ruszyła do przodu, kryjąc się za jakimiś przedmiotami o nieznanych jej nazwach. Leżały porozrzucane po całym podwórku, a raczej tym, co kiedyś było podwórkiem. Zapewne mieszkali tu ludzie, a teraz w ich ogródku gniły zwłoki.
Zwłoki, będące dla niej ratunkiem. Szybko dopadła do kilku ochłapów, które pozostawiły po sobie szczury i nie tracąc czasu, wytarzała się w pozostałościach. Na wszelki wypadek ominęła okolice rany, ponieważ Mark zawsze tak robił, gdy miał na sobie jakieś skaleczenia. Nie bardzo rozumiała dlaczego, ale nigdy tego nie wyjaśnił, a ona nie zamierzała go pytać. Najpewniej po prostu warknąłby w odpowiedzi albo kompletnie ją zignorował.
Już po chwili poczuła, że szybka zmiana pozycji i urządzanie sobie wycieczek do szwendacza, nie było dobrym pomysłem. Zawroty głowy złapały ją gdy otrzepywała się z nadmiernej ilości tkanek zombie. Zatoczyła się w prawo i opadła na bok, na szczęście lądując na ziemi w miarę cicho. Odetchnęła z ulgą, że nie trafiła w coś metalowego, co wywołałoby duży hałas i zwabiło tu natychmiast szczury żyjące w promieniu kilkunastu metrów.
Chwilę zajęło jej podniesienie się. Walczyła ze swoim ciałem, które ogarniało przyjemne ciepło i miękkość, mimo że leżała na twardej ziemi. Nie mogła tu odpłynąć. Nie teraz. Z wielkim trudem uniosła głowę i dysząc, na drżących łapach stopniowo wstała. Gdy tylko wyprostowała się, znów zgięła się w pół. Jej śniadanie nie miało zamiaru pozostać tam, gdzie Decoy by sobie życzyła i suczka zwróciła wszystko, co moment temu zjadła.
Miała ochotę się rozpłakać, bo słyszała już ciche popiskiwania dochodzące z niedaleka. Wiedziała, że szczury również muszą być już głodne i nie odejdą stąd, dopóki ze szwendacza nie zostaną tylko części niezdatne do zjedzenia. W jej oczach zbierały się łzy, ale przecież musiała widzieć wyraźnie. Czując pieczenie i strach podchodzący jej do gardła, powoli zaczęła sunąć w kierunku swojej kryjówki.
Nagle zauważyła ruch. Serce niemal przestało jej na moment bić, tak bardzo ją to przeraziło. Jednak gdy początkowy strach minął, zauważyła, że jest to nic innego jak pies, który bezszelestnie wskoczył na teren podwórka i przyglądał się szwendaczowi, jakby studiując, czy jest już definitywnie martwy, czy tylko udaje. Decoy, której zapach i wygląd były ukryte pod warstwą gnijącego mięsa, nie była pewna, czy powinna coś zrobić. Czego chciał ten pies? Dlaczego tu przyszedł?
Nie wyglądał na kogoś, kto trafił tu przypadkiem. Raczej zachowywał się spokojnie, ale i czujnie, jak gdyby był na swoim terenie. Mark nigdy nie wyrażał mową ciała żadnego spokoju i nigdy nie roztaczał wokół siebie aury posiadacza jakiegokolwiek miejsca na ziemi. Nieustannie wędrował a czasem był przeganiany, wciąż w ruchu i zawsze ze źrenicami rozszerzonymi ze stresu, tak, że jego oczy zdawały się niemal czarne. Oczy tego psa były błękitne.
Decoy nie miała chwili do zastanowienia. Pozostawało jej przegapić okazję i umrzeć tutaj, jeśli nie od choroby, którą najwyraźniej jakoś złapała, to dzięki szczurom, które z pewnością nie pogardzą świeżą przekąską. Nie chcą zwabić głośnym dźwiękiem stada, warknęła cicho, mając nadzieję na zwrócenie uwagi tajemniczej ciemnej postaci o niebieskich oczach. Oby ona również zachowała ciszę, inaczej obie znajdą się w niebezpieczeństwie.
Blodhundur?
Bonus
dodatkowa nagroda za +1000 słów
|
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz