Odkąd się tu znalazłem unikałem towarzystwa. Czasem dochodziłem po prostu do wniosku, że zwyczajnie nigdy nie przyzwyczaję się do nowych realiów. Moja podróż skończyła się cholernie niefortunnie, mimo to żyję. Uśmiechnąłem się kwaśno, poprawiając pozycję "niewygodną” na "mniej dokuczliwą", przy akompaniamencie westchnienia.
Wbrew panującej porze roku ten dzień był wyjątkowo zimny i deszczowy. Niebo jakby zwiastowało nadejście tragedii, a powietrze niosło ze sobą woń, która mogłaby przyprawić o dreszcze. Gdzieś daleko, od strony wschodu usłyszałem cichy warkot nieba. Minimalnie odwróciłem ucho w tamtym kierunku. Wiatr targał agresywnie koronami drzew, czochrając liśćmi, które niczym roje owadów, zaczęły fruwać w powietrzu. Zatrzymałem się na chwilę, wypuszczając z pyska kłębek białej pary, i rozejrzałem się. Przyśpieszyłem, a serce zaczęło wybijać dodatkowe tony. Moje uszy zadrgały delikatnie, gdy chłód gwałtownie wdarł się do środka. Nie miałem najmniejszej ochoty zostawać na widoku, podczas gdy w lesie szalała burza. Powietrze zaczęło wyć coraz głośniej, drzewa uginały się pod ciężkością podmuchów. Zdezorientowany, zacząłem biec przed siebie, nie rozglądając się na boki. Z mojego gardła wydarło się ciche, niskie, niekontrolowane warczenie. Rzuciłem się w lewo, wyciągając długie łapy w gwałtownym cwale. Biegłem przeskakując nad zwalonymi pniami, biegłem wpadając w lodowatą wodę strumienia, biegłem omijając omszałe, potężne drzewa. Moja pierś unosiła się i opadała wraz z nerwowym biciem serca. Wypuściłem powietrze przez nos, a mój umysł zalała ulga. Metro. Wtedy zwolniłem.
Wróciłem do miejsca, w którym ukryłem swoją torbę. Jednym ruchem odsunąłem przednią kieszeń, pobieżnie przeglądając wnętrze sakwy. Z trudem mogłem się skupić. Nerwowo przebierałem łapami, próbując myśleć o swoim niezbyt skomplikowanym zadaniu.
— Remus? — usłyszałem za sobą głos. — Gotowy?
Dwukrotnie spojrzałem na Blodhundur i już otwierałem pysk, żeby coś powiedzieć, ale nabrzmiałe serce uciskało mi przewód oddechowy, więc za każdym razem nabierałem tylko powietrza w płuca i z powrotem wbijałem wzrok w torbę. Dopiero po chwili na moim pysku odbił się cień uśmiechu, który uleciał tak samo szybko, jak się pojawił. Zamiast odpowiedzi rzuciłem suce szczere spojrzenie i propozycję.
— Chciałabyś mi towarzyszyć? — sam byłem zdziwiony. Mówiłem z lekkością, od serca. W towarzystwie Blodhundur czułem się rozluźniony i skory do rozmów.
Niebieskooka skinęła łbem, a moją głowę napełniły optymistyczne myśli. Przed opuszczeniem metra naciągnąłem na siebie materiałową torbę z nadzieją, że po wyprawie zioła i kwiaty będą się z niej wysypywać.
Słońce powoli dosięgało linii widnokręgu. Jego intensywnie żółta i lekko czerwonawa postać zdawała się zanikać. Latarnie z otaczających miasto ulic rozświetlały mglistą poświatę, na tyle jednak jasną, że mogłem dostrzec grupkę szwendaczy zmierzających przez zarośla. Nasłuchiwałem się przez chwilę.
— Nie możemy tędy przejść! — krzyknęła.
— Chodźmy tam — szepnąłem i nieznacznie przyśpieszyłem, wyprzedzając moją towarzyszkę.
Odwróciłem się i strzygłem uszami w bezcelowym kontrolowaniu otoczenia. Narastał we mnie niepokój. Co najmniej sześciu albo siedmiu szwendaczy kluczyło między drzewami. W końcu wybraliśmy prawą ścieżkę. Biegliśmy przez kilka minut, gdy obok siebie usłyszeliśmy czyjeś kroki. Wreszcie się zatrzymaliśmy i zamarliśmy bez ruchu. Powoli skryliśmy się w gąszczach za nami, które były na tyle małe, że ledwo się w nich oboje mieściliśmy. Czułem na sobie płytki oddech Blodhundur, a także ciepło bijące od jej ciała. Do moich uszu nieustannie dobiegały odgłosy ich kroków.
Blodhundur?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz