Podejrzliwie spojrzałem na przywódcę, przyjmując nieco mniej napiętą pozycję. Nie czułem się na tyle komfortowo, by usiąść, lecz starałem się choć trochę rozluźnić mięśnie. Dalej odnosiłem wrażenie, że nie warto ufać całej tej zgrai. Wolałem kontrolować każdy ich ruch, niż dać się zapędzić w pułapkę. Dobrze czułem się tylko przy Xavierze, choć była to raczej zasługa wykonywanej pracy, niż towarzystwa tego konkretnego psa. Nie był on wszak najmilszy.
— Trudno stwierdzić, czy ktoś wygląda mi na szwendacza, kiedy z początku nawet go nie widziałem. — kopnąłem drobny kamyczek znajdujący się na podłodze wagonu, niezobowiązująco wsłuchując się w stukot, który wydał, gdy odbił się od drewnianego schodka i spadł owczarkowi prosto pod łapy.
Samiec spojrzał na toczący się w jego stronę odłamek i delikatnie, niemal niezauważalnie zacisnął zęby. Jednym, zdecydowanym ruchem odbił go od siebie, trafiając prosto pod wagon. Ponownie obdarzył mnie swoją uwagą, wlepiając w moją sylwetkę hebanowe oczy. Nie byłem ekspertem, ale jeśli oczy miały być oknami duszy, ów pies musiał spędzać większość swego życia w zadumie.
— Nie potrafisz po samej woni odróżnić przedstawiciela swojego gatunku od gnijącego monstrum? To chyba nie za dobrze o tobie świadczy, szczególnie zważając na to, że jesteś szeptaczem. Nie chcę się zastanawiać, czy ktoś nie rzuci się na mnie w nocy, bo pomylił mnie z wrogiem. — najwyraźniej nie tylko Xavier miał tendencję do ciągłego dogryzania swojemu rozmówcy.
Delikatnie zmarszczyłem pysk, w duszy modląc się o spokój. Starałem się nie dać po sobie poznać, że tego typu konwersacje coraz częściej wyprowadzają mnie z równowagi. Nieszczególnie zależało mi na sforze, ale nie chciałem zostać z niej wygnany już w pierwszym tygodniu, w dodatku za jakąś głupią pyskówkę. Jeśli już miałem tak wcześnie opuścić te tereny, wolałem to zrobić na swoich warunkach.
— O to się nie martw. Może nie miałem zbyt wiele do czynienia ze światem po wybuchu epidemii, ale potrafię szybko się przystosowywać — odparłem, na tyle lekceważącym tonem, na jaki mogłem sobie pozwolić, bez ciążącego nade mną ryzyka. — Poza tym całe to obskurne Metro śmierdzi jednym i tym samym - trupem. Ten odór jest wszechobecny. Wybraliście sobie niezbyt przyjemną siedzibę — prychnąłem z pogardą, wreszcie wyskakując z wagonu i stając naprzeciwko samca. Z dumą spostrzegłem, że byłem od niego wyższy i to wcale nie mało. Od samego początku odnosiłem wrażenie, że to właśnie ja byłem najsilniejszym wojownikiem z całej tej ubogiej grupy. Czyżby przywlekli mnie tu tylko po to, bym chronił ich rachityczne tyłki?
Samiec cicho zaśmiał się pod nosem, jakby z politowaniem. Reakcja ta sprawiła, że sierść na moim grzbiecie odruchowo podniosła się w niemożliwej do spełnienia groźbie ataku.
— Chyba jednak jeszcze się nie zaadaptowałeś, skoro nie potrafisz docenić walorów tego miejsca. — rzuciłem mu spojrzenie jednoznacznie mówiące "Ach tak? W takim razie mnie oświeć". Przywódca szybko skorzystał z następnej okazji do wymądrzania się.
— Tutaj jesteśmy znacznie bezpieczniejsi, niż bylibyśmy na otwartej przestrzeni. Bez trudu możemy monitorować wszystkie drogi prowadzące do wagonów i, w razie potrzeby, szybko eliminować zagrożenie. W dodatku jest mniejsze prawdopodobieństwo, że natknie się na nas jakiś człowiek. Mamy do dyspozycji wagony, które są dobre zarówno jako kwatery do spania, jak i magazyn na potrzebne rzeczy. Może nie jest zbyt przytulnie, ale chyba nie oczekiwałeś, że własnoręcznie udekoruję ci legowisko? — wymieniał kolejne zalety, jakby przygotował sobie tę mowę wcześniej, kończąc oczywiście kolejnym, zupełnie zbędnym przytykiem.
— Wolałbym mieszkać na powierzchni, a nie kryć się jak szczur po kanałach. Nawet jeśli wymagałoby to częstszych potyczek — odburknąłem, idąc dwa kroki naprzód, jeszcze bardziej niwelując dystans między nami.
— Nie wątpię. Jednak tacy jak ty, z reguły nie żyją najdłużej.
Malcolmie?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz